Jak samemu zrobić tarczę antyinflacyjną

Przez dwa ostatnie tygodnie sprawdzałem, czy bez mocnego zaciskania pasa da się ograniczyć wydatki o wysokość inflacji. Wnioski są budujące: możemy pokonać drożyznę bez pomocy rządu i NBP.

27.06.2022

Czyta się kilka minut

FOT. PIXABAY /
FOT. PIXABAY /

Lektura poradników pod hasłem „jak mądrze wydawać pieniądze” prowadzi do przykrej konstatacji, że piszą je z reguły ludzie o skłonnościach sadystycznych. A w najlepszym razie tacy, którzy sami nie zdecydowaliby się na wcielenie w życie własnych pomysłów.

Oto pierwszy z brzegu przykład: „wyłączaj telewizor z gniazdka”. Nowoczesny odbiornik o przekątnej ekranu 50 cali w trybie czuwa­­­nia pobiera około 0,5 wata na godzinę, co w ciągu roku oznacza zużycie ok. 4380 watów. Czyli – zaledwie trzy złote oszczędności na rachunku za prąd, za to okupione codzienną akrobatyką z wciskaniem wtyczki do kontaktu.

Nie żartujcie, drodzy eksperci od racjonalizacji wydatków. Z piętnastoprocentową inflacją – bo zapewne tyle pokaże jej najnowszy, czerwcowy odczyt – nikomu nie jest do śmiechu.

Wybór diaboliczny

O oszczędzaniu przestajemy mówić z zakłopotaniem. Inflacja kosi wszak jednakowo rzutkich przedstawicieli handlowych i klientów pomocy społecznej, mieszkańców miast i wsi, wyborców PiS i opozycji. Jak wynika z badań firmy Kantar Media dla „Faktów” TVN, to właśnie walka z drożyzną będzie dla wyborców głównym kryterium oceny rządzących, bez względu na to, co mówią o Brukseli, Putinie czy gender.

Inflacja za nic ma nawet przywileje wieku. Nie traktuje ulgowo emerytów, którzy tylko obserwują, jak jej wskaźnik zostawia za sobą ostatnią waloryzację, ani młodych, którzy np. planują zakup mieszkania. Pokolenie dwudziestolatków, które nie pamięta życia z dwucyfrową inflacją, czuje się przez nią wręcz oszukane.


GOSPODARKA TRZESZCZY: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Sam próbuję funkcjonować jak dotąd. Nie dlatego, że pamiętam inflację z lutego 1990 r., kiedy jej wskaźnik dobił do 1183 proc. W naszej klasie w liceum temat nie rezonował przesadnie mocno. Zupełnie inna była również Polska upstrzona targowiskami oraz ulicznymi szczękami, w których sprzedawano i poradziecki szrot, i surowe mięso. Bycie konsumentem z tamtych czasów ma się zatem nijak do tego, jak czujemy się dziś, gdy drożyzna brutalnie odcina od kolorowego świata handlu i usług, mającego odpowiedź na prawie każdą potrzebę.

W pierwszym obronnym odruchu na galopadę cen zareagowałem jak struś i właściwie przestałem kupować cokolwiek poza podstawowymi produktami; na bok poszły nawet pierwsze majowe truskawki. Potem przyszła jednak refleksja: a właściwie dlaczego? Jaki sens ma bilansowanie zachwianego domowego budżetu w sytuacji, kiedy przestaje on starczać na cokolwiek poza rachunkami i podstawowymi produktami? Diaboliczność wyborów konsumenckich dyktowanych przez inflację polega na tym, że czego byśmy nie zrobili, i tak wyrządzimy jakąś szkodę. Albo własnemu portfelowi – jeśli nie przytniemy wydatków. Albo gospodarce – jeśli to uczynimy, a wraz z nami miliony innych konsumentów. A przecież w tym ostatnim scenariuszu prędzej czy później dostaniemy jeszcze rykoszetem recesji.

