Obama kontra reszta świata

Partia Republikańska jest podzielona, a wyborcy zniechęceni. Najbardziej zadowolony z tego, co dzieje się wśród rywali, jest prezydent Barack Obama.

10.01.2012

Czyta się kilka minut

Gdy zamykaliśmy to wydanie "Tygodnika", Republikanie szykowali się do kolejnego pojedynku przedwyborczego, w stanie New Hampshire. Po głosowaniu w Iowa na placu boju zostało trzech liczących się graczy: były gubernator stanu Massachusetts Mitt Romney, były senator ze stanu Pensylwania Rick Santorum i kongresman z Teksasu Ron Paul. Niemal wszystkie sondaże przewidywały, że w New Hampshire wygra Romney - tak jak w Iowa. Ale Santorum i Paul mogą liczyć na lepsze wyniki w bardziej konserwatywnych stanach Południa: tam 21 stycznia odbędą się prawybory w Karolinie Południowej i 10 dni później na Florydzie.

Zdawać by się mogło, że do wyścigu do Białego Domu Republikanie - ktokolwiek z tej trójki zostanie ich kandydatem i tym samym rywalem Obamy - startują z mocnymi atutami: bezrobocie utrzymuje się na wysokim poziomie, gospodarka jest w opłakanym stanie, podobnie jak notowania urzędującego prezydenta. Jak zauważa w rozmowie z "Tygodnikiem" Carroll Doherty, wicedyrektor Instytutu Pew Research, amerykańscy wyborcy są w wyjątkowo kiepskich nastrojach: nie ufają politykom, z niepokojem patrzą w przyszłość. To powinno sprzyjać opozycji.

Ale wygląda na to, że Partię Republikańską czeka długa i skomplikowana kampania. Konserwatywni wyborcy zdają się rozdarci i niezdecydowani. W Iowa aż 46 proc. badanych twierdziło - w sondażu Pew Research - że decyzję o tym, kogo poprzeć, podjęli w ciągu ostatnich kilku dni przed głosowaniem.

Chaos

Trwająca już od blisko roku kampania Republikanów była wyjątkowo chaotyczna, pełna zwrotów i niespodzianek. Kolejni kandydaci pojawiali się i znikali, wysuwali na czołówki sondaży, po czym w nich przepadali. Nie brakło dramatycznych wpadek. Słynne "uups", które kilka razy wyrwało się podczas debat gubernatorowi Teksasu Rickowi Perry’emu, wykorzystywane jest już w dowcipach i reklamach. Perry przepadł: nawet jego zwolennicy zdawali sobie sprawę, że nie miałby szans w debacie z elokwentnym Obamą.

Jak przystało na Amerykę, pojawiały się pomysły oryginalne, acz kuriozalne. Herman Cain, były właściciel sieci pizzerii Godfather’s, postanowił zawojować Biały Dom i zaproponował radykalne uproszczenie skomplikowanego systemu podatkowego. Najtęższe głowy z prestiżowych uniwersytetów od lat mają z tym kłopot. A Cain rzucił prosty pomysł: wprowadzić taką samą stawkę podatkową dla korporacji, zwykłych śmiertelników odprowadzających podatek od dochodów i dla stanów pobierających podatek od sprzedawanych na ich terenie towarów. Stawka miałaby wynosić 9 procent. Główną zaletą tego planu było chyba to, że hasło "9-9-9" wpadałoby w ucho... Jeden z rywali Caina, mormon Jon Huntsman stwierdził, że w pierwszej chwili sądził, iż chodzi o ceny pizzy. Ale Caina pogrążyła nie pizza, lecz byłe sekretarki, które jedna po drugiej zaczęły opowiadać o seksualnych podbojach niedoszłego kandydata. Wobec tych rewelacji Cain, "naradziwszy się z żoną", postanowił się z wyścigu wycofać, zapowiadając, że będzie zmieniać Biały Dom "od zewnątrz".

Nie powiodło się też Michelle Bachmann reprezentującej w Kongresie stan Minnesota i cieszącej się poparciem Partii Herbacianej. Bachmann, która chwaliła się w swoim czasie, iż wychowała 23 dzieci (przyjmowała je pod opiekę do rodziny zastępczej), porównywana była z Sarah Palin, która jako pierwsza kobieta kandydowała na stanowisko wiceprezydenta podczas poprzedniej kampanii, a której przymioty intelektualne - a raczej ich brak - były tematem niewybrednych żartów. Bachmann wygrała pierwsze "wstępne" głosowanie w Iowa w sierpniu, zapewniając sobie na kilka miesięcy zainteresowanie mediów i dobre miejsce w sondażach. Ale teraz, podczas styczniowego głosowania, uzyskała ledwie 5 proc. i postanowiła zawiesić swą kampanię.

