O co chodzi z tym euro?

Spór o euro w Polsce przypomina kotlet odgrzewany z jednej strony: analiza kosztów i korzyści z porzucenia złotego na rzecz euro stała się karykaturalnie jednowymiarowa. Debata publiczna toczy się tylko w wymiarze politycznym i jest przy tym płaska jak deska.

27.01.2009

Czyta się kilka minut

Ekonomiczny aspekt debaty, prowadzonej w kategorii gospodarczych efektów netto, gdzie zestawia się uczciwie sporządzony bilans kosztów i korzyści, a na bazie otrzymanych wyników stawia się wnioski i przedkłada rekomendacje, toczy się w niedostępnej dla szerszej publiczności wieży z kości słoniowej. Grupka rozentuzjazmowanych specjalistów okłada się tam zaciekle maczugami Optymalnego Obszaru Walutowego w wersji oryginalnej i post-Mundellowskiej, efektu Ballassy-Samuelsona, szoków asymetrycznych, ze szczególnym uwzględnieniem modelu Krugmana i jego rozwiniętej krytyki, empirycznej weryfikacji tezy Dornbuscha o fiskalnych konsekwencjach przyłączenia biednego Południa do bogatej Północy, wadach i zaletach kursowego modelu multi-equilibrium exchange rate, itp., itd. Tyle jest pasjonujących rzeczy do powiedzenia o konsekwencjach odejścia od autonomicznej polityki pieniężnej. Tyle ciekawych rzeczy do napisania. Dziesiątki artykułów przygotowanych w ramach gigantycznego NBP-owskiego projektu badawczego Biura do Spraw Integracji ze Strefą Euro są tego jawnym potwierdzeniem. Tyle że ta bitwa na intelektualne argumenty nikogo poza samymi wojownikami myśli nie interesuje. A jak tylko przychodzi do formułowania bardziej zjadliwych dla ogółu niespecjalistów wniosków i rekomendacji - natychmiast reaktywują się czujni politycy, smacznie drzemiący, gdy harcownicy nieskrępowanie hasali po swych badawczych poletkach.

W ten sposób z dwóch ważnych wymiarów analizy - politycznego i ekonomicznego - do opinii publicznej przebija się w zasadzie wyłącznie ten pierwszy. Na dodatek - w postaci skrajnie zideologizowanej.

Właściwy wymiar polityczny

Nadspodziewanie mało słychać głosów, które akcentowałyby wagę politycznej stabilizacji, jaką daje euro. A przecież cała reszta zastrzeżeń o charakterze politycznym, w tym również to sztandarowe, o "utracie resztek suwerenności", wygląda żałośnie na tle argumentu o imporcie przez kraj przyjmujący euro ogromnej porcji wiarygodności.

Euro daje polityczną stabilizację, jakiej nie zapewniłaby najbardziej nawet wiarygodna autonomiczna polityka gospodarcza, prowadzona przez kraj znajdujący się poza obszarem wspólnego pieniądza. Bycie członkiem rodziny euro oznacza, że gwałtownie kurczy się przestrzeń dla eksperymentów w dziedzinie gospodarki. I dlatego ci, którzy są w sferze euro, mogą sobie pozwolić na więcej od tych, których tam nie ma. Widać to doskonale w czasach tak ciężkiego jak teraz kryzysu wiarygodności. Są w strefie euro kraje, które w tym roku dobiją do 7 proc. PKB deficytu sektora publicznego. Większość przekroczy dozwolony trzyprocentowy deficyt.

Będzie to tolerowane przez Komisję Europejską. Inwestorzy zaś sfinansują większe potrzeby pożyczkowe rządów, inkasując za to odpowiednią premię. Podczas gdy my musimy mocno zaciskać pasa. Musimy przedkładać władzom unijnym aktualizację programu konwergencji, gdzie pomimo globalnego kryzysu pokazywana jest opadająca ścieżka deficytu i bardzo optymistyczne wskaźniki makroekonomiczne na lata 2009-11. Za pomocą takich metod zmuszeni jesteśmy próbować pozyskiwać wiarygodność w oczach Komisji i inwestorów rynków finansowych.