Tnij to, co drożeje szybko

Inflacja będzie rosnąć jeszcze wiele miesięcy, a na poziomie 2,5 proc. – wpisanym w konstytucji jako cel Narodowego Banku Polskiego – ujrzymy ją najwcześniej za kilka lat. Jedno wydaje się dziś pewne: epokę łatwej konsumpcji i tanich kredytów mamy za sobą.

Jak podaje GUS, w 2021 r. przeciętne polskie gospodarstwo domowe wydawało w sklepach i na usługi ok. 3,4 tys. zł miesięcznie, aż o 8,8 proc. więcej niż rok wcześniej. Inflacja, która w maju wyniosła 13,9 proc., rok do roku zwiększyła te wydatki o 476 zł miesięcznie. Przy poziomie 15 proc. co miesiąc dopisze nam do rachunku za życie średnio po 513 zł. Polityka rządu i NBP na razie nie przynosi rezultatów, jedynym rozwiązaniem pozostają zatem oszczędności. Gdyby udało się obniżyć wydatki o co najmniej 500 zł miesięcznie, wpływ inflacji na portfel stałby się niezauważalny. Tylko czy to wykonalne bez drastycznego obniżenia standardu życia?

Podawany co miesiąc przez GUS wskaźnik inflacji oddaje dynamikę cen w skali roku, w codziennej domowej buchalterii będzie zatem mało przydatny. Na szczęście komunikaty Urzędu zawierają także dane o inflacji liczonej z miesiąca na miesiąc – właśnie dzięki nim najdokładniej widać to, co dzieje się w sklepach i w gospodarce. Takie wskazania będą często pokazywać nie tylko wpływ inflacji, ale również sezonowe wahania, choćby wzrost cen paliw w okolicach 1 listopada, kiedy odwiedzamy groby, czy suszę lub spóźnioną wiosnę, które mogą podnieść ceny produktów rolnych. Dla domowych strategii walki z drożyzną nie ma to jednak znaczenia – pod wydatkowy nóż w pierwszej kolejności powinno trafić to, co drożeje najszybciej.

Co zatem szło w górę najszybciej w maju w porównaniu z kwietniem? Pierwsze miejsce zajmuje transport, głównie za sprawą szybko drożejących paliw (3,4 proc.). Na drugim miejscu znalazły się koszty użytkowania i utrzymania domu oraz nośniki energii (2,5 proc.), na trzecim – ceny usług gastronomicznych i hotelowych (2,4 proc.). Najłagodniej z portfelami obchodziły się w tym samym czasie kultura i rekreacja (0,9 proc.), edukacja (0,3 proc.), a przede wszystkim łączność, bo ceny takich usług w maju nie wzrosły w ogóle (choć w skali roku dało się zaobserwować 3,6 proc. podwyżki).

Co z tą benzyną

Poszukiwanie oszczędności w naszym czteroosobowym gospodarstwie domowym rozpoczęliśmy od ekonomicznego rachunku sumienia. U mnie pierwsze miejsce na liście fanaberii, z których mógłbym bezboleśnie zrezygnować, zajmowały dojazdy samochodem do pracy. Jedyne 10-11 kilometrów w obie strony, czyli dostatecznie mało, by lekceważyć tę pozycję na liście wydatków i tłumaczyć wygodnictwo mniej lub bardziej abstrakcyjnymi argumentami. Dojazdy do pracy to w zaokrągleniu 200 kilometrów miesięcznie, co w przypadku naszego samochodu oznacza zużycie około 22 litrów benzyny.

Co miesiąc tankujemy przeciętnie dwa razy, raz do pełna 50 litrów i drugi raz do połowy baku. Miesięczne zużycie paliwa oscyluje zatem na poziomie 75 litrów i taka ilość wystarcza na pokonywanie po mieście ok. 25 kilometrów dziennie – z czego 10 to właśnie dojazdy do pracy. Przy aktualnej cenie benzyny 95-oktanowej (7,95 zł) przesiadka na komunikację miejską to wyjście najrozsądniejsze i zarazem najszybsza droga do sporych oszczędności. W Krakowie bilet miesięczny mieszkańca na jedną linię komunikacji miejskiej kosztuje 54 zł. Zamieniając w drodze do redakcji samochód na tramwaj, zyskuję więc dla rodzinnego budżetu 121 zł miesięcznie. W innych celach mogę nadal jeździć samochodem i przy okazji wypatrywać najtańszego paliwa.

