Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tekst Klausa Bachmanna pt. „Plebiscyt dla samobójców” potwierdza, że wielu zwolenników liberalnej demokracji, mimo ich deklaratywnej sympatii dla społeczeństwa obywatelskiego, nie wierzy lub nie chce przyznać, że obywatele są zdolni do świadomego głosu w referendum („Propagując demokrację bezpośrednią, demokraci zakładają na siebie pułapkę”). Ten pesymizm co do ludzkiej natury, połączony z czymś, co nazwałabym „antypartycypacyjną prześmiewczością”, nie pozwala na rozważenie demokracji bezpośredniej jako sposobu zamanifestowania przez obywateli ich wolności politycznej, np. sprzeciwu wobec pomysłów rządu.
Zamiast tego jest „nie” dla referendów, uzasadniane nie tylko ryzykiem manipulowania obywatelami przez polityków, lecz przede wszystkim zarzutami ze strony przeciwnej: z subiektywizmu i indywidualizmu obywatela, czyli z tego, co liberalizm dowartościowuje. W tej antyreferendalnej krytyce subiektywizmu znamienne są zwłaszcza te zdania: „Połączenie »demokracji dramatu« z demokracją bezpośrednią pozwala na likwidację demokracji demokratycznymi metodami. (...) Dedykuję to prezydentowi RP i wszystkim tym, którzy uważają, że skomplikowane, wymagające kompromisów problemy polityczne, od aborcji przez in vitro aż do uchwalenia nowej konstytucji, można łatwo rozwiązać za pomocą referendów”.
Sądzę, że referendum o konkretach (co względnie planował prezydent Duda) antagonizuje mniej niż poddanie pod głosowanie całej konstytucji, pisanej bez udziału obywateli. Buduje poczucie realnej wspólnoty jednostek. W Szwajcarii rzadkie są antagonizujące narracje (lud vs. elity, patrioci vs. zdrajcy), bo referenda odbywają się tam w dziesięciu sprawach rocznie (jak np. ulgi podatkowe), a nie raz na 15 lat w sprawie tak ogólnikowej jak wejście do UE.
Narracja Bachmanna przypomina tekst ks. Józefa Tischnera z 1991 r. pt. „Ludzie z mrokiem w sercu”: „Czy zastrzeżenia [do referendum ws. aborcji] nie są jakimś podważeniem zasad demokracji? (...) [Jednak] w parlamentach zasiadają ludzie, którym dobro wspólne narodu jest bliższe, którzy widzą całość problemu, nie są związani zbyt mocno ciasnym, osobistym interesem, którzy mają obowiązek przez prawa wychowywać naród”. Widać, że obaj autorzy są przeciwni referendom w konkretnych kwestiach dlatego, że rzekomo złe jest patrzenie przez obywateli i z perspektywy własnych doświadczeń i wyobrażeń („ciasny, osobisty interes”).
U obu autorów prawdziwą „demokracją” nie jest sprawczość obywateli, lecz jakiś komponent „wychowawczy”. U Tischnera Sejm, a u Bachmanna zbitka: „Unia Europejska, przestrzeganie zasad praworządności, praw człowieka i demokracji”. Tylko czym one są, skoro zasadą ich ochrony ma być strzeżenie ich przed wolnością polityczną obywateli? Niestety dzisiejsza „obrona demokracji” często bywa obroną przed obywatelami.