Polska, mimo kilkuletniego już przecież członkostwa w Unii Europejskiej, znajduje się nadal w tym samym koszyku inwestycyjnym, co Kazachstan, Turcja czy Południowa Afryka. Oznacza to niską wiarygodność wycenianą w premii za ryzyko pobieranej przez inwestujących w aktywa złotowe. I tego stanu rzeczy nie będzie w stanie zmienić nic poza wejściem do strefy euro. Żadna koncepcja "singularyzacji" Polski, zaakcentowania indywidualnych różnic in plus w stanie naszych fundamentów makroekonomicznych w porównaniu z "sąsiadami z koszyka", nie rokuje wielkiego rynkowego sukcesu. Rynkowego, czyli takiego, który jest wymierną w pieniądzu korzyścią z udziału w wiarygodnej wspólnocie euro.

O wymiarze politycznym członkostwa w strefie euro debatuje się więc u nas w sposób niewłaściwy. Doskonałą tego ilustracją jest kompletnie jałowy spór na temat konieczności zmiany Konstytucji. Ten spór o charakterze wyraźnie zastępczym blokuje - i wygląda na to, że zablokuje - skutecznie wejście na ścieżkę prowadzącą nas do przyjęcia euro w roku 2013.

Dlaczego twierdzę, że jest to spór jałowy i zastępczy? Dlatego, że Komisja Europejska już nieraz w raporcie o konwergencji wytykała Polsce niespełnienie kryterium zbieżności legislacyjnej w wielu punktach ustawy o Narodowym Banku Polskim (art. 9, pkt 3; art. 3, pkt 1; art. 21, pkt 1; art. 23, pkt 1 i 2; art. 9, pkt 5; art. 13, pkt 5), w trzech artykułach Konstytucji (art. 198, art. 227, art. 203) oraz zgłaszała zastrzeżenia do kilku punktów ustawy o Bankowym Funduszu Gwarancyjnym, jako niezgodnych z regulacjami obowiązującymi na mocy przepisów o Europejskim Systemie Banków Centralnych i Europejskim Banku Centralnym. Wyeliminowanie wskazanych przez władze unijne uchybień w legislacji, nieraz drobnych (jak choćby w przypadku formułki przysięgi prezesa NBP), bezsensownych (jak brak zapisu w polskim prawie zakazu przyjmowania przez bank centralny instrukcji zewnętrznych) lub oczywistych (jak w przypadku zapisu o "wspieraniu przez bank centralny polityki gospodarczej rządu"), jest kompletnie niezależne od konkretnej decyzji o czasie wejścia do strefy euro. Większość tych zmian legislacyjnych powinna być wprowadzona już dawno i nie miałaby praktycznego znaczenia dla funkcjonowania niezależnego banku centralnego w Polsce. Doprecyzowany zostałby jedynie legislacyjny mandat niezależnego NBP, wzmocniona zostałaby pozycja autonomicznych od rządu i parlamentu organów banku.

Innymi słowy: kryterium legislacyjne powinno być spełnione już dawno, bo nie pociąga to za sobą konieczności natychmiastowego wejścia na ścieżkę do euro (wybór terminu rozpoczęcia starań o uchylenie derogacji pozostaje nadal w rękach rządu i banku centralnego), a dostosowania prawne do regulacji obowiązujących w ESBC dobrze służyłyby wyklarowaniu sytuacji prawnej NBP, RPP i BFG wobec władzy wykonawczej i ustawodawczej.

Właściwy wymiar ekonomiczny

O ile o wymiarze politycznym członkostwa w strefie euro dyskutuje się więc u nas w sposób niewłaściwy i niepotrzebnie zagmatwany, o tyle o wymiarze ekonomicznym nie dyskutuje się publicznie w ogóle. Dlaczego? Bo to podobno trudne. I przez to dla polityków i ich medialnych interpretatorów nudne.

