Nowy utracony świat

Wszystko było inaczej, niż nam się wydaje. Indianie przełamali nieufność i przyjęli białych pielgrzymów. Ci odpłacili im szacunkiem i wsparciem w konfliktach z innymi plemionami. Takie były zapomniane początki wspólnej, tragicznej historii.

09.10.2018

Czyta się kilka minut

Wódz Pokanoketów Massasoit i przywódca Pielgrzymów John Carver z fajką pokoju, rycina sprzed 1898 r. / CALIFORNIA STATE LIBRARY / DOMENA PUBLICZNA
Wódz Pokanoketów Massasoit i przywódca Pielgrzymów John Carver z fajką pokoju, rycina sprzed 1898 r. / CALIFORNIA STATE LIBRARY / DOMENA PUBLICZNA

Wydaje nam się, że dobrze znamy tę historię. Gdy tylko pierwszy biały postawił stopę na amerykańskiej ziemi, uznał, że należy do niego. Wykarczował więc lasy, zbudował osady i forty, a półdzikich mieszkańców (bo jednak okazało się, że jakieś ludzkopodobne istoty Amerykę zamieszkiwały) wytępił, niedobitki umieszczając w rezerwatach, w których po dziś dzień gnuśnieją ich potomkowie.

Proces ten miał być nieunikniony, a w połowie XIX w. amerykańscy ideolodzy pisali wręcz o „oczywistym przeznaczeniu” białego człowieka, któremu sam Bóg powierzył misję „ucywilizowania” dzikiego kontynentu. Tym próbom zawładnięcia amerykańską ziemią sprzeciwiali się co kilkadziesiąt lat wybitni tubylczy mężowie stanu: w XVII w. Król Filip znany też jako Metacom, w XVIII w. wódz Pontiac, a w XIX w. Tecumseh, Siedzący Byk czy Cochise. Każdy z nich miał próbować budować koalicję rdzennych amerykańskich ludów, by powstrzymać napór białego człowieka. I marzenia każdego z nich rozpadały się w pył.

Nowy początek

Nathaniel Philbrick, historyk z wyboru i świetny znawca geografii wybrzeża południowej Nowej Anglii (co jest ogromnie ważne dla tej opowieści), sięga w książce „Mayflower” do samych początków anglosaskiej kolonizacji Ameryki. Relacja o wzlocie i upadku kolonii Plymouth, drugiej – po Jamestown w Wirginii – stałej kolonii angielskiej w Ameryce Północnej, służy mu do nakreślenia nieco bardziej skomplikowanej wersji historii.

Opowiada o prześladowanych w Anglii religijnych separatystach, zwanych Pielgrzymami (radykalne skrzydło purytanów), którzy z bólem serca opuszczają ojczyznę i w 1608 r. znajdują schronienie w tolerancyjnej Holandii. Potem decydują się na szaleńczą przeprawę przez ocean, by zachować angielską tożsamość i w Ameryce szukać szansy zbudowania nowej wspólnoty, niezależnej od hierarchii, czerpiącej wiarę wprost z Biblii i pielęgnującej przymierze z Bogiem. Philbrick znakomicie przedstawia polityczną walkę Pielgrzymów o przetrwanie w Europie i zdobycie środków na kupno dwóch statków (ostatecznie do Ameryki pożeglował tylko jeden, tytułowy Mayflower). Opisuje także nieustanne zatargi z grupą angielskich inwestorów finansujących podróż do Ameryki, które zaciążyły na losie kolonii.

Opis samej podróży pozwala dostrzec niezwykłą determinację i dramat Pielgrzymów. Ta grupka dzielnych ludzi zeszła na ląd dopiero po przeszło dwumiesięcznej, wycieńczającej podróży przez ocean i kolejnych siedmiu tygodniach błąkania się wzdłuż południowych wybrzeży Nowej Anglii. Stało się to jesienią 1620 r. W ciągu następnych czterech miesięcy spośród 102 osadników zmarło aż 52. Pielgrzymi wcale nie myśleli o wyrywaniu od tubylców ziemi „ogniem i mieczem”, lecz o handlu, nawiązywaniu relacji, sojuszach politycznych, przetrwaniu...

