Nusia to ja

Szwedzi portretują się w literaturze dziecięcej z niezwykłą szczerością. To dlatego tak kochamy ich książki.

21.10.2013

Czyta się kilka minut

 / Zdjęcie portretującego współczesną Szwecję Larsa Tunbjörka
/ Zdjęcie portretującego współczesną Szwecję Larsa Tunbjörka

Wyjazd do Szwecji jako podróż do Bullerbyn, do Nangijali (ryzykowne, wiem, ale czy nie jedzie się tam, jak po zbawienie?), do doliny Muminków nawet (przecież Tove Jansson pisała po szwedzku)... Pierwszym powodem, dla którego można mieć sentyment do szwedzkich książek dla dzieci, jest pamięć dawnych lektur. Teksty Astrid Lindgren odcisnęły piętno na masowej wyobraźni, ale – choć umieszczane wśród światowej klasyki – nie doczekały się Nobla. – Gdyby go dostała, ostatecznie podniósłby się status literatury dziecięcej – mówi Åsa Warnqvist ze Szwedzkiego Instytutu Książek dla Dzieci. – Zresztą podobno miała dostać pośmiertnie, ale Akademia stwierdziła, że za dużo już nagrodziła Szwedów.

 Jedno jest pewne: Astrid (inaczej się o niej w Szwecji nie mówi) wysoko zawiesiła poprzeczkę swoim następcom. Tyle że szwedzcy pisarze sprostali wyzwaniu.

Lista dla polityków

Gorąca dyskusja w najpoważniejszych gazetach i telewizji – nie dotyczy raczej książki dla dzieci, prawda? Otóż dotyczy: ostatnio przez szwedzkie media przetoczyła się burza wywołana – nietrafnymi zresztą – reakcjami organizacji antyrasistowskich na picture book Stiny Wirsén. Jedna z największych nagród literackich przyznawana jest za poezję i prozę? Błąd, równie ważną – i równie sowicie premiowaną – kategorią są książki dla dzieci. Oddział biblioteki narodowej poświęcony literaturze dziecięcej? Oczywiście: Szwedzki Instytut Książek dla Dzieci zajmuje spory pałacyk w centrum Sztokholmu. Nie do pomyślenia, a jednak prawdziwe są też coponiedziałkowe recenzje z książek dla dzieci w „Dagens Nyheter” i „Svenska Dagbladet”, dwóch najważniejszych dziennikach. – Dawniej poświęcaliśmy im całą poniedziałkową kulturę, ale nas też dopadł kryzys – mówi Lotta Olsson, szefowa działu literackiego „DN”.

Książek dla dzieci w Szwecji nikomu nie przyszłoby do głowy oddzielać od reszty i przeciwstawiać jakiejś innej, „lepszej” literaturze. „Są oczywiście wśród nich rzeczy byle jakie, na jeden raz – mówi Janina Orlov, badaczka literatury dziecięcej z Uniwersytetu Sztokholmskiego. – Ale są też rzeczy o wartości nieprzemijającej, będące trwałą cząstką światowej kultury. Dokładnie jak z książkami dla „dorosłych”.

Co warto czytać? – „Pinokia” i „Piotrusia Pana” – odpowiada, śmiejąc się, Orlov. – I „Ronję, córkę zbójnika”, i „Braci Lwie Serce”. Z nowej jeszcze nie wiem. Mam swoje typy – moja rozmówczyni znów się uśmiecha. – Jestem żoną Ulfa Starka...

W rozmowie wymieniamy jednak kolejne nazwiska: obok Ulfa Starka, także Ulfa Nilssona, Piję Lindenbaum, Moni Nilsson, Martina Widmarka i Stinę Wirsén – wszystkich tłumaczonych już na polski. – Tylko nie wiem, po co miałybyśmy tworzyć taką listę – zastanawia się Orlov. – Chyba dla polityków. Żeby odpytywać kandydatów do parlamentu ze znajomości książek dla dzieci.

Bo jeśli w jakikolwiek sposób literatura jest zwierciadłem rzeczywistości, to tylko w tym, co podaje do uwierzenia dzieciom. W przefiltrowanym, często wyidealizowanym obrazie świata od razu rzuca się w oczy to, co autor zamierzał ukryć. Przecież książki dla dzieci piszą dorośli. To my się w nich kryjemy, to o nas są lektury naszego dzieciństwa.

Szwedzi portretują się w swojej dziecięcej literaturze ze szczególną, dla niektórych okrutną szczerością – i za to być może najbardziej kochamy ich książki, i dlatego wciąż je czytamy: niby to naszym dzieciom, a tak naprawdę sobie. Podają nam zakamuflowany wizerunek nas samych, często w tych odsłonach, które najtrudniej dostrzec samemu. Do bólu samotna Nusia z książek Lindenbaum, mały Ulf Ulfa Starka, trzymający za rękę ukochanego i niestety nie tak wspaniałego tatę, to dorośli w swoich najbardziej wewnętrznych, skrzętnie skrywanych wcieleniach. Wrażliwi jak dzieci. Choć odwracamy wzrok, głęboko pragniemy się takimi widzieć.

Pokój dla dzieci

Mówi się, że przepis na szwedzką książkę dla dzieci to przyjmowanie perspektywy przedszkolnego krzesełka. Helena Gomer, szefowa i twórczyni Rum for Bärn, największej w Sztokholmie biblioteki dla dzieci, chciałaby mówić inaczej: – Myślę, że w przypadku każdej dziecięcej literatury mamy do czynienia z próbą przyjęcia perspektywy dziecka, wszystko zależy od tego, kim jest dla nas dziecko.

Rum for Bärn, dosłownie: pokój dla dzieci, zajmuje całe piętro największego sztokholmskiego domu kultury. Tutaj dziecko, które chce porozmawiać z bibliotekarzem, wspina się na specjalny stopień ustawiony przy ladzie, żeby ono i dorosły mogli znaleźć się twarzą w twarz. Lada odwrócona jest tyłem: pracownik biblioteki nie siedzi schowany za nią. – Chcemy, by zarówno dorosły, jak i dziecko czuli się komfortowo. Zabraliśmy ladę, dajemy pracownikom szkolenia z praktycznej psychologii – śmieje się Gomer. – Chodzi o to, by każdy miał przestrzeń dla rozwoju. Dziecko jest dla nas człowiekiem, nikim więcej.

Rum for Bärn podzielono na kilka przestrzeni: dla niemowląt i dzieci raczkujących, z gumowymi i tekturowymi książeczkami ustawionymi na wysokości podłogi, bez mebli, za to z wnękami i poduchami, dla dzieci w wieku przedszkolnym, gdzie półki z książkami tworzą zamek, na który można się wspinać i do którego da się wejść, i dla młodszych „szkolniaków” – przytulną przestrzeń z masą wygodnych kanap, foteli i odpowiedniej wysokości stołów. Nastolatki mają osobne biblioteki na innych piętrach.

Ktoś mógłby powiedzieć: wiadomo, Szwecja, dziecko jest tu kimś, z kim trzeba się liczyć. Te kąciki zabaw w każdej instytucji, nawet w hotelu przy halach targowych za miastem, krzesełka, przewijaki i pokoje do karmienia... Warto jednak na szwedzką politykę społeczną spojrzeć jeszcze raz, inaczej. Czy w jakimś stopniu wyjaśnia ona specyficzną pozycję narratora w książkach Lindenbaum i Starka?

– Istnieje pewien ton narracji, który nazwałbym charakterystycznym w szwedzkich książkach dla dzieci – mówi Martin Widmark, autor bestsellerowej serii o Lassem i Mai. – To jest to, zaczerpnięte jeszcze od Lindgren: „Czy pływałeś kiedyś w jeziorze nocą? Nie? To ja ci opowiem, jak to jest”. Bezpośredni zwrot do dziecięcego adresata z wyraźnym pominięciem dorosłego.

Rzeczywiście, bohaterowie Widmarka, dziecięcy detektywi, doskonale obywają się bez dorosłych, podobnie jak paczka z Lindgrenowskiego Bullerbyn. Prosta składnia, którą w kolejnych tomach szlifuje mój rozmówca, imituje sposób wysławiania się dzieci.

Bezpośredni zwrot do małego czytelnika nie musi być przy tym rozumiany dosłownie. Jest raczej zespołem cech i figur, mających stworzyć iluzję przebywania w sferze objętej świadomością dziecka. Jednym ze sposobów jest tu umieszczenie dziecięcego bohatera w centrum i karykaturyzacja postaci dorosłego. Mały nabiera znaczenia, ukazany ze szczegółami, w dużym nie widać już wiele poza jego rozmiarem. Jak Albert i jego tata w książkach Gunilli Bergström, Igor i opiekunowie przedszkolni u Lindenbaum, a nawet Mama Mu (reprezentująca dziecko) i Gospodarz u Wieslanderów.