Czy tak jest faktycznie? Czy tak być musi? Oczywiście - nie. Najważniejsze argumenty teoretyczne, niezbędne dla przeprowadzenia zgodnego z zasadami sztuki rachunku efektów netto przystąpienia do strefy euro, przypominamy w telegraficznym skrócie w tabeli [na sąsiedniej stronie - red.].

Jednak to nie na tych dobrze znanych zjawiskach chciałbym tu skupić uwagę. Warto za to - jak sądzę - sformułować jedną tylko, ale kluczową tezę o adopcji euro, co do której prawdziwości powinni się zgodzić wszyscy ekonomiści, a może nawet i politycy, od Lizbony po Ural.

Otóż, w przypadku krajów "nadganiających", jak Polska, gdzie średni poziom wydajności pracy (i co za tym idzie - poziom życia) jest niski w zestawieniu z krajami rozwiniętymi, w każdym przypadku nieuchronnie działa ten sam mechanizm: im szybciej do strefy euro, tym koszt w postaci wzrostu inflacji jest wyższy, ale równocześnie większa jest korzyść w postaci przyspieszenia tempa wzrostu gospodarczego i poprawy na rynku pracy.

Ta prosta zależność (zwana uczenie "zależnością międzyokresową") działa też w drugą stronę: im później jakiś kraj decyduje się włączyć do strefy euro, tym niższą płaci cenę w postaci dodatkowej inflacji (dalej posunięta konwergencja realna), ale też tym mniejszą uzyskuje premię w formie impulsu dla wzrostu i zatrudnienia. Stąd dla Brytyjczyków, Duńczyków czy Szwedów, którzy tkwią już latami poza obszarem wspólnego pieniądza, rachunek netto strat i korzyści z euro staje się w zasadzie neutralny. Chyba że zdarzy się taki jak teraz kryzys wiarygodności.

Wtedy korzyści zaczynają wyraźnie dominować nad kosztami. I wahadło nastrojów natychmiast przechyla się na stronę zwolenników euro. Ale w normalnych warunkach ustabilizowanej gospodarki, w przypadku krajów na wysokim szczeblu rozwoju ekonomicznego, które pozostają wystarczająco długo poza strefą wspólnego pieniądza, bilans kosztów/korzyści zaczyna się zerować.

W naszym przypadku takie "wyzerowanie" mogłoby nastąpić za około 20-25 lat, kiedy dojdziemy do średniego poziomu wydajności, dochodów i rozwoju cywilizacyjnego krajów starej Unii. Wtedy eurosceptycy zyskaliby podobnie jak dziś w Anglii, Danii czy Szwecji solidną bazę merytoryczną dla swego stanowiska. Oczywiście, pod warunkiem, że znów nie trafiłby się nam jakiś globalny kryzys.

Wcześniej, czyli przed upływem najbliższego ćwierćwiecza, kiedy dogonimy europejską średnią, rachunek netto kosztów/korzyści z euro pozostaje w zgodzie z naszkicowaną wyżej ogólną prawidłowością. Jest rzeczą ekspertów, by przekonująco oszacować, ile dodatkowej inflacji za ile dodatkowego wzrostu gospodarczego i zatrudnienia skłonni jesteśmy zapłacić. Rzeczą polityków zaś jest, by pozostając w zgodzie z ogólną zasadą przygotować rozwiązania osłonowe, adresowane do tych grup, które pozostając relatywnie najbardziej wrażliwe na podatek inflacyjny, najmniej czerpią bezpośrednio z owoców przyspieszonego wzrostu. Są to, jak łatwo się domyślić, głównie ci, którzy pozostają poza rynkiem pracy. Rzeczą rządu jest również uruchomienie mechanizmów przeciwdziałających nieuzasadnionemu wzrostowi cen.

Innymi słowy: to optymalizacja bilansu kosztów i korzyści netto i kwestia podziału korzyści powinny stać się przedmiotem debaty publicznej o dacie wejścia do strefy euro. Cała reszta jest tylko zwykłym biciem piany.

Janusz JANKOWIAK jest głównym ekonomistą Polskiej Rady Biznesu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2009

Artykuł pochodzi z dodatku „Ucho igielne (5/2009)