Służyło temu przymierze z Massasoitem, sachemem plemienia Pokanoketów, zawarte w marcu 1621 r. Jeden z jego punktów brzmiał: „Jeśli ktoś wypowie mu [Massasoitowi] wojnę, wspomożemy go. Jeśli ktokolwiek wypowie wojnę nam, on wspomoże nas”.


Czytaj także:

Opowieść z Wielkich Równin: Bartosz Hlebowicz o wodzu Czerwonej Chmurze


A jesienią tego roku miała miejsce wielka, trwająca kilka dni uczta, w której setka Pokanoketów z Massasoitem na czele dzieliła się z dwukrotnie mniejszą społecznością Plymouth świeżo upolowanym jeleniem, koloniści zaś z Indianami – kaczkami i gęsiami (najpewniej) oraz zebranymi plonami. 250 lat później uczta ta stała się zwieńczeniem „wynalezionej tradycji” – Dniem Dziękczynienia, czyli ustanowioną przez prezydenta Abrahama Lincolna narodową celebracją pobłogosławionej przez Boga wspólnoty. To wielkie amerykańskie święto jest dzisiaj okazją do największej na świecie skumulowanej rzezi. W grudniu radykalnie maleje pogłowie indyków, które lądują na amerykańskich stołach.

Massasoit zawarł pakt z kolonistami, gdyż zaledwie kilka lat wcześniej straszliwa zaraza osłabiła jego lud do tego stopnia, iż stał się niemal wasalem swych tradycyjnych wrogów, Narragansettów, których epidemia ominęła. Właśnie dzięki tej zarazie, co do której źródeł i nazwy badacze do dziś snują nowe hipotezy, Pielgrzymi w istocie przybyli na ląd, który był tajemniczym pustkowiem. Zastali wyludnione wioski indiańskie i bielejące kości niezliczonych trupów.

Pielgrzymi i Pokanokeci pozostali wierni danemu sobie nawzajem przyrzeczeniu przez pół wieku.

Wódz, który nie chciał wojny

Dlaczego więc Filip, syn Massasoita, zdecydował się zaatakować potomków ludzi, z którymi jego ojciec zawarł przymierze? Już samo jego imię, nadane mu przez kolonistów, świadczyło przecież o zażyłości między tubylcami a Anglikami. Indianie z Nowej Anglii zmieniali imiona w ważnych momentach życia. Prosząc kolonistów, aby to oni je wybierali, okazywali szacunek dla przybyszów, zresztą odwzajemniany.

Jak doszło do wojny, która przyniosła tragiczne skutki dla Indian, ale i wśród kolonistów spowodowała ciężkie straty? Zginęło wtedy około pięciu tysięcy Indian, tysiąc wywieziono do Indii Zachodnich jako niewolników, kolejne dwa tysiące uciekło z ziem ojczystych na zachód i północ. Populacja tubylcza w południowej części Nowej Anglii zmalała o 60-80 proc. Była to kolejna hekatomba rdzennych mieszkańców tej części Ameryki w ciągu zaledwie dwóch pokoleń, po eksterminacji Pekotów dokonanej przez kolonistów z Connecticut w 1637 r. i po zarazie, która spustoszyła wioski indiańskie w latach 1616-19, a więc tuż przed przybyciem Mayflower.

Za zwycięstwo w wojnie z Filipem kolonia Plymouth również słono zapłaciła. W ciągu 14 miesięcy wojny (1765-66) straciła, przypomina Philbrick, prawie 8 proc. mężczyzn (dla porównania, wojna secesyjna przyniosła śmierć 4-5 proc. męskiej populacji USA). Około 30, czyli jedna trzecia, osad kolonistów w Nowej Anglii została spalona przez Indian. Gospodarka kolonii znalazła się w ruinie, a 15 lat po wojnie kolonia Pielgrzymów w Plymouth straciła swoją niezależność i została inkorporowana do kolonii Massachusetts. Również z samych ideałów założycielskich utworzenia harmonijnej, oddanej Bogu wspólnoty nic nie zostało. Pielgrzymi bardzo szybko znaleźli się w mniejszości, a zresztą już drugie ich pokolenie, wychowane na amerykańskiej ziemi, zapomniało o wizji ojców.

