Nowoczesny rozwód Petru

Ta partia miała pokazać nowy styl. Stało się odwrotnie: padła ofiarą rozgrywek, które od lat toczą polską politykę.

21.05.2018

Czyta się kilka minut

Ryszard Petru z Katarzyną Lubnauer  po posiedzeniu Rady Krajowej Nowoczesnej,  Warszawa, 16 grudnia 2017 r. / LESZEK SZYMAŃSKI / PAP
Ryszard Petru z Katarzyną Lubnauer po posiedzeniu Rady Krajowej Nowoczesnej, Warszawa, 16 grudnia 2017 r. / LESZEK SZYMAŃSKI / PAP

To już pewne – Ryszard Petru założy nową partię. Co prawda sam jeszcze nie wie, z kim i jaką, ale wie, że potrzebuje partii. Własnej, takiej, której już nikt nigdy mu nie zabierze.

Nie, nie ma już szans na taki sukces jak z Nowoczesną, bo sam już nie może uchodzić za polityczną nowalijkę. Wciąż wygląda jak milion dolarów, ale przez ponad dwa lata zrobił wiele, żeby stracić niemal cały polityczny powab.

Po prawdzie nie bardzo wiadomo, czego chce Petru. Jego ludzie czasem widzą się w egzotycznych sojuszach z Robertem Biedroniem i nową lewicą, innym razem stawiają na przyszłą koalicję z Platformą. Wiadomo za to, do czego Petru nowa partia – żeby wzmocnić swą pozycję negocjacyjną po stronie opozycji. Bo w sprawie „Petru kontra Nowoczesna” tak naprawdę chodzi głównie o ego.

Ładniejsza wersja Platformy

Nowoczesna miała być nową wartością na scenie politycznej. Nowszą, ładniejszą wersją Platformy, która po dwóch kadencjach rządzenia w 2015 r. straciła władzę w wyniku własnych błędów i skandali. Ryszard Petru zręcznie tę zadyszkę Platformy wykorzystał – stworzył Nowoczesną zaledwie kilka miesięcy przed wyborami i wszedł do Sejmu, zdobywając niemal 8 proc. poparcia. Zagłosowali na niego głównie rozczarowani wyborcy Platformy.

Dla elektoratu antypisowskiego szczupły, młodo wyglądający i dobrze ubrany Petru pasował na mitycznego nowoczesnego lidera, który ma szansę podjąć walkę z anachronicznym i staroświeckim Kaczyńskim. Platforma była passé, przybita po porażce, przytłoczona aferami, osierocona przez Donalda Tuska.

Dlatego też w momencie przejmowania władzy w Platformie na początku 2016 r. Grzegorz Schetyna znalazł się pod ogromną presją. Antypisowskie kręgi intelektualistów oraz wrogie nowej władzy media popychały go w ramiona Petru oraz świeżo powstałego Komitetu Obrony Demokracji, kierowanego przez politycznego hippisa Mateusza Kijowskiego.

Szyld Platformy wydawał im się skompromitowany, a jej sztandar stanowił kłopot, bo blokował przegrupowanie po stronie opozycji. Przegrupowanie, w którym to Petru miał być nową polityczną twarzą, Kijowski zaś trybunem ludowym. A że Petru jednocześnie bardzo mocno wspierał KOD – i robił to, w odróżnieniu od Schetyny, szczerze – tym bardziej taka zmiana wydawała się logiczna dla domorosłych ideologów antypisu.

Schetyna, nie tak gładki jak Petru i niewywołujący takich emocji jak Kijowski, nie chciał o tym słyszeć. Nie po to latami – zwalczany przez klakierów Tuska, marginalizowany i poniżany – marzył o szefostwie Platformy, by teraz potulnie dokonać samospalenia.

Miesiącami potajemnie, choć brutalnie, walczył z Nowoczesną i KOD, jednocześnie oficjalnie występując z nimi na antypisowskich sabatach. Czasem tylko go ponosiło, gdy naciski na oddanie insygniów szefa opozycji były zbyt intensywne. Wtedy wyrywało mu się publicznie zdanie w stylu: „Nowoczesna to partia telewizyjna, istnieje tylko w mediach”. Petru nie pozostawał mu dłużny: „Nie traktuję Schetyny poważnie”.

Bez pieniędzy, bez powagi

Euforyczne sondaże i zadyszka Platformy przysłaniały brutalną prawdę. Nowoczesna od pierwszego dnia po wyborach praktycznie nie miała szans na prymat po stronie opozycji. Powód był trywialnie bolesny – partia była bankrutem. Przez szkolne błędy w rozliczeniach kampanii Nowoczesna nie dostała dofinansowania z budżetu państwa – lekko licząc, 6 mln zł rocznie. Błędy popełnił ówczesny skarbnik Michał Pihowicz, mąż Kamili Gasiuk-Pihowicz.