Różnice w cenie benzyny bywają duże. W drodze do pracy mijam cztery stacje. We wtorek 21 czerwca na jednej z nich litr „dziewięćdziesiątki piątki” kosztował 7,93 zł, podczas gdy na najdroższej zapłaciłbym za tyle samo już 8,14 zł. Aż 21 groszy różnicy na litrze w skali miesiąca dałoby aż 15,8 zł oszczędności nawet bez ograniczania kilometrażu.

Tańsze paliwo – jak mówi Urszula Cieślak z biura analiz Reflex – nie musi być podejrzane. Nawet w dużych miastach stacje położone w mniej ruchliwych miejscach miewają ceny niższe o kilkanaście groszy niż te położone przy uczęszczanych drogach. Po prostu schodzi im ono wolniej i gdy ceny idą ostro w górę, mogą dłużej utrzymywać niższe marże – aby ściągnąć więcej klientów. Na stacji benzynowej paliwo pełni zwykle funkcję wabika. Prawdziwe pieniądze zarabia się na alkoholu, przekąskach, akcesoriach samochodowych i usługach takich jak myjnia. Można wykorzystać tę zasadę dla domowych oszczędności. Nie wolno jednak zapominać, że gdy na rynku paliwo zacznie tanieć, odwracamy reguły gry i tankujemy tam, gdzie schodzi ono najszybciej.

Przypadek samochodu pokazał nam, że na liście wydatków niewiele jest pozycji rzeczywiście zbyt małych, żeby zawracać nimi sobie głowę. Za jedną z takich zbyt długo uważałem opłatę za konta bankowe, oczywiście nieoprocentowane, za to obciążone – jak się przekonałem – sporymi opłatami. Oficjalnie płaciłem za nie „tylko” 12 zł miesięcznie, ale dokładniejsza lektura historii rachunku pokazała, że bank cichaczem zaczął doliczać sobie a to za pakiety esemesów służących do dodatkowego zabezpieczania transakcji online, a to za więcej niż jeden przelew miesięcznie z konta głównego na oszczędnościowe. Pożegnaliśmy się szybko i bez zbędnych emocji, kiedy tylko upewniłem się, że takie same usługi mogę mieć gratis u konkurencji. Oszczędność: 14 zł miesięcznie.

Zakupy na autopilocie

Przeczesywanie stałych wydatków nie przyniosło już większych sukcesów. Po rodzinnej naradzie doszliśmy do wniosku, że możemy bez żalu zrezygnować z jednego z serwisów streamingowych, z którego właściwie nie korzystaliśmy. Kosztował 49 zł rocznie – przy płatności z góry za 12 miesięcy, czyli 4,1 zł miesięcznie. W planach była także rezygnacja z papierowych książek na rzecz tańszych e-booków, ale ostatecznie nie podjęliśmy tej decyzji. Przy średnio sześciu pozycjach, które co miesiąc wzbogacają nam bibliotekę, porzucenie druku dałoby nam oszczędności ok. 70--80 zł miesięcznie. Dużo, ale w domu mamy tylko jeden czytnik. Zakup kolejnych dwóch pozbawiłby taką zmianę ekonomicznej racji bytu na co najmniej półtora roku.

Szczęśliwie na audyt czekała ­jeszcze największa pozycja w domowym ­budżecie, czyli zakupy spożywcze. Ograniczamy je od dawna, głównie z braku czasu. Równie długo byliśmy też przekonani, że rozwiązaniem niemal wszystkich problemów z codzienną aprowizacją będą duże zakupy raz w tygodniu w najbliższym dyskoncie i uzupełnianie ewentualnych braków w osiedlowym warzywniaku i sklepie spożywczym.

Doszliśