Obóz już mi się nie śni

„Tam żyło się z dnia na dzień. Żeby przeżyć, trzeba było mieć szczęście do dobrych ludzi” – Zofia Posmysz, dziś lat 91, miała to szczęście.

27.01.2015

Czyta się kilka minut

Zofia Posmysz w Oświęcimiu, 15 stycznia 2015 r. / Fot. Grażyna Makara
Zofia Posmysz w Oświęcimiu, 15 stycznia 2015 r. / Fot. Grażyna Makara

Oświęcim, styczeń 2015 r. Zofia Posmysz ma 91 lat i silny uścisk dłoni. Czasem powstrzymuje łzy. Gdy się denerwuje, opuszcza wzrok. Uśmiecha się. Przeczesuje włosy. Żartuje.
– Pan był mi dziś bardzo potrzebny – mówi do pracownika Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu, w którym śpi od wczoraj.
– Co się stało, Pani Zofio?
– Dziś rano upadł mi w łazience pędzelek do malowania brwi. Wpadł do umywalki. Nie było sposobu, aby go wyciągnąć.
– Mogę poszukać czegoś w zastępstwie. Czy on jest Pani niezbędnie potrzebny?
– Proszę pana, widzi pan, że nie jestem umalowana? – uśmiecha się. – Ciężko bez niego.
Jest pisarką, pracowała jako dziennikarka w I Programie Polskiego Radia, pisała scenariusze słuchowisk, podróżowała.
Do Auschwitz trafiła wiosną 1942 r. Miała wtedy 19 lat.
„Moja esesmanka”
– Nie jestem żadną bohaterką. Nie należałam do ruchu oporu, podczas aresztowania nie miałam przy sobie żadnych ulotek. Owszem, uczyłam się na tajnych kompletach – tłumaczy.
15 kwietnia 1942 r. zostaje aresztowana i oskarżona o kolportaż podziemnych druków. Sześć tygodni siedzi w niemieckim więzieniu przy ul. Montelupich w Krakowie. Potem: Auschwitz. Tatuują numery obozowe. Dostaje numer 7566.
W czerwcu 1942 r. „jej” komando żnie trawę w okolicach Soły. Jedna z więźniarek ucieka. Esesmani za karę obcinają pozostałym kobietom włosy.
Trafia do tzw. podobozu w miejscowości Budy; to filia KL Auschwitz. W Budach funkcjonuje gospodarstwo rolne SS, zaopatrujące „obóz matkę”. Prócz prac rolnych więźniarki np. kopią tam rowy melioracyjne. Posmysz: – To był ciężki obóz. Dziewczyny padały z głodu, a kapo, niemieckie kryminalistki, dobijały, waląc je kijami. Po dwóch miesiącach pobytu tam z 200 osób do Oświęcimia wróciły 143.
W sierpniu 1942 r. Posmysz wraca do obozu kobiecego w Birkenau. Ustrzec się przed ciężkimi pracami można było, trafiając do pralni, magazynu z odzieżą lub obozowej orkiestry. Po dwóch tygodniach Zofia Posmysz dostaje się do kuchni. – Wydawało mi się, że osiągnęłam niebo.
Potem kolejna zmiana: zostaje tzw. szrajberką, prowadzi buchalterię nadzorczyni kuchni Ànnelise Franz. Po latach powie o niej: „moja esesmanka”.
Dziś esesmanów dzieli na trzy grupy. Pierwsza to sadyści: zabijali z zimną krwią, urodzeni mordercy. Druga to ci, co do obozów trafili przez przypadek, jak do zwykłej pracy. Nie spodziewali się tego, co zastali. Ci z trzeciej grupy przestrzegali regulaminu. Do niej Zofia Posmysz zalicza Ànnelise Franz.
W „Pasażerce” – pierwszej napisanej przez nią książce dotyczącej obozu – Ànnelise Franz ma ludzką twarz, zmaga się z obozową przeszłością.
– Pisząc tę książkę, chciała Pani jakoś usprawiedliwić esesmanów? – pytam.