Sito

Choć formalnie nie ma wielkiego znaczenia, głosowanie w Iowa tradycyjnie uważane jest za początek kampanii wyborczej w USA. Poprzedza odbywające się tydzień później wybory w New Hampshire i następujące po nich, jeszcze w styczniu, rozgrywki w Południowej Karolinie i na Florydzie. A potem, w lutym, emocjonujący super wtorek, gdy w jednym dniu kandydata swojej partii wybierają zarejestrowani wyborcy aż 12 stanów.

W Iowa głosy oddaje się podczas partyjnych wieców, które odbywają się w 1774 okręgach: w szkolnych stołówkach, kościołach, bibliotekach, a nawet prywatnych domach. Każdy kandydat wysyła na taki wiec swego reprezentanta i to na owych reprezentantów głosują zarejestrowani wyborcy. Zwycięzcy biorą potem udział w głosowaniach w 99 hrabstwach, podczas których wyłaniani są delegaci na konwencje partyjne. To oni latem oficjalnie namaszczą kandydatów obu partii. W przypadku partii urzędującego prezydenta sprawa nie wzbudza oczywiście emocji. Ale w przypadku partii opozycyjnej walka - choć ryzykowna, bo sprzyja przecież przeciwnikom - może trwać długo.

Amerykańscy analitycy zauważają żartobliwie, że prawyborów w Iowa się nie wygrywa, co najwyżej przegrywa. Spośród 2282 delegatów na partyjną konwencję stan ten wysyła zaledwie 25 osób (dla porównania: Kalifornia 172). Choć rzadko się zdarza, by zwycięzca z Iowa zostawał kandydatem całej partii (w Iowa przegrywali Reagan i Clinton), głosowanie ściąga uwagę mediów i stwarza swego rodzaju momentum, dlatego kandydaci przywiązują do nich dużą wagę. Tym bardziej że Iowa to też sito, które eliminuje słabszych.

Tak było i tym razem. Prócz Bachmann kampanię skończył też faktycznie Perry, który ogłosił, iż wraca do domu, by zastanowić się nad dalszym jej biegiem. I choć następnego ranka, podczas porannego joggingu nad brzegiem oceanu doszedł do wniosku, że powalczy dalej (stosowne zdjęcie trafiło do serwisu Twitter), nikt nie traktuje już tego serio.

Bagaż

Poważnie osłabiony w Iowa został również Newt Gingrich. Były przewodniczący Izby Reprezentantów ma doświadczenie w polityce i krajowej, i międzynarodowej. To on przewodził "młodym gniewnym" Republikanom na początku lat 90., gdy prezydentem był Bill Clinton; to głównie za sprawą Gingricha Kongres próbował usunąć Clintona ze stanowiska na fali skandalu z Moniką Lewinsky.

Jeszcze miesiące temu Gingrich prowadził w sondażach i zapewniał, że w Iowa odniesie zdecydowane zwycięstwo. Mylił się. Wyciągnięto mu "bagaż": oszustwa podatkowe, a także fakt, iż choć opowiadał się za cięciem wydatków państwa, otrzymywał równocześnie honoraria od finansowanej przez podatników i będącej na skraju bankructwa firmy Freddie Mac (1,6 mln dolarów). Czy wreszcie to, że w czasie, gdy gorszył się romansem Clintona, sam zdradzał żonę z pracownicą biura Kongresu...

Gingrich padł ofiarą sprawnie przeprowadzonej kampanii: serii negatywnych reklam opłacanych przez "niezależne" organizacje polityczne - tzw. PAC (Political Action Committees). Choć teoretycznie nie są związane z kandydatami, jest tajemnicą poliszynela, iż działają w porozumieniu ze sztabami wyborczymi, a często są przez nie sponsorowane. W jednym z wywiadów telewizyjnych Gingrich bez ogródek oświadczył, że jego rywale - przede wszystkim Romney, którego nazwał kłamcą - wydali na te ataki 7 mln dolarów. A okazały się one skuteczne: w Iowa Gingrich zdobył ledwie 13 proc. głosów. Choć zapowiada, iż walczy dalej, wydaje się, że jedyne, co może teraz osiągnąć, to zaszkodzić pozostałym republikańskim kandydatom.