Czy to konieczne, chciałoby się zapytać, żebyśmy my, dorośli, pisząc dla dzieci, przedstawiali się w tak mało korzystnym świetle? I jak to się dzieje, że mimo iż z racji wieku powinnam utożsamić się z przygłupim Widmarkowskim Komisarzem Policji, więź czuję tylko z Lassem i Mają? – Dla mnie to jest jasne – mówi Ulf Nilsson, autor uwielbianej w Polsce książki „Żegnaj Panie Muffinie”. – W głębi duszy wszyscy pozostajemy dziećmi. W moich książkach, żeby uniknąć tego problemu, piszę najczęściej o małych zwierzętach. Wśród jeży, chomików i zajęcy nikt tak naprawdę nie jest dorosły. A może wszyscy są od początku.

Niebaśniowe baśnie

– Nikt nie chce być dorosły. Odzywa się tu współczesny kult niedojrzałości – diagnozuje Janina Orlov. – Szwedzkie książki dla dzieci są pod tym względem bardzo zachodnie. Warto zauważyć, jak inaczej przedstawiane są relacje dorosłych i dzieci w tradycyjnych opowieściach ludowych, baśniach i mitach, które w niektórych częściach świata wciąż zastępują literaturę dla dzieci.

Czy nie warto byłoby zatem wrócić do baśni? – Nie chciałabym – mówi Stina Wirsén, którą odwiedzam w sztokholmskiej pracowni na wyspie Gamlastan. – Przygody bohaterów, z których jeden jest anielsko dobry, a drugi do cna zły, nie opisują współczesnego świata. Wolę, kiedy najpierw miś jest miły i wesoły, a po chwili wściekły i zazdrosny. To, moim zdaniem, bliższe życiu.

Miś Stiny Wirsén wyrzeka: „Ach, jak głupia, głupia kuzynka! Głupia i brzydka”. Autorka umieszcza w centrum zainteresowania uczucia, na boku pozostawiając kwestię rasy, płci czy wieku. Jej bohaterowie są różowi, beżowi lub żółci, męscy lub kobiecy, duzi lub mali w sposób, który wydaje się zupełnie przypadkowy. Wirsén świetnie sobie radzi z problemem portretowania dorosłego: jej mamy, babcie i tatusiowie złoszczą się, smucą i cieszą podobnie jak dzieci, a jednak trochę rzadziej, sprzątają i pracują tak samo jak dzieci, tylko trochę sprawniej...

Baśń jednak wraca, w inny sposób, choćby w poetyckiej książce, którą Wirsén narysowała i napisała dla najmłodszych dzieci. „Ja” to historia przejścia na tamtą stronę brzucha mamy, przypowieść o zerwaniu pępowiny – owocu z rajskiego drzewa. Jaka szkoda, że nie mamy jej po polsku. A „Ty” już w przygotowaniu...

Dla polskiego czytelnika wielkie znaczenie wydaje się mieć wychowawczy wymiar szwedzkich lektur: wychowawczy wobec dorosłych, broń Boże wobec dzieci. Rodzic wystawia się tu na podprogowy komunikat: dzieciom wolno się złościć i przezywać, dzieci czasem kłamią i to nic złego, na dziecko się nie krzyczy, nie karze się go.


Dla wiecznych i metrykalnych dzieci zbudowano w Sztokholmie Junibacken: miejsce, gdzie książki dzieją się naprawdę. Dom Muminków, do którego można wejść, z torebką Mamusi, do której można zajrzeć. Z okna na piętrze zwisa oczywiście drabinka sznurowa – zapraszamy do schodzenia. Kuchenny stół Pettsona, przy którym można usiąść, na stole filiżanka ze śladami kawy. Dom Pippi: na podłodze rozwałkowane ciasto, przed domem koń – można się przejechać. Jak to?

No po prostu: doskonałe pod względem jakości wykonania i wierności książkowym ilustracjom modele domów głównych bohaterów ukochanych książek. To za wiele dla waszego serca i duszy? Wyślijcie dzieci.


AGATA KULA (ur. 1979) jest nauczycielką i krytyczką literacką, specjalizuje się w literaturze dziecięcej. W Sztokholmie przebywała na zaproszenie Ambasady Szwecji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Nauczycielka, współzałożycielka Szkoły Demokratycznej w Krakowie, autorka tekstów i wywiadów publikowanych m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, dotyczących zwłaszcza problematyki wychowania oraz literatury dziecięcej.

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2013