Czytaj także: Paweł Marczewski: Godzina populistów


To był pierwszy cios, który praktycznie uniemożliwił Nowoczesnej konkurencję z Platformą, której roczny budżet przekracza 16 mln zł.

Bez pieniędzy partia nie miała szans, by zbudować struktury w terenie, a co za tym idzie: zakorzenić się na scenie politycznej i powalczyć w kolejnych wyborach z dobrze osadzoną w terenie Platformą. Petru zbierał pieniądze poprzez swe kontakty, ale nie miał szans uzbierać tyle, ile stracił przez błędy Pihowicza. Mąż posłanki został dyplomatycznie poproszony o rezygnację, ale żadne inne skutki finansowego wykończenia Nowoczesnej go nie spotkały. Petru nigdy nie mścił się na jego żonie, która stała się nawet twarzą protestów przeciw zmianom w sądownictwie lansowanym przez PiS.

Finansowe kłopoty Nowoczesnej dało się tuszować do końca 2016 r. PiS narzucił takie tempo polityki, że wszystko inne zeszło na dalszy plan. Jeszcze jesienią 2016 r. poparcie dla Nowoczesnej znacząco przekraczało 20 proc., co dawało Petru nieformalny tytuł lidera opozycji.

I wtedy doszło do tąpnięcia – w Sejmie wybuchł protest opozycji, który przekształcił się w kilkutygodniową okupację sali plenarnej. Petru stał się w naturalny sposób jedną z twarzy protestu. Publicznie wieszcząc koniec demokracji, wybrał się jednak w tym czasie na sylwestra do Portugalii z posłanką Joanną Schmidt.

Okazało się, że do pustek w kasie dołączył nowy kłopot – przerażający brak politycznego wyczucia u lidera. Już wcześniej Petru przysparzał partii problemów swoimi słynnymi wpadkami: nieprzemyślanymi wypowiedziami, myleniem faktów, nieznajomością realiów.

Ale nawet na tym tle Portugalia to było wydarzenie przełomowe. Nie dość, że Petru nie powinien balować, gdy demokracja dogorywa, to jeszcze nie powinien tego robić z nową partnerką, posłanką własnego ugrupowania. Petru już na tym wyjeździe zrozumiał swój błąd. Obserwując z portugalskiej oddali, co się święci, obawiał się, że po powrocie do kraju nie będzie miał czego zbierać. Z posłanką-partnerką zastanawiał się, co robić i jak nie wpaść w objęcia wścibskich mediów oraz pasjonatów portali społecznościowych (bo to jeden z nich namierzył i zadenuncjował ich nową polityczną miłość).

Ten wyjazd podważył wiarygodność Petru w mateczniku Nowoczesnej, jakim jest antypisowski elektorat. Jednocześnie ściągnął na niego zainteresowanie tabloidów, które zaczęły mu grzebać w życiu prywatnym. To był początek końca Nowoczesnej – sondaże szybko spadły w okolice progu wyborczego.

Wygrana partii kobiet

Petru mimo wszystko liczył, że się odbije. Potrzebował do tego jednak lojalnego wsparcia kluczowych posłów klubu Nowoczesnej. Wobec rachitycznych struktur w terenie to najważniejsze ciało w partii. Momentem próby były rozpisane na jesień 2017 r. wybory na szefa partii. Petru był pewien, że wygra, bo był pewien, że takie wsparcie ma.

W tej wewnętrznej, nowoczesnej układance szczególnie istotna była Katarzyna Lubnauer. Ambitna, nieco kostyczna, zawsze miała duże ambicje. Przez lata próbowała dobić się do politycznej ekstraklasy – zasiadała w ostatnim zarządzie krajowym Unii Wolności i jej reinkarnacji, partii Demokraci.pl – ale do Sejmu weszła dopiero dzięki Petru.

Po portugalskiej katastrofie i na pół roku przed wewnętrznymi wyborami Petru uznał, że powinien się nieco wycofać i podzielić władzą z wyrazistymi kobietami Nowoczesnej. Wiosną ubiegłego roku zrezygnował z szefostwa sejmowego klubu partii na rzecz Lubnauer. Petru wybrał ją świadomie, bo uważał, że to sprawna organizatorka, w pełni wobec niego lojalna – gdy byli ze Schmidt w Portugalii, Lubnauer z miedzianym czołem przekonywała media, że to wyjazd służbowy.


Czytaj także: Rafał Matyja: Polityka zaciśniętych zębów


Wszystko wyglądało na kontrolowany przez Petru scenariusz – gdy ogłosił, że oczywiście będzie startował w wyborach na szefa N, Lubnauer go oczywiście poparła. Mówiła mi wtedy, znów z zimną krwią: „Oczywiście, zagłosuję na Ryszarda”. Szkopuł w tym, że to była jedynie gra pozorów. A Petru nie zdawał sobie sprawy, że przestał być głównym scenarzystą.

Zaczęło się powoli i nawet zabawnie – jako pierwszy wyzwanie rzucił Piotr Misiło, barwny poseł z drugiego szeregu. Ale Petru szybko zrzedła mina, gdy swój start ogłosiła Lubnauer. A naprawdę groźnie dla lidera zrobiło się wtedy, gdy do wyścigu włączyła się Kamila Gasiuk-Pihowicz, najpierw ogłaszając swój start, a potem popierając Lubnauer.

W obu wylansowanych przez Petru posłankach obudziły się wielkie ambicje. Lubnauer uwierzyła w sondaże, które dają jej wysoki poziom zaufania. W ówczesnym badaniu dla portalu OKO.press jedynie 16 proc. wyborców Nowoczesnej stawiało na Petru, zaś 38 proc. właśnie na nią.

Dopiero gdy Petru sensacyjnie przegrał, zrozumiał, że Lubnauer i Gasiuk-Pihowicz zawarły pakt przeciwko niemu wiele miesięcy wcześniej. I że konsekwentnie poprowadziły selekcję delegatów na konwencję wyborczą tak, by go pobić. Petru tego nawet nie zauważył, przekonany – jak większość posłów N – że obie panie tak bardzo się nie znoszą, iż nie są w stanie współpracować. Okazało się, że są pragmatyczne i wbrew pozorom karier nie budują na emocjach. Lubnauer została szefową partii, Gasiuk-Pihowicz zaś objęła władzę w klubie parlamentarnym.

Ich wolta musiała jednak doprowadzić do ruiny zaufania na szczytach partii. „Nie doceniłem roli intryg i wielomiesięcznego knucia – mówił mi Petru pod koniec 2017 r., bodaj najtrudniejszego w jego 46-letnim życiu, bo zaczętego wycieczką do Portugalii, a zakończonego utratą władzy w partii, nie wspominając o rozwodowych perypetiach po drodze. – Gdyby cała polityka nowych władz Nowoczesnej miała być prowadzona w kontrze do moich propozycji, to nie widzę się dalej w tej partii”.

Komu wolno być zamordystą

Szanse dla Nowoczesnej bez Petru od początku były nikłe. Szybko wyszło na jaw, że partia ma kilkumilionowe długi, a bez Petru napływ gotówki się skończył.

„Do tej pory, gdy była kumulacja płatności, to brałem telefon i obdzwaniałem różnych ludzi, którzy są sympatykami Nowoczesnej, żeby wpłacili 1 tys. czy 5 tys. zł – kogo na ile stać. I jakoś się udawało” – mówił mi wtedy Petru. „Teraz pan dzwoni?”. „Muszę mieć poczucie wpływu na Nowoczesną” – odparł, co było jasnym przyznaniem, że odłożył słuchawkę.

Lubnauer się nie patyczkowała: zaatakowała Petru za pustki w kasie, choć wiedziała, że adresatem tych zarzutów powinien być mąż jej sojuszniczki.

Te pierwsze słowne utarczki zwiastowały poważniejsze, fundamentalne kłopoty. Z jednej strony trudnością nie do przezwyciężenia okazało się to, że Petru traktował Nowoczesną jak własność i nigdy nie pogodził się z porażką. Z drugiej – nowe liderki wprowadziły w partii i klubie niespotykany dotąd zamordyzm, który tylko podgrzewał konflikt.

Wzorując się na PiS Kaczyńskiego czy PO w czasach Tuska, chciały rządzić bezdyskusyjnie i dowodzić poprzez rozkazy. Szkopuł w tym, że nie miały takiej pozycji w partii, by sobie móc na to pozwolić. Schetyna – choć znany jest z ciężkiej ręki – nie rządzi przez zamordyzm, bo zdaje sobie sprawę, że nie jest liderem o niekwestionowanym autorytecie.