Niespodzianka

Prawybory w Iowa pokazały, że Partia Republikańska jest głęboko podzielona. Spora część jej członków marzy o "prawdziwym konserwatyście": kandydacie, który wspierałby tradycyjne wartości rodzinne, sprzeciwiał się aborcji oraz legalizacji małżeństw homoseksualnych i mógłby stanowić antidotum na panoszącą się coraz bardziej polityczną poprawność.

To im zawdzięcza niespodziewane zwycięstwo Rick Santorum. Jest katolikiem, który w przeszłości popierał delegalizację środków antykoncepcyjnych (chciał, by decyzję w tej kwestii podejmowały poszczególne stany). W swoim czasie wywołał burzę komentarzami na temat skandali pedofilskich wśród duchownych - tłumaczył, że to nie przypadek, iż tak wiele z nich miało miejsce w diecezji bostońskiej, i że jego zdaniem to liberalna kultura i intelektualna aura ośrodka akademickiego sprzyjały zepsuciu obyczajów.

Wywodzący się z robotniczej rodziny włoskich emigrantów Santorum chętnie opowiada o swych katolickich korzeniach. Ale słuchając jego wystąpień, można wątpić, czy zna którąś z encyklik dotyczących nauk społecznych Kościoła katolickiego. Opowiada się np. za ograniczaniem świadczeń państwowych dla potrzebujących, krytykował też wprowadzoną przez Obamę reformę zdrowia. W Iowa wśród 24 proc. wyborców, którzy oddali głosy na Santoruma, przeważali ewangelicy, wielu było też sympatyków Tea Party.

Wybieralność

Ale blisko połowa republikańskich wyborców za priorytet uznaje dziś nie kwestie obyczajowe, lecz gospodarkę. Mają do wyboru libertarianina Rona Paula i umiarkowanego Mitta Romneya. Ten pierwszy chce radykalnej obniżki podatków, likwidacji Rezerwy Federalnej [banku centralnego USA - red.] i powrotu do parytetu złota. Paul, starszy pan o chrapliwym głosie, ma osobowość. Wprawdzie jego radykalne poglądy budzą entuzjazm zwłaszcza młodych wyborców - Paul jest za legalizacją narkotyków i rezygnacją z interwencji zbrojnych poza granicami USA; twierdzi wręcz, że Stany same zapracowały na ataki z 11 września swą imperialistyczną polityką - ale większość ma świadomość, że gdyby przyszło co do czego, Paul nie ma szans zostać prezydentem: jest "niewybieralny".

Kwestia owej wybieralności - słówko "electability" - jest dziś na ustach niemal wszystkich republikańskich wyborców. Bo bez względu na różnice, łączy ich jedno: za wszelką cenę chcą wykurzyć z Białego Domu obecnego lokatora. To zwłaszcza pragmatykom, którzy myślą o "wybieralności", zawdzięcza swe poparcie Romney. Były gubernator Massachusetts startował już w poprzedniej kampanii prezydenckiej, stąd ma duży i profesjonalny sztab wyborczy oraz imponujące fundusze. Absolwent Harvardu, był biznesmenem odnoszącym sukcesy (czytaj: zarabiającym grube miliony).

Ale Romney jest postrzegany jako przedstawiciel establishmentu. Republikańskim "dołom" nie podoba się jego umiarkowanie: to, że unika tematu delegalizacji aborcji ani nie chce drastycznego obniżania podatków. Co gorsza, w Massachusetts przeprowadził podobną jak Obama reformę służby zdrowia (bogatsi zostali zmuszeni do samodzielnego wykupienia ubezpieczenia, biedniejsi otrzymali subsydia). Dziś krytykuje reformę Obamy, więc wielu Republikanów zarzuca mu dwulicowość i częste (koniunkturalne?) zmiany poglądów.

Dlatego mający liczne atuty Romney nie prowadził dotąd w sondażach. W Iowa zwyciężył ledwie ośmioma głosami (sic!). "To kandydat 25 procent" - ironizował nazajutrz komentator "New York Timesa" David Brooks. Trawestując hasło ruchu Occupy Wall Street ("We are 99%"), Brooks zauważał, że Romney za żadne skarby nie wzbudzi entuzjazmu wyborców, którzy kiedyś stanowili republikańską bazę: białych robotników, kurczącej się klasy średniej, która od czasów Reagana ma poczucie, że nikt nie reprezentuje jej interesów. W poprzednich wyborach głosowali na Obamę. Dziś są rozczarowani. To ich poparcie będzie stawką w grze. To o ich poparcie Romney powalczy z Santorum.

