Nyża na sprzedaż

Dwa pokoje z kuchnią są do kupienia za 700 tysięcy. Położone w środku świata, w środku Warszawy Konwickiego. 50 metrów kwadratowych kosmosu.

08.01.2018

Czyta się kilka minut

Tadeusz Konwicki ze swoim kotem Iwanem na balkonie mieszkania przy ul. Górskiego, 1982 r. / CHRIS NIEDENTHAL / FORUM
Tadeusz Konwicki ze swoim kotem Iwanem na balkonie mieszkania przy ul. Górskiego, 1982 r. / CHRIS NIEDENTHAL / FORUM

Pamiętam, w sierpniu 1989 r. zajechaliśmy instytutową wycieczką do Nowej Wilejki. Byli wśród nas czytelnicy Tadeusza Konwickiego, byli i starsi, co o Konwickim wiele już napisali. Dzień był gorący, nadchodził ciepły wieczór, bezwietrzny, miękki, przyjazny, narkotyczny od zapachu kwiatów. Kilku szczupłych wyrostków taplało się rozkosznie w rzece, w Wilejce.

Scena zwyczajna, lecz tego wieczoru stężonego niczym likier wydawała się inscenizacją. Najpierw wiecznego porządku rzeczy – ciepło, lato, woda, młodzieńcy, litewscy czy polscy, ale mogliby być i greccy czy włoscy, jakkolwiek, u zarania życia cieszący się własnym tu byciem, beztroską godziną. Po chwili porządku ukonkretnionego: czar miejsca był tak wielki, że nie sposób go nie było połączyć z tym, co znane i bliskie. „Jak u Konwickiego”, mówiliśmy, „jesteśmy u Konwickiego”. Nigdy indziej nie przyszło mi odczuć takiej gęstości miejsca przez medium czyjejś dawnej obecności. Krople potu na skórze – skwar ciągle trzymał – zagęszczały wspólne doświadczenie, jego i nasze, wileńska młodość Konwickiego, tak przez niego umityczniona, wylegała na ciało, intymnie je oblepiała.

Dom Wiktora Hugo, dom Goethego, dom Gałczyńskiego i tak dalej pozostawiają obojętnymi. Nie lubię z zasady zwiedzać pisarskich pomieszczeń i ogrodów, w tych tężniach przemijania (obok stołu i krzesła zwiedza się głównie puste powietrze) nic się już nie dzieje, nic nie promieniuje, a exegi monumentum pachnie tu stęchlizną.

Są wyjątki, na przykład pokój Jana Jakuba Rousseau w wiejskiej posiadłości na Wyspie Świętego Piotra na jeziorze Bienne. Jak wszędzie prycza, stół, krzesło, szafka. Ale coś jeszcze: dziura w podłodze. Rodzaj zapadni czy skrytki, do której Jan Jakub schodził, by schronić się, gdy ktoś do posiadłości zajeżdżał; wiadomo, że cierpiał na manię prześladowczą. Ta skrytka jakoś trwa bardziej, do dzisiaj, i ożywia miejsce. Ale też wzmacnia go najbliższa, sielankowa okolica, tak współgrająca z Roussowską miłością do idylli. Pasące się koźlęta, malutkie i pluszowe – nic tylko wziąć je na rękę i głaskać. Obok kwiaty, zioła i w powietrzu ich perfumy. W ziołach Rousseau był mocny, na poziomie Herbapolu co najmniej. To wszystko czyniło z tego miejsca żywy krąg, z którego nie chciało się wychodzić, było się „u Jana Jakuba”.

Tak było – tak jest – z przestrzenią Konwickiego. Wtedy, tam nad Wilejką, i cały czas, tutaj, w Warszawie. Byliśmy – może nawet jeszcze bywamy – „u Konwickiego”.

Ból fantomowy

Nigdy dość mówić o wpływie topografii na literaturę. Jest Warszawa Prusa, jest Warszawa Białoszewskiego i Tyrmanda, i jest Warszawa Konwickiego. To geopisarski kwartet miasta. Od dawna nie przybywa Warszawie nowych widm; oni nasączyli miasto sobą, dali jego dzielnicom i ulicom symboliczną nadwyżkę, czyli dobre papiery na istnienie.

Kiedy przez lata na Nowym Świecie spotykało się Konwickiego z Guciem Holoubkiem idących zapewne z Czytelnika bądź do Czytelnika, zanurzonych w gorączkowej rozmowie, dostawało się samemu glejt na bycie tutaj; byli żywymi paginami miasta, ich obecność nazywała i utwierdzała tę – tak na oko raczej okropną – warszawską przestrzeń, nadawała jej nie tylko szwung, lecz także prawomocność. Oni przepastnie ją zamieszkali, to znaczy byli w niej, a ona była w nich; doświadczało się uczucia przystawalności ludzi z miastem. Dzięki temu Warszawę lepiej się przyswajało, lepiej się w nią wrastało.

Słynna droga Konwickiego z Czytelnika na Wiejskiej przez Aleje Ujazdowskie ze SPATIF-em do ulicy Górskiego na tyłach Nowego Światu, niekiedy za Świętokrzyską, aż po Ogród Saski, jest złotym traktem Warszawy powojennej; traktem kultury polskiej. Dziś trakt jest już nieczynny; miasto się przepoczwarza, kultura szuka swoich przybytków na lewo i prawo, wędruje, bo czasy nie sprzyjają trwałym zakorzenieniom.

Trakt żył z otwartą perspektywą na Pałac Kultury, będący drugim architektonicznym bohaterem prozy Konwickiego. Kiedy światłe umysły ministerialne i poselskie wskrzesiły niedawno ideę zburzenia Pałacu, pomyślałem najpierw o nim, Konwickim. Że głuptasy chcą mu zrobić krzywdę, unicestwić fragmenty jego książek, zasypać je ramionami buldożerów, zniszczyć nimi należący do dziejów polskiej literatury widok na Pałac z balkonu jego mieszkania, widok, który tak mocno grał w „Niewinnych czarodziejach” Wajdy. Bo też głuptasy nie wiedzą, czym jest konkret życia codziennego; sądzą, że burząc, można zahukać przeszłość, wyczyścić ją, z dziedzictwa narodowego uczynić narodowe dziewictwo. Dedykuję im sławetny napis na koszulce siostry zakonnej z „Młodego papieża” Sorrentino: „I am a virgin. But it is an old T-shirt”.

Konwicki i Białoszewski wykradli Warszawę władzy. Konwicki zabrał Biuru Politycznemu Pałac Kultury, przerobił go na własny. Nadal straszący, porażający, lecz własny. Rozwalający się i odrastający na nowo, wrogi i oswojony zarazem, potworny, lecz niekiedy jakoś ciepły i przyjazny. Dzisiejsze gdybanie-dybanie na Pałac w ramach ideowego wyścigu zbrojeń jest ­pomysłem na czystą przemoc, jest zamachem na naszą, Konwickiego i jego czytelników, warszawiaków w ogóle, prywatność, na prywatną własność należącą do naszego dzieciństwa, dojrzałości, niekiedy już starości. Pałac kiedyś i tak zniknie, lecz niech to będzie skutkiem nieprzewidywalnej psyche miasta, jego własnej logiki trwania i przeobrażania się, a nie konkursu wniebogłosy na najlepszą dekomunizację.

Konwicki oblekał się w Warszawę jak w nowe ciało; nie bardzo mu ono pasowało, zżymał się na nie nieraz, swędziało go, był w końcu, w odróżnieniu od pozostałych kwartecistów, późnym przyjezdnym. Narzekał na nią jak Mickiewicz na Lozannę czy Paryż, miasta pozbawione krajobrazów, na których, jak na Litwie, „zaraz można położyć się i zasnąć”.

Powileński fantomowy ból sączył swe słodkie jady, Warszawa Konwickiego od nich puchła i straszyła, szczepienie Wilna na niej odbywało się z różnym powodzeniem i nie zawsze z dobrym literackim skutkiem, lecz ostatecznie ta wileńska Warszawa stała się – mieszkanie na Górskiego 1 miało na to wielki wpływ – jakoś warszawska, a dziś jest już varsavianistyczna, należąca do istoty miasta.