Dlaczego? Philbrick stawia tezę już na wstępie: za wybuch wojny odpowiedzialne były jednostki, które nie potrafiły jej zapobiec – Król Filip i Josiah Winslow, gubernator kolonii Plymouth, syn jednego z głównych sygnatariuszy porozumienia z Indianami sprzed pół wieku, Edwarda Winslowa. Był to w istocie lokalny konflikt między wodzem Pokanoketów a kolonią Plymouth, który przeistoczył się jednak w konfrontację wyniszczającą cały region. Autor podkreśla obcesowość, z jaką w przededniu wojny Josiah Winslow potraktował Aleksandra, brata Filipa, i proces, który zorganizował, by powiesić Tobiasa – bliskiego współpracownika Filipa, a także upokorzenie Filipa przez władze kolonii, które w latach 1761-62 zmusiły Pokanoketów do oddania broni palnej i płacenia trybutu. Mimo że sam Filip nie palił się do walki, „kolonia nie dała mu wyboru: jeśli miał nadal być sachemem Pokanoketów, musiał iść na wojnę” – podsumowuje autor.

Łowca Indian

Być może należałoby się spierać z Philbrickiem o niektóre szczegóły i interpretacje. Np. dwaj główni bohaterowie mogą momentami wydawać się przerysowani: Filip jawi się w jego opowieści jako chwiejny lider i tchórz, a jego główny adwersarz, Benjamin Church, jako rozsądny i zarazem brawurowy przywódca, którego czyny przypominają „głupie historyjki o tym, jak to rycerze biją olbrzymów na pęczki”, jak ujął to współczesny mu purytański kronikarz Cotton Mather, zastrzegając jednakże, że w istocie jego dokonania były „niezwykłe i wspaniałe”.

To Church wpadł na szatański – i szatańsko skuteczny – pomysł, by do walki z Filipem wykorzystać Indian, czemu długo przeciwstawiały się władze Plymouth z Josiahem Winslowem na czele. I to właśnie sprzymierzeni Indianie wytropili i zabili Filipa oraz kilkuset innych zbuntowanych Indian.

Church zresztą, tak jak John Smith w Wirginii, który nieraz ratował z opresji swoją kolonię, stał się prototypem ikonicznego bohatera amerykańskiego – przyjaciela i zarazem łowcy Indian. Żyje z nimi, uczy się ich stylu walki, lubi ich, a plotka głosiła, że Church miał nawet romans z Awashonks, sachemką Sakonnetów (choć jest zapewne równie wiarygodna jak ta, którą rozpuścił Smith o swoim związku z Pocahontas). Na koniec wiedzę o dzikich wykorzystuje przeciwko nim, by utorować drogę białym ­kolonizatorom. Jak później cała seria bohaterów, którzy już za życia stawali się mitycznymi herosami: Daniel Boone, Davy Crockett, Kit Carson czy Buffalo Bill. „Regresja w imię postępu”, by użyć lapidarnej maksymy amerykańskiego historyka Richarda Slotkina.

W rzeczywistości Philbrick nie oszczędza nikogo. Wypomina kolonistom bezmyślne zaatakowanie ­neutralnych Narragansettów, równie bezsensowne podpalenie ich fortu, bezwzględność oddziałów z Connecticut, które prawie nie brały jeńców, internowanie przyjaznych kolonistom chrześcijańskich Indian na Deer Island czy okrutne egzekucje indiańskich wodzów, kończące się odrąbywaniem głów i ćwiartowaniem ciał.