Lubnauer nie podjęła nawet próby, by zagospodarować ambicje Petru i ukoić jego frustracje po klęsce. Czy takie jest zadanie zwycięzcy? Formalnie nie. Szkopuł w tym, że Nowoczesna powstała wokół Petru, zatem jego status w partii był znacznie poważniejszy niż zwyczajnego lidera. Jej polityka wewnętrzna i zewnętrzna obliczona była na marginalizowanie Petru oraz jego ludzi jako potencjalnego zagrożenia. Lubnauer, nie tworząc dla Petru wygodnej niszy w partii, nie tylko odcięła partię od pieniędzy, ale wręcz przyczyniła się do pogrzebania Nowoczesnej.

Reakcja łańcuchowa

W finale sytuacja w klubie N przypominała groteskę: grupa 10 posłów związanych z Petru (czyli więcej niż co trzeci) chciała odwołania Gasiuk-Pihowicz, oskarżając ją o kłótliwy charakter i bałaganiarstwo. Wniosek był blokowany i ukrywany, a miedzianoczoła Lubnauer twierdziła, że go w ogóle nie ma. Nowa szefowa partii pod rękę z nową szefową klubu na prawo i lewo rozdawały posłom zakazy wypowiedzi – tak się składa, że kneblowały głównie ludzi Petru, a nawet jego samego.

Już od kilku tygodni było wiadomo, że katastrofa się zbliża. Iskrą, która doprowadziła do reakcji łańcuchowej, był knebel dla Joanny Scheuring-Wielgus. Sojuszniczka Petru dostała zakaz wypowiadania się w sprawie protestu niepełnosprawnych, którym przecież sama umożliwiła dostanie się do Sejmu. Odeszła z partii ona, godziny po niej Schmidt, a w finale postawiony pod ścianą Petru. W dodatku w najbliższych miesiącach mogą odejść kolejni posłowie, którzy czekają tylko na domknięcie list samorządowych Nowoczesnej z Platformą, na których chcą umieścić swoich ludzi.

Choć N miała pokazać nowy styl polityki, to stało się odwrotnie – partia padła ofiarą klasycznych, patologicznych rozgrywek, które toczą od lat polską politykę. Może dlatego, że większość najbardziej skonfliktowanych – na czele z Petru, Lubnauer i Gasiuk-Pihowicz – ma za sobą doświadczenia z innych partii i wniosła do N to nieszczęsne wiano? A może to uniwersalne mechanizmy polityczne towarzyszące rozbuchanym ambicjom i ostrej walce o władzę?

Jakakolwiek jest odpowiedź, Nowoczesna to partia bez założyciela, bez pieniędzy i z marnymi strukturami w terenie.

Los przystawki

Ale to nie koniec opozycji liberalnej. Po dwóch ciężkich latach odetchnąć może wreszcie Grzegorz Schetyna. Gdy nowalijki N i KOD straciły powab, Platforma przy wszystkich swych defektach pozostaje najsilniejszym ugrupowaniem opozycji. Liderem antypisu jest Schetyna i to on będzie dyktował warunki przed wszystkimi wyborami w tym i przyszłym roku. Wykrwawiona i zbankrutowana Nowoczesna jest mu nawet potrzebna. Spróbuje z niej zrobić swą liberalną przystawkę, ofertę dla wyborców, których mierzi konserwatywny sznyt PO, lub takich, którzy wciąż nie rozgrzeszyli Platformy z afer jej dwukadencyjnych rządów.

Paradoks polega na tym, że w tym tworzonym już po cichu wielkim antypisowskim bloku pod dowództwem Schetyny finalnie znajdą się pewnie i Nowoczesna kierowana przez Lubnauer, i jakaś przyszła „Jeszcze Bardziej Nowoczesna” Petru. To tym bardziej pokazuje, że o ego tu chodzi, nie o wizję czy program.

Na razie Petru nieformalnie wspomaga niektórych niezależnych kandydatów samorządowych. W Warszawie jego ludzi można dostrzec w otoczeniu kandydata na prezydenta Jacka Wojciechowicza, byłego zastępcy Hanny Gronkiewicz-Waltz, skłóconego z Platformą. Na pozór logiki w tym nie ma – wszak Petru jeszcze jako lider N lansował prezydencki tandem: Rafał Trzaskowski (PO) – Paweł Rabiej (N). Ale Petru po prostu szuka teraz ludzi, na których mógłby oprzeć w przyszłości swe nowe ugrupowanie.

Petru chce jeszcze raz zawalczyć, bo zainwestował zbyt dużo i nie chce zamknąć rachunku „polityka” na dużym minusie. A sztandar Nowoczesnej? Można wyprowadzić. ©

Autor jest dziennikarzem Onet.pl, stale współpracuje z „Tygodnikiem”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2018