Rozpaczliwa enklawa

Mieszkanie Konwickiego na ulicy Górskiego, do której dochodzi się przez bramy Nowego Światu, gdyby od tej strony tam zaglądać – lecz można też iść od Kubusia Puchatka, Wareckiej czy od Szpitalnej – stało się samym centrum jego świata. Z czasem coraz istotniejszym; w „Kalendarzu i klepsydrze”, w „Nowym Świecie i okolicach”, we fragmentach innych pism przemienia się w jego prywatną axis mundi, mityczny środek, z którego Konwicki rozgląda się wokół, wyziera na zewnątrz. Rysuje i zamieszcza w tej drugiej książce wspomniane widoki z balkonu: to jego, można by rzec, prywatny „papieski” balkon, z którego przemawia do tłumu niewidzialnych czytelników, spogląda w wileńską przeszłość i w apokaliptyczną przyszłość.

Zdjęcia mieszkania Tadeusza Konwickiego, udostępnione na stronie agencji pośrednictwa. / HTTP://AXTON.PL

Niekiedy miewa napady bezdennej smuty, napisze o życiu na ziemi: „trochę robactwa na oślizłym kartoflu lecącym przez mroźny, czarny kosmos”. Tym bardziej okopuje się w swym mieszkaniu, czyni zeń mikrokosmos, nieświętą świątynię, w której odprawia swe pisarskie gusła w towarzystwie kota Iwana, mądrego jak egipskie bóstwo. Opowiada więc w łże-dziennikach o swojej „nyży”, norze, źrenicy jaskini, w której się zagrzebał i z której płyną nocą słowa. Niepewne, melancholijne, niepretendujące do twardych mądrości, świadome cieniów ledwie, które rzucają na ściany nyży, lecz wciąż napędzane platońską tęsknotą za prawdami pierwszymi, niepodważalnymi.

Skoro Warszawa jest środkiem Europy, nyża jest środkiem środka; skoro środek wszechrzeczy nie zna czasu, to i tu czas nie płynie. Na dobre i na złe; z Konwickim jesteśmy w Warszawie wyrwanej, pół idiotycznie, pół zawadiacko, ze światowego trwania, w enklawie rozpaczliwej i cwanej zarazem, wyjącej do księżyca, lecz nierezygnującej z sensu i z prób samozrozumienia.

Mało który pisarz napisał tyle książek w jednym miejscu, na tych samych przez sześćdziesiąt lat pięćdziesięciu metrach kwadratowych, typowych peerelowskich dwóch pokojach z kuchnią. Jeśli można posiąść jakieś miasto przez zasiedzenie, to to jest ten przypadek. Mieszkanie Konwickiego zostało włożone w dzieje polskiej literatury, tak jak w dzieje literatury francuskiej słynny pokój Prousta obity korkiem. Nie porównuję tu obu twórczości rzecz jasna, tak bardzo zapatrzonych w minione, lecz sposób, by tak rzec, zasiedlenia pisarstwa, w obu przypadkach tak mocno, somatycznie wręcz związanego z jednym zamkniętym miejscem wydłubanym z wielkomiejskiej przestrzeni.

Znałem mieszkanie, choć nigdy w nim nie byłem. Bez większej przesady mogę wręcz powiedzieć, że od czasu liceum mi towarzyszyło. Moja licealna wychowawczyni i polonistka, pani Alina Sawicka, mieszkała w tej samej klatce, dwa piętra wyżej, jeśli tylko pamięć mnie nie zawodzi. Nieraz o Konwickim na lekcjach wspominała. Przyjaźnili się; do ostatnich lat życia spotykali się po dzienniku, później wiadomościach wieczornych, omówić nowości dnia.

Gdy zachodziło się do Profesor, wiedziało się, że Konwicki tu jest, parę schodków w dół. Gdy szło się Nowym Światem i okolicami, myślało się – był w końcu ulubionym pisarzem „współczesnym” – o jego bliskiej obecności, tu obok, na Górskiego, w nyży, w tej jego psiej budzie czy lisiej norze. Nawet dzisiaj, gdy zdarza mi się tam przechodzić, poczucie to powraca, niewinna mania czy automatyzm powtórzenia.

Teraz, gdy jego mieszkanie wystawiono na sprzedaż i znowu się o nim mówi, umiem chyba sprecyzować sposób istnienia tego miejsca w pamięci. Jest proustowski, czyli nietęskliwy; jest zmysłowy, a nie konceptualny; jest mimowolny, a nie uświadomiony.