Philbrick nie zapomina też, że to Church wydał rozkaz poćwiartowania ciała Filipa, ze słowami „niech ni jedna z kości jego nie zostanie pogrzebana”. Trudno też nie zauważyć jego poczucia wyższości wobec tubylców, gdy do pojmanych wrogów mówił: „Chodźcie, wyglądacie dziko, ponuro i mamroczecie, ale to nic nie znaczy. Ci moi najlepsi żołnierze niedawno byli równie dzicy i ponurzy jak wy teraz. Gdy spędzicie ze mną jeden dzień, pokochacie mnie jak oni”.

Nic nie jest oczywiste

Historia snuta przez Philbricka nie jest jednoznaczna. Nie ma tu w nadmiarze ani mężnych tubylców, ani chciwych Europejczyków wyłudzających indiańską ziemię (Indianie, przynajmniej na początku, sprzedawali ją chętnie, bo mieli jej w bród, drudzy dobrze płacili).

„Prawdziwi siedemnastowieczni Indianie i Anglicy byli zbyt sprytni, zbyt szczodrzy, zbyt chciwi, zbyt odważni – czyli zbyt ludzcy – by ich zachowania odpowiadały tym założeniom” – pisze autor. U Philbricka nie ma drogi na skróty, łatwych diagnoz i jeszcze łatwiejszych oskarżeń formułowanych dziś wobec uczestników wydarzeń sprzed 400 lat. Jest konkret, wielowątkowa narracja i nieustanna zmiana perspektyw. Poznajemy – na tyle, na ile to możliwe – racje poszczególnych sachemów, czasem współpracujących z Anglikami, czasem prowokujących ich do starcia; chrześcijańskich Indian; dostrzegamy różnice w postawach purytańskich kolonistów.

Philbrick między wierszami przekazuje taką oto interpretację początków Ameryki: wcale nie było tak, że od początku byli „biali” i „Indianie” – „my” i „oni”, najeźdźcy i obrońcy, kaci i ofiary. Pokanokeci dość chętnie przełamali nieufność i przyjęli Pielgrzymów, Pielgrzymi odpłacili im szacunkiem i wsparciem w konfliktach z innymi grupami indiańskimi. Philbrick pokazuje też, że nie istniało poczucie wspólnoty interesów wśród Indian. W wojnie Filipa po stronie kolonistów opowiedziało się wiele indiańskich grup, tradycyjnie wrogich Pokanoketom, decydujący o klęsce Metacoma był zaś atak Mohawków ze stanu Nowy Jork.

Zerwane przymierze

Otrzymujemy pierwszorzędną opowieść, pieczołowicie odtwarzającą wydarzenia z początków kolonizacji Nowej Anglii, ułatwiającą zrozumienie zarówno Indian (tych, co zdecydowali się zaatakować kolonię, tych, co jej bronili, i tych, którzy zachowali neutralność), jak i Pielgrzymów. Sam długi opis wojny Króla Filipa zaskakuje realizmem: autor mniej uwagi poświęca zasadzkom i spektakularnym bitwom, a więcej wojennej, „nudnej” codzienności. Wojna okazuje się przede wszystkim paleniem domów osadników i szarpaną walką różnych niepowiązanych ze sobą grup tubylczych. Filip głównie unika walki i ucieka, a Pielgrzymi popełniają jeden za drugim strategiczne błędy. Ostatnia część narracji przypomina grecką tragedię. Wojna zamienia się w łowy na zaszczute zwierzę. Filip toczy już tylko beznadziejną walkę o odwleczenie wyroku. Po kolei on i jego najbliżsi współpracownicy zostają wyłapani i straceni. Rodzinę Filipa, razem z tysiącem innych „buntowników”, Josiah Winslow wysyła niewolniczymi statkami na Karaiby.

Na koniec Church wraca ze swoimi żołnierzami do Plymouth. Wierni właśnie odbyli Dziękczynienie. Church niesie głowę Filipa, którą mieszkańcy zatykają na palisadzie fortu. Będzie tam tkwić przez kolejne 20 lat. ©

Nathaniel Philbrick, MAYFLOWER. OPOWIEŚĆ O POCZĄTKACH AMERYKI, przeł. Jan Szkudliński, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2018

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2018