Nowe szaty rodaka

W ostatnich latach wizerunek Polski w Niemczech wręcz się zrewolucjonizował. Niemcom imponuje polska gospodarka, coraz częściej słyszy się w kawiarniach, u lekarza czy w metrze rozmowy o Polsce – „tygrysie Europy”.

08.10.2012

Czyta się kilka minut

Po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej szłam ulicą, rozmawiając przez telefon. Starszy mężczyzna rzucił przez ramię: „No tak, już przyjeżdżają!”. Po chwili dotarło do mnie, że rozmawiałam po polsku, więc wzięto mnie za barbarzyńcę ze Wschodu, który zabierze jakiejś Niemce pracę, zajmie socjalne mieszkanie oraz zignoruje – poprzez brak znajomości języka – niemiecką Leitkultur. Pojęcie to powstało kilka lat temu, oznacza kanon tego, co każdy cudzoziemiec na temat kultury niemieckiej wiedzieć powinien. Nota bene, niewielu Niemców posiada tę wiedzę, bo kto czyta dziś do poduszki „Fausta”?


Wino mszalne


Do Berlina dotarłam dużo wcześniej: przyjechałam z rodzicami latem 1981 r., jako nastolatka. Na szczęście opanowałam niemiecki na tyle, by porozumieć się z berlińczykami. Klimat polityczny był gorący: trwały protesty antyamerykańskiej lewicy, wyrażano solidarność z rewolucją w Nikaragui, stacje benzynowe plakatowano podobiznami poszukiwanych terrorystów RAF. Ale było też zainteresowanie Polską, choć Niemcy z trudem rozumieli protesty robotników w socjalistycznym kraju. Znajomi, nauczyciele wciąż pytali o Wałęsę, Solidarność, strajki i generała Jaruzelskiego. Społeczeństwo niemieckie zareagowało na stan wojenny w Polsce solidarnością: wysyłano paczki, organizowano pomoc finansową, Zakon Krzyżacki latami dostarczał do polskich kościołów wino mszalne.

W pierwszej połowie lat 80. Polak w RFN traktowany był z szacunkiem i empatią, co zmieniło się pod koniec tej dekady, kiedy napłynęła fala imigrantów, która zajęła mieszkania socjalne. Piękne Polki odbijały Niemkom mężów – udając nianie i sprzątaczki; zaroiło się od rzemieślników pracujących na czarno.


Chłopak ze śmiesznym akcentem


Apogeum niechęci do Polaków nadeszło tuż przed upadkiem muru berlińskiego: latem 1989 r. przybysze znad Wisły nadciągali do Berlina na zakupy i handel na „Polenmarkt” – targowisko przed Galerią Narodową. Miasto się podzieliło. Jedni lubili chodzić na „Polenmarkt”, kupowali rosyjski kawior i len, inni pomstowali na kolejki w mieście po przyjeździe polskich autobusów. Tylko inteligencja, politycy oraz działacze społeczni żyli wydarzeniami politycznymi i dostrzegli wagę obrad Okrągłego Stołu w Warszawie. Tymczasem przeciętnego Niemca doprowadzały do furii kradzieże samochodów, przyszedł zastój w turystyce: mimo otwartych granic i zniesienia przymusowej wymiany marek na złotówki obawiano się podróży do Polski, a odważni, którzy się zdecydowali, wracali często bez auta. Pytano mnie wówczas, jak w Polsce przetrwać: wyprawa za Odrę porównywalna była z podróżą na Syberię.

Coś pękło pod koniec lat 90., lecz na pewno nie dzięki Nagrodzie Nobla przyznanej Wisławie Szymborskiej, raczej dzięki wyremontowaniu przygranicznych toalet. Spotykałam znajomych, którzy wrócili z wakacji nad Bałtykiem lub na Mazurach i byli zachwyceni. Jeden z moich kolegów-lingwistów ze szkoły w Wuppertalu, przeniósł się do Warszawy i prowadził tam kabaret, doprowadzając Polaków do śmiechu niemieckim akcentem i zabawnymi błędami w polskim. Kolega ten nazywa się Stephen Möller i chyba nie muszę go nikomu przedstawiać.


Ludzie sukcesu


Przyjęcie Polski do Unii Europejskiej budziło emocje – pozytywne u inteligencji i polityków, u „zwykłego” Niemca pojawiły się zaś obawy. W Berlinie było znośnie, moją przygodę z rozmową telefoniczną mogę uznać za wyjątek. Jednak statystyki wskazywały, że w głębi kraju obawiano się Polaków.

W ostatnich latach wizerunek Polski zupełnie się zmienił. W niemieckich miastach roi się od luksusowych samochodów z polskimi rejestracjami, a w wykwintnym domu towarowym KaDeWe każda niemal ekspedientka przeszła przez kurs języka polskiego – turyści z Polski stanowią 30 proc. klientów. Dyrektorzy muzeów zaczęli zamawiać audioprzewodniki po polsku, a młode Niemki podziwiają styl i przebojowość Polek. Zamiast fali barbarzyńców zalewającej Zachód, Niemcy obserwują falę ludzi sukcesu, spotykają ich zresztą nie tyko u siebie, lecz także w toskańskich willach czy w Nowym Jorku. 



Dorota Danielewicz-Kerska jest krytyczką literacką i dziennikarką radiową. W 2013 r. nakładem wydawnictwa W.A.B. ukaże się jej książka „Berlin. Przewodnik po duszy miasta”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2012

Artykuł pochodzi z dodatku „Dobrze mieć sąsiada: Niemcy