Proustowska pamięć mimowolna, przywołująca zmysłowe przeszłe zdarzenia, pracuje bez obrazów figuratywnych w tradycyjnym sensie; wspomnienia nie mają obrazu ani formy, lecz są jak zapach niewidoczne, bezkształtne. Czujemy je, tak jak rybak czuje po ciężarze w sieci, że ryba wzięła, choć nie wie, co się w sieci znalazło. Pamięć taka otwiera się nie na wspomnienia wysłuchanyh rozmów, nie na streszczenia wypowiedzianych niegdyś słów, nie na widoki konkretnych osób, lecz na zmysłowe promieniowania bijące z głębi czasów. Takie reminiscencje są jak podmuch wiatru na twarzy; z przeszłości wznosi się ku nam (tak jak wznosi się wiatr) nieokreślona czyjaś obecność.

W ten sposób odczuwam obecność Konwickiego w Warszawie. Nic w tym doznaniu muzealnego, żałobnie odtrąbionego; raczej podmuchy wiatru przynoszące odległe i nagle ożywione smaki, zapachy, drżenia; raczej dotyk przestrzeni, geograficzna czułość, niż pomnikowa pamięć o zawartości jego książek. Odczucie to należy do real feeling miasta. Miasta mają swoją oficjalną pogodę, oficjalny stan rzeczy, oficjalną przestrzeń, wszystko to, co faktycznie jest i czemu nie można zaprzeczyć. Ale jest też w nim „temperatura odczuwalna”, to, co jest uchwytne na własnej skórze i co jest realniejsze od faktów.

Intymność w bonusie

Agencja dość głośno wystawiająca na sprzedaż mieszkanie Konwickiego zachowała się jak marszand i postawiła na kartę „kulturalną”; ewidentnie jej ogłoszenie skierowane jest w domyśle, przez mrugnięcie okiem, nie tylko do snobów, lecz także do jakiegoś mecenasa kultury czy do ministerstwa. Konwicki przedstawiony zostaje implicytnie jako wspólne dobro, wszystkim bliskie, nasz „pan Tadeusz”. W tekście reklamującym mieszkanie, a towarzyszącym sześciu fotografiom, pojawiają się odniesienia czytelne dla „znawców” kultury, mowa jest na przykład o „słynnym balkonie, na którym Chris Niedenthal zrobił panu Tadeuszowi słynne zdjęcie z kotem”. Fotografie przedstawiają wnętrza, jakich w „normalnych” ogłoszeniach by nie ujawniono, gdyż wyglądałyby na niemiłosiernie zagracone, lecz tutaj pokazane są jako szczególna atrakcja; im większy bałagan, im więcej śladów przeszłości, tym lepiej. Dostrzec można nawet nyżę, dotąd znaną z rysunków autora i jednego czy dwóch dokumentów jemu poświęconych.

Fotografie robią dziwne wrażenie. Ukazują przestrzeń, jak się wydaje, w nie tak dużym stopniu dotkniętą, wstrząśniętą po śmierci Konwickiego. Naruszają intymność miejsca i człowieka, wywołują koszmarne wręcz doznanie vanitas vanitatum, grozę przemijania, lecz po chwili, gdy się już z nimi oswoimy, miejsce „obiektywizuje się”, zamienia w pracownię artysty, jaką dałoby się umieścić w długim rzędzie przedstawień literackich i ikonograficznych.

Można się zżymać na rękę rynku, która handluje naszymi małymi świętościami, lecz dostrzec również, że nazwisko Konwickiego ma stać się magnesem, niczym nazwisko nowoczesnego twórcy, takiego Jeffa Koonsa, którego wartość dzieł określa nie sama ich jakość, lecz marka ustalona przez marszandów.

Gdyby nie autentyczność ogłoszenia i groźba szybkiej transakcji, można by nawet pomyśleć, że chodzi tu o performance. Pokazuje się atelier de l’artiste z sugestią, że jest do kupienia. Podrabia się ogłoszenie po to, by pokazać przez prowokacyjną falsyfikację niesprzedawalną wyjątkowość miejsca, jego skromne, wszak trwałe sacrum, jego godny podziwu nieporządek. Inscenizuje się sprzedaż, by postawić parę zasadniczych pytań o dziedzictwo materialne, o sposoby aranżacji małych, lecz znaczących przeszłości (małych niczym małe ojczyzny).

