Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Używanie tekstów o. Ludwika jako pretekstu do „zadymy” jest jednak absurdem, bo lubelski dominikanin nikogo nie atakuje ani nie niszczy. Nawet pisząc czasem rzeczy przykre, czyni to z miłości do ludzi i Kościoła, i... z poczucia obowiązku. Sam nie ukrywa, że pisał z bólem serca, ale w przekonaniu, że realizuje charyzmat swojego zakonu, w którym jest odważna służba prawdzie oraz pomaganie biskupom w wypełnianiu ich trudnej misji.
Artykuł kończy się wizją tryumfalnego pochodu zwycięskiego dobra. To opis niemal apokaliptyczny. Czy realistyczny? Jan Paweł II wyznał, że mówiąc do zgromadzonych w Casablance młodych muzułmanów, iż Bóg, który ludy i ludzi stworzył, czeka na nich, gdyż kiedyś – mimo różnic wiary – ich zgromadzi, miał na myśli wymiar eschatologiczny. Nawet więc jeśli marzenie ojca Ludwika spełni się dopiero w czasach ostatecznych, to i tak jest ważne, bo ukazuje kierunek naszej drogi.
Matka Teresa z Kalkuty na pytanie, co według niej najpilniej należy zmienić w Kościele, odpowiedziała dziennikarzowi: „Mnie i ciebie”. To prawda, która jednak nie zwalnia nas z obowiązku, o którym mówi o. Ludwik Wiśniewski. To prawda, że nasz Kościół nigdy nie był tak piękny i silny jak dzisiaj. Problem w tym, że zatrzymał się w miejscu dalekim od współczesnych oczekiwań. Weźmy rzecz tak ważną, jak świadectwo wiary wyrażającej się w modlitwie wspólnoty – zwykłej wielkomiejskiej parafii. Obawiam się, że posoborowa liturgia Mszy, krótsza niż dawna i sprawowana w języku zrozumiałym, wciąż pozostaje znakiem mało czytelnym. Daremnie szukać w niej momentów modlitewnej ciszy (po wezwaniu „módlmy się”, po czytaniach i po Komunii). Jeśli odprawiający ksiądz usiądzie na chwilę cichego dziękczynienia, ludzie sądzą, że zasłabł, a organista intonuje pieśń nabożną. Ciszy w liturgii Mszy boimy się jak reżyserzy audycji radiowych.
A znak pokoju? To kiwanie do siebie głowami... O uczestnikach Mszy niedzielnej mówimy „wspólnota”, ale czy patrząc na nas ktoś daleki od Kościoła powie, jak mówiono o pierwszych chrześcijanach: „patrzcie, jak oni się miłują”?... Stoimy lub siedzimy obok siebie, anonimowi, obcy i dalecy. Po Mszy, jak po kinowym seansie, rozchodzimy się, każdy w swoją stronę. Ledwie kończy się jedna Msza, zaczyna się następna. I nawet jeśli ktoś czuje potrzebę spotkania, rozmowy, wymiany myśli z kaznodzieją, to w naszych kościołach – w odróżnieniu np. od świątyń w krajach zachodnich – trudno mu o taką możliwość.
A świadectwo wiary w postaci naszych nabożeństw paraliturgicznych? Nie twierdzę, że tradycyjne nabożeństwa, będące wyrazem kultury nie tak zresztą dawnych epok: litanie, gorzkie żale, krążące po kościele procesje fatimskie starszych ludzi ze świecami, należy zlikwidować. Zauważam tylko, że te nabożeństwa się wyludniają, i pytam, czy wyrażają stan ducha ludzi naszych czasów, czy odpowiadają na ich duchowe potrzeby.
Tymi pytaniami i dobrymi doświadczeniami dzielmy się, szukajmy odpowiedzi. Jak o. Ludwik Wiśniewski.