Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przedsiębiorstwo to się na razie rodzi. Powołano już jednak jego centralny organ prasowy, o nazwie „Napis”, właśnie się ukazujący. Jak zwykle niechcący wymyślono bardzo zgrabną nazwę, dobrze ilustrującą jakość planowej literatury sterowanej politycznie. Ani Instytut Literatury Instytutem Literackim nie będzie, ani „Napis” owym dawnym „Zapisem”, choć oczywiście będzie za PiS-em. To jasne. Bon mot jest średni, to prawda, ale za to nienaciągany.
Instytucje sterowane centralnie są przecież wyłącznie przystanią, teraz już chyba dla dziesiątego szeregu akolitów obecnej władzy, którzy z racji gruntownych ograniczeń nie załapali się na posady w elektrowniach, pegeerach, gazowniach czy w kopalniach. Trzeba im jednak zapewnić godne życie i posady za zasługi bądź krzywdy, których tyle w życiu doznali, że bez chusteczki tego nie razbierjosz. Słowem, nie byłoby o czym gadać, gdyby nie detal do omówienia. Otóż magicznym celem istnienia Instytutu Literatury ma być „wspieranie autorów, którym trudno przebić się na rynku”.
Wypada tu podzielić się spostrzeżeniem banalnym. Tylko człowiek niechodzący do księgarń może mniemać, że są na świecie jacykolwiek autorzy, którym dziś trudno się przebić. Księgarnie w 99 procentach swej masy towarowej wypełnione są książkami, co znaczy, że ich autorzy się przebili. Nie trzeba w owej ogromnej masie zanadto przebierać, by zorientować się, że dziś zaiste każdy analfabeta z jednocyfrowym IQ jest w stanie cokolwiek naskrobać, wydać i sprzedać. Już od bardzo dawna analfabetyzm nie jest barierą w pisaniu. Księgarnie są pełne utworów podpisanych przez ludzi niepiśmiennych, są przeładowane twórczością na dowolny temat, od osiągnięć i klęsk kulinarnych, poprzez rewolucyjne opisy porządkowania szafki, złote myśli na temat zdrowego życia, picia, niepicia, odpoczywania, rodzenia, zabijania, zarabiania, podróżowania w miejsca zarówno ciekawe, jak i nieciekawe. Są tam takoż zwierzenia na temat osiągnięć erotycznych, politycznych, medycznych i paramedycznych, na traumatycznych wspomnieniach z dzieciństwa kończąc. Dziś nawet średnio rozgarnięty grubas jest w stanie napisać 500 stron o tym, jak schudł, a potem znowuż brawurowo utył. Nie mamy najmniejszej wątpliwości, że zostanie dziś „pisarzem” jest łatwiejsze niż awans na kierownika warzywniaka, do czego trzeba mieć jednak dryg i kompetencje, choćby we wczesnym wstawaniu z łóżka. Słowem, pytamy gromko, gdzie są dziś tacy, którym trudno się przebić?
Ktoś rezolutny i politycznie zorientowany odrzeknie nam zapewne, mierząc w odpowiedzi zarzut, że chodzi o jakiś rodzaj „autorów wyklętych”, podejmujących wbrew mainstreamowi i salonowi tematy gorzkie, piszący trudno, może nieporadnie, ale prawdę, wbrew trendowi kłamstwa i cywilizacji śmierci, językiem twardym, polskim, oddalonym od poprawności politycznej. Odpowiedź na ten przejmujący zarzut jest jednak prosta: takich autorów jest również bardzo wielu, by nie powiedzieć setki, a może setki tysięcy, są na rynku aż miło, przebijają się swym pisaniem – tak to ujmijmy – na wylot i przegryzają się na drugą stronę czegokolwiek, mają swych licznych wydawców i wiernych czytelników. Rynek książki bowiem – tak się składa – łyka już absolutnie wszystko.
O kogo zatem chodzi nowej, ściśle partyjnej i sterowanej centralnie firmie, mającej wspomagać „autorów, którym trudno się przebić”? To określenie – nawiasem mówiąc – dla każdego człowieka serio traktującego swe pisanie musi być rodzajem litościwej zniewagi. Odpowiedź winna być jedna i logiczna: gdzieś muszą się spotykać skrajni nieudacznicy ze skrajnymi nieudacznikami. Jest to, przyznajemy, bardzo ciekawe przedsięwzięcie państwowe i dlatego organ „Napis” sobie zaprenumerujemy, i niech to będzie nasz skromny wkład w rozwój nieudacznictwa polskiego, które nie mieści się na normalnym rynku. ©℗