Tak dobrze jednak nie ma, po kolejnej dłuższej chwili wpatrywania się w zdjęcia powraca wrażenie, że jest to po prostu mieszkanie po śmierci człowieka, jeszcze zawieszone między pamięcią a zapomnieniem, lecz już także umierające i równie bezradne jak bezradni zdają się jego spadkobiercy.

Fotel bujany, zwrócony tyłem do balkonu. Obraz postawiony na ziemi z napisem „zmartwychwstanie”. Rozdarte pudło, do którego wrzucono numery pisma literackiego z napisem „Konwicki” na okładce. Książki, oczywiście, wszędzie. Słownik frazeologiczny leżący na komodzie, kilka numerów „Odry” na półce, resztę trudno zidentyfikować. Dużo filiżanek, porcelany, ale czy to porcelana jest najkruchsza?

Byle nie w kapciach

Od dobrych trzydziestu lat zmieniło się w miastach europejskich podejście do własnych dziejów. Długie trwanie zaczęło dopuszczać trwanie krótkie; z pomnikami wielkimi, wiekopomnymi, zaczęły rywalizować pomniki małe, lokalne. Już nie jeźdźcy na koniach, nie politycy zmieniający bieg historii, nie prawdziwi i domniemani zbawcy narodu, wyzwoliciele od ciemiężnej władzy, lecz „niespieszni przechodnie”, którzy przycupnęli na ławeczkach czy na kawiarnianych krzesełkach. Patrzą przed siebie, na innych przechodniów, niekiedy czytają mosiężną gazetę albo miedzianymi ustami piją kawę z miedzianej filiżanki. To nie herosi, generałowie czy prezydenci, lecz dobre duszki miejsc, które rozgrzewały niegdyś tutejsze ulice i skwery swoją wieloletnią obecnością i teraz podarowują ją innym.

Tych metalowych postaci jest już mrowie i chyba nie chciałbym figurki Konwickiego zaglądającego wiecznie przez witrynę kawiarni Amatorska na Nowym Świecie, by sprawdzić, czy siedzi w niej Gucio. Obawiam się zresztą, że w dziedzinie pomników do postawienia Warszawa (i inne miasta) stoi dziś na straconej pozycji.

Ale o mieszkanie na Górskiego chciałoby się jakoś szczególnie powalczyć. Zamienione w entire apartment dla Airbnb zabolałoby dotkliwie – to jednak byłoby jak porwanie (kawałka) Warszawy. Pojawiły się już apele z literackich i teatralnych środowisk, nawoływanie do składkowego zakupu mieszkania, przemienienia go w muzeum. Tego Konwickiemu bym nie zrobił, oglądanie nyży zza czerwonego sznurka w papuciach filcowych przerasta wyobraźnię jego czytelnika. Wolałbym dla luksusu własnych fantazji, by mieszkanie trwało w wiecznym statu nascendi; by jego obecność była taka jak niegdyś dla Konwickiego obecność Wilna w Warszawie: guślarska, skryta, widmowa. Elektrownia ducha, zamknięta, lecz promieniująca jak zawsze na okolice, porządkująca (nowy) świat swoją energią, podnosząca „odczuwalną temperaturę” miasta.

To w głowie; realnie można by myśleć o nieregularnych spotkaniach literackich, wieczorkach, małych promocjach. Dać mieszkaniu spokojnie spać i niekiedy budzić je delikatnie. Ustanowić tu właśnie wręczaną nagrodę „Nyży” dla, nie wiem, najlepszego łże-dziennika czy innej literatury. I tym podobne.

Na rok, może trochę więcej, przed jego śmiercią minęliśmy się z Konwickim przy Ogrodzie Saskim; było wietrznie i pusto, szedł w kierunku Górskiego. Rozpoznałem jego sylwetkę, coś mnie wzięło, ku własnemu zdziwieniu odwróciłem się i nie wiedzieć dlaczego zawołałem: „Panie Tadeuszu!”.

Odwrócił się również, podaliśmy sobie rękę i bez słowa oddaliliśmy się w swoich kierunkach. Uśmiechnął się jakby, lecz oczy miał już nie stąd. Był i nie był. I niech tak zostanie.©

Dziękuję za rozmowę Marcie Zielińskiej, autorce książki „Warszawa – dziwne miasto”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2018