Kryzys

- To wyjątkowe wybory - mówi w rozmowie z "Tygodnikiem" Carroll Doherty, wicedyrektor Pew Research. - Jak sięgam pamięcią, amerykańscy wyborcy jeszcze nigdy nie byli w tak podłych nastrojach. W badaniach, które przeprowadzaliśmy w grudniu, zaledwie 8 proc. było zadowolonych ze stanu gospodarki, 78 proc. uważało, że kraj jest w złej kondycji.

Doherty dodaje, że nie jest to nic zaskakującego: Ameryka tkwi w głębokim i długotrwałym kryzysie gospodarczym. W ciągu minionych czterech lat bezrobocie wzrosło o cztery punkty procentowe - i choć w ostatnich miesiącach nieznacznie spadło, nadal wynosi blisko 9 proc. Co szczególnie niepokojące, duży procent wśród bezrobotnych to osoby, które pozostają bez pracy przez dłuższy już czas (43 proc. nie znalazły zatrudnienia przez więcej niż pół roku; w grudniu 2007 r.

takich osób było tylko 17 proc.). Z badań Pew Research wynika, że takie długotrwałe bezrobocie ma szczególnie negatywne skutki: często prowadzi do konfliktów w rodzinie, problemów psychologicznych.

W Stanach spadły płace realne: średnie dochody gospodarstwa domowego pod koniec 2007 r. wynosiły nieco ponad 55 tys. dolarów rocznie, dziś 50 tys. Urósł za to dług publiczny: z blisko 9 bilionów do prawie 15! Na poprawę nastrojów nie wpływa ani niska inflacja (3,4 proc.; o jedną dziesiątą punktu procentowego mniej niż w 2007 r.), ani rekordowo niskie stopy procentowe.

Nie ulega wątpliwości, że dla amerykańskich wyborców AD 2012 stan gospodarki będzie kwestią numer jeden. Aż 55 proc. badanych - o 21 punktów procentowych więcej niż cztery lata temu - twierdzi, że gospodarka to priorytet.

Nieufność

Doherty zauważa, że na fatalny stan gospodarki nakłada się cynizm i głęboki brak zaufania do polityków. Erozja zaufania to proces, który obserwujemy już od kilku lat. Po zamachach z 11 września 2001 r., które zjednoczyły Amerykanów i sprawiły, że na chwilę "przylgnęli" do rządu, nastąpiła seria zdarzeń, które doprowadziły do cynizmu i nieufności: okoliczności, w jakich Stany zaczęły wojnę w Iraku, czy nieudolność władz wobec huraganu "Katrina". W 2007 r. tylko 31 proc. badanych deklarowało zaufanie do rządzących w Waszyngtonie. Krach gospodarczy, który potem nastąpił, nie poprawił nastrojów. W październiku 2011 tylko jedna piąta badanych twierdziła, że ma zaufanie do rządu. Aż 67 proc. twierdziło, że większość członków Kongresu nie powinna zostać wybrana na kolejną kadencję.

Bardzo kiepskie oceny zbiera zresztą też prezydent Obama. W przeprowadzonym ostatnio przez Pew sondażu tylko 46 proc. wyrażało dlań aprobatę, a 43 proc. było niezadowolonych z jego działań. Czy z takimi notowaniami można myśleć o wygraniu wyborów?

- Zwykle jest tak, że jeśli urzędujący prezydent zaczyna rok wyborczy z notowaniami poniżej 50 proc., to raczej nie ma co myśleć o reelekcji - mówi Doherty. - Ale tym razem może być inaczej. Jest kilka czynników, które mogą pomóc Obamie. Po pierwsze, Republikanie nie mają w tej chwili dobrej marki i na razie nie mają też lidera, wokół którego mogliby się zjednoczyć. Po wtóre, nastawienie do polityków jest bardzo kiepskie. I kiedy weźmiemy pod uwagę cały ten cynizm i minorowe nastroje, może się okazać, że 46 proc. poparcia dla Obamy wcale nie jest takim złym wynikiem...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2012