– Nie miałam takiego zamiaru. Pokazywałam fakty. Zachowanie Franz wobec mnie. Ona ukazywała mi ludzką twarz, a to nie było normalne. Oczywiście niezależnie od tego dwa razy napisała Meldung [meldunek – red.]. Nie pamiętam, żeby brała udział w selekcjach. Nie pamiętam, żeby kogoś uderzyła. Inna była jej siostra, Elisabeth Hasse. Sadystka. Kazała dziewczynom skakać przez rów. Ta, która nie przeskoczyła, szła do gazu. Moja esesmanka była inna.
– W książce pisze Pani, że kiedyś spotkała ją Pani, gdy płakała.
– Tak. Zapytałam ją, co się stało.
– Odpowiedziała, że zmarł jej mąż.
– Zginął na froncie.
– Powiedziała jej Pani, że współczuje. Po latach w wywiadzie prasowym wyjaśniła Pani, że jednak to nie było uczucie przykrości.
– Już nie pamiętam, jak to było. Może było mi przykro, choć pewnie też pomyślałam sobie: „Sami tego chcieliście”.
– Pani by chciała, żeby Franz trafiła przed sąd?
– „Moja esesmanka” żyła po wojnie w Niemczech. Nikt jej nie postawił zarzutów. Ja bym chciała, żeby ona przed sądem mogła powiedzieć na swoją obronę to, co ja bym mogła poświadczyć. Bo ja nie wiem, co ona robiła w Ravensbrück, zanim przyszła do Auschwitz. Może tam się wykazała czymś okrutnym? Nie wiem. Ja jej zawdzięczam rok względnie spokojnego życia.
Niebo bez ptaków
Pytania od młodzieży, z którą spotyka się często, Zofia Posmysz dzieli na narodowości. Polska młodzież jest obyta z tematem, zadaje pytania „metafizyczne”. Niemiecka też wie sporo. Ale Niemcy pytają również o życie codzienne.
„Jak smakuje Oświęcim?”: pada pytanie na jednym ze spotkań. – To zależało, jak bardzo było się głodnym – odpowiada Zofia Posmysz. – Trzeba było patrzeć, czy jest gęsto. Jak zupa była samą wodą, to rozpacz. A jeśli chodzi o kolację, to był chleb, płatek margaryny, płatek sera, czasem wędliny, quasi-wędliny. To trzeba było podzielić na kolację i śniadanie, bo na śniadanie nie było przydziału.
Tadeusz, jeden z przyjaciół Zofii Posmysz jeszcze z obozu (jego historię opisała w ostatniej swojej książce pt. „Chrystus Oświęcimski”), radził jej wtedy, aby nie żyć złudzeniami o szybkim wyjściu z obozu.
– To był mądry człowiek. Podarował mi medalik z Chrystusem. Mówił, że trzeba żyć z dnia na dzień. A tam nie było pięknych dni. Nie było ptaków, zwłaszcza gdy pracowały krematoria. Dym nad Birkenau: oddychać nie można było, gdy się wiedziało, skąd ten dym.
– Pani miała szczęście?
– Ludzie mi mówią, że przeżyłam, bo miałam szczęście.
– Było wielu życzliwych ludzi wokół Pani.
– To prawda. Był też lekarz, Janusz Mąkowski, on przynosił więźniarkom leki. Dbał o mnie. Gdy zachorowałam na tyfus, później na czerwonkę, pewnej nocy powiedział, że przyniesie lekarstwa. Modliłam się wtedy za niego. Na drugi dzień dał mi buteleczkę z płynem, która uratowała mi życie. Była jeszcze Maria, pielęgniarka, która mnie karmiła.
– Nigdy Pani nie pomyślała, że ma dość?
– Wiedziałam, że nie mogę umrzeć w obozie. Gdy byłam młoda, jeden z księży kazał nam w szkole przez dziewięć pierwszych piątków miesiąca przystępować do spowiedzi i komunii. Powiedział, że dzięki temu nie umrę bez sakramentów. Wierzyłam w to. I obóz przetrwałam.
– Zdarzały się lepsze chwile?
– Pamiętam taką śmieszną scenę. Była jedna esesmanka, ładna Niemka, która lubiła rewidować na bramie mężczyzn. Najbardziej znane z dowcipów było komando elektryków. Chłopcy doświadczeni, młodzi, więźniowie z pierwszych transportów. No, lubili sobie pożartować. Wiedzieli, że ta esesmanka będzie ich przeszukiwać. Jeden, wracając do obozu, żeby zrobić żart, przeciął sobie kieszeń. Esesmanka zaczyna ich rewidować. Przychodzi kolej tego więźnia, ona wciska mu rękę w kieszeń. On nieruchomy, powstrzymuje śmiech. Całe komando się śmieje. Esesmanka dała mu po twarzy. Ale to była historia, że nawet esesmani się z tego śmiali.
Chwila milczenia...
– My, więźniarki pracujące w komandach wewnętrznych, urządzałyśmy sobie wieczorami spotkania poetyckie. Zdarzało się, że przy dobrej pogodzie widać było góry. Bywały momenty, gdy miało się poczucie, że życie musi toczyć się dalej.
– Byli tacy, którzy tego nie zauważali.
– Wie pan, jeśli ktoś zrozumiał, że stracił w obozie tak wiele, że nie ma po co żyć, szedł na druty. Wybierał wolność.
Pisanie jak terapia
O czym śni? Zofia Posmysz: – Obóz już mi się nie śni. Od kiedy zaczęłam o tym pisać, moje sny się wyzwoliły. Oczywiście po wojnie kilka lat bałam się zasypiać. Te noce wówczas były dziwne, bo nie śniłam tylko o rzeczach strasznych, ale też śniły mi się rzeczy, zdawałoby się, banalne. Że straciłam tę moją pracę szrajberki, że będę musiała iść do komanda pracującego w polu. Nie wiadomo, jak to się skończy. To były ciężkie sny, budziłam się w nocy przerażona. To się skończyło w momencie, gdy zaczęłam pisać. To był rodzaj terapii.
W książce „Do wolności, do śmierci, do życia” Zofia Posmysz opowiada o powrocie kobiet z obozu koncentracyjnego Neustadt-Glewe, koło Schwerina w Meklemburgii: tam właśnie, po „ewakuacji” z Auschwitz, doczekała wyzwolenia. Mówi: – Wyzwolili nas Amerykanie. Czekoladę dostałam od jednego z nich. Przez dwa dni przywozili nam żywność. Później się wycofali i wkroczyła Armia Czerwona.
– Po wyjściu z obozu wolność nie pojawiła się od razu? – pytam.
– Była wolność, bo nie było Niemców. Ale to była trudna wolność. Przede wszystkim nie było co jeść. Gdy wybiegliśmy za bramę wyzwolonego obozu, to po chwili wróciliśmy z powrotem, znów do obozu, na ten sam teren, do magazynu z żywnością. Żeby cokolwiek zjeść. To była „ucieczka do wolności”. I później ten marsz, na piechotę do Polski, który nie był łatwy. Armia Czerwona nie zachowywała się tak jak wyzwoliciele. Przeciwnie.
– Byłyście grupą kobiet, zdarzyło się coś dramatycznego?
– Szczęśliwie nie. Jedna z nas, doktor Perzanowska, opiekowała się nami. Szła z naszą grupą. Pochodziła z Radomia, ale znała rosyjski. I żeby nas uchronić przed Armią Czerwoną, znalazła wspaniały sposób. Gdy zatrzymywałyśmy się w jakiejś wsi na nocleg, a spałyśmy zwykle po stodołach, ona szukała posterunku NKWD. Mówiła im po rosyjsku: „Tu wraca polska grupa więźniarek, które walczyły o wolność”. Proszę sobie wyobrazić, zdarzało się, że NKWD wystawiało przed naszą stodołą wartę. Stał młody chłopak i bronił nas przed swoimi. Nieraz słyszałam, jak krzyczał: „Uchadi! Uchadi, budu strelat’!”.
Pamiętam też jedną koleżankę, która w obozie poznała Rosjanina, jeńca. To była romantyczna historia. Kiedy zimą 1945 r. szłyśmy w Marszu Śmierci, pytam ją: „Możesz jeszcze iść? Ja już nie daję rady”. Ona: „Wiesz, ja myślę, co teraz Sasza robi”. A Sasza został wywieziony z obozu wcześniej, na terenie Czechosłowacji uciekł z transportu i dołączył do czeskiej partyzantki. Oni się umówili jeszcze w obozie, że po wojnie spotkają się w Krakowie o konkretnej godzinie, w takim i takim miesiącu, w Sukiennicach. I rzeczywiście spotkali się.
– Jak Pani dotarła z Meklemburgii do domu do Krakowa?
– Najpierw szliśmy z Niemiec pieszo aż do Poznania. Dopiero tam wsiadłam do pociągu. Nasza grupa się rozdzieliła. Dojechałam do Krakowa przez Katowice. To były pociągi towarowe, oczywiście. Rodzice mieli dom w Prokocimiu. Wysiadłam z pociągu w nocy, na stacji Bieżanów [na przedmieściu Krakowa – red.]. I stąd, wzdłuż torów, szłam nocą sama. Bałam się wszystkiego.
– W domu, gdy Pani doszła, matka jeszcze nie spała.
– Paliło się światło. Zastałam mamę na zydelku przy kuchni. Na blasze, biedactwo, piekła placki kartoflane. Nie było tłuszczu. Mama spojrzała na mnie z niedowierzaniem i powiedziała: „Jak ty urosłaś”.
Chwila milczenia...
– A mój młodszy brat płakał. Osiemnastoletni chłopak, a płakał. Tego nigdy nie zapomniałam.
Świadectwo
Po wojnie trudno było jej o pracę w Krakowie. Udało się w Warszawie, gdzie zamieszkała u siostry. Zapisała się też do gimnazjum. Zaczęła pomagać matce i bratu (ojciec, kolejarz, został zastrzelony podczas okupacji przez Bahnschutz).
– Najszczęśliwszy dzień w moim życiu to był ten, gdy pociągiem jechałam całą noc z Warszawy do Krakowa z paczką z UNRR-y dla mamy. Wiozłam pełno tłuszczy, sardynek, olej. Coś fantastycznego. Jak z taką pierwszą paczką szłam do domu ze stacji w Płaszowie, to byłam dumna. Przyniosłam takie dobre rzeczy. Mama płakała, powiedziała: „Teraz ty jesteś naszym ojcem”.
Zofia Posmysz poznała przyszłego męża podczas pracy w Polskim Radiu. Jan Piasecki nie chciał słuchać o obozie. Zachęcał ją do pisania. Skończyła polonistykę na UW. Napisała 4 książki i ponad 10 utworów o tematyce obozowej. Dziś mieszka w Warszawie.
Podczas naszej rozmowy w Międzynarodowym Domu Spotkań Młodzieży, odbiera telefon: – Przepraszam, ale jestem w Oświęcimiu, wracam wieczorem do Warszawy. A coś ważnego? Aha, dobrze. O Boże mój. Czy jestem skazana na ten lot? Dobrze, muszę się oswoić z tą myślą. Dziękuję, do jutra.
Lot? – Do Chicago mam lecieć, na premierę opery „Pasażerka”. Trochę się boję tego lotu.
Zofia Posmysz, lat 91, spotyka się z młodzieżą, jeździ po świecie. Nie jest zmęczona?
– Nie jestem skłonna do opowiadania o tych sprawach. Do jakiejś wiwisekcji psychologicznej. Ale jeśli są młodzi ludzie, którzy chcą się dowiedzieć, to my, świadkowie, musimy o tym mówić. To nie jest przyjemność. Ale jest też rodzaj satysfakcji. Podeszła kiedyś do mnie Niemka po jednym ze spotkań i mówi: „Proszę mi wybaczyć”. Pytam: „Dlaczego prosisz mnie o to?”. Ona odpowiada: „Brat mojego ojca był w SS”.
Dodaje: – Sięgnęłam niedawno jeszcze raz do Herberta. On napisał coś, co dla mnie jest ważne i mnie porusza: „Ocalałeś nie po to, aby żyć, masz mało czasu, trzeba dać świadectwo”. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, autor wywiadów. Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii wywiad (2015 r. i 2016 r.) oraz do Studenckiej Nagrody Dziennikarskiej Mediatory w kategorii "Prowokator" (2015 r.). 

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2015

Artykuł pochodzi z dodatku „Auschwitz. Głosy żyjących