Nostalgia na Mazurach

Mimo że Kazimierz Orłoś ma w swoim wczesnym dorobku kilka powieści, jest przede wszystkim nowelistą.

14.10.2013

Czyta się kilka minut

 /
/

W ostatnich latach ogłaszał zbiory opowiadań, wydał m.in. „Niebieskiego szklarza” (1995), „Drewniane mosty” (2001) oraz mikropowieść „Letnik z Mierzei” (2008). W ubiegłym zaś roku podarował nam pełnowymiarową, okazałą epicko powieść „Dom pod Lutnią”.

Pisarz zaprosił czytelników na bliskie jego sercu Mazury, te powojenne (akcja zawiązuje się w czerwcu 1949 roku i obejmuje kolejny rok). Opowieść Orłosia ma charakter nostalgiczny, po części także utopijny, naznaczona jest też spojrzeniem dziecka – choć to nie z dziecięcej perspektywy rozwijana jest narracja. Jeżeli koniecznie przyszłoby szukać jakichś powinowactw, to w pierwszej kolejności należałoby pomyśleć o „Dolinie Issy” (1955) Miłosza, i to nie tylko dlatego, że i tu, i tam dziecięcy bohater ma na imię Tomasz. Raczej dlatego, że w obu tych powieściach ważną bohaterką jest przyroda, a konflikty narodowościowe i społeczne – tak u Miłosza, jak i Orłosia – rozgrywają się gdzieś w tle, na dobrą sprawę nie przenikają do arkadyjskich krain, nie zagrażają im.

Oto dziewięcioletni Tomek pojawia się u swojego dziadka. Ten przedwojenny pułkownik Wojska Polskiego przeżył okupację hitlerowską w obozie jenieckim, do Warszawy wrócił w 1945 r., lecz nie potrafił porozumieć się z żoną ani w ogóle odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Postanowił samotnie osiąść na Mazurach. W 1947 r. objął jedno z poniemieckich gospodarstw i całkowicie poświęcił się pracy na roli. Tomek poniekąd został u dziadka ukryty – jego matka obawia się, że tak jak ojciec chłopca zostanie aresztowana przez Urząd Bezpieczeństwa (małżonkowie byli żołnierzami AK), a wówczas jej ukochane dziecko trafi do sierocińca. W podstawowej warstwie „Dom pod Lutnią” jest właśnie opowieścią o rocznym pobycie chłopca na mazurskiej wsi.

W centrum powieści widzimy nie Tomka, lecz pułkownika Józefa Bronowicza – człowieka mądrego i szlachetnego, który nie tylko narzucił okolicznym włościanom wysokie standardy moralne, ale i stał się autentycznym przyjacielem ludu, przewodnikiem i autorytetem dla miejscowych i przybyszów. Ci pierwsi to oczywiście mówiący głównie po niemiecku i wyznający protestantyzm Mazurzy, ci drudzy to przesiedleńcy z Kresów, mówiący między sobą po ukraińsku i związani z prawosławiem. Żywioł jest w zasadzie trzyelementowy – bo przecież mamy też przybyszów z centralnej Polski. Ale i tu nie ma mowy o żadnym antagonizmie. W prowadzeniu gospodarstwa pomaga Bronowiczowi młody Ukrainiec Wasyl, który poślubia Hanię przybyłą z Kurpiów. Wesele tych dwojga – a wesele to w naszej literaturze motyw arcyważny – nie pozostawia najmniejszych wątpliwości. To jedno wielkie „kochajmy się”, czyli piękna biesiada, w której zgodnie uczestniczą polskie, ukraińskie i mazurskie rodziny. Wcześniej w miejscowej kirsze modlą się pospołu protestanci i katolicy (bo do katolickiej świątyni za daleko), a podczas świąt „Cicha noc” płynnie przechodzi w „Stille Nacht”.

Jak tę ekumeniczno-internacjonalistyczną sielankę rozumieć? Wykładnie są dwie: metafizyczna i klasowa. „Duch tego miejsca jest przyjazny (...) żyjemy jak na szczęśliwej wyspie” – powiada pułkownik. Duch z kolei bierze się z mazurskiej natury, którą niemal na każdej stronie pisarz opiewa. Natura jest przecież nie tylko źródłem piękna, ale i gwarancją ładu istnienia. Ciekawszy jest ów drugi argument. Chłopi zamieszkujący okolicę wsi Lipowa są dobrzy i piękni, bo są właśnie prostymi chłopami. Dość powiedzieć, że w kontrze pojawia się przedwojenna nauczycielka pełna uprzedzeń klasowych i oficer antykomunistycznej partyzantki, któremu marzy się trzecia wojna światowa oraz powrót Polski panów. Tym dwojgu Orłoś odmawia racji.

Szanse na szczęście mają tylko tacy ludzie jak Bronowicz. Z dwudziestolecia międzywojennego, które go ukształtowało, przeniósł do PRL-u najlepsze cechy (mądrość, uczciwość, nienaganne maniery), ale całkowicie odciął się od przesądów klasowych dawnego środowiska. Tu należy dodać, że nowe życie wysadzonego z siodła ułana (jazłowieckiego zresztą) nie byłoby możliwe, gdyby nie wielka miłość, jaka przydarzyła mu się w jesieni życia. Bo oto obok Wasyla w gospodarstwie pomaga pułkownikowi ktoś jeszcze – piękna, młoda autochtonka Ula. Szybko staje się jego kochanką, a po pewnym czasie rodzi 62-letniemu ułanowi syna. Warto powiadomić, iż warstwa romansowa „Domu pod Lutnią” jest z wyczuciem rozpisana i bez wątpienia stanowi o atrakcyjności tego utworu.

Kazimierz Orłoś, „Dom pod Lutnią”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2013

Artykuł pochodzi z dodatku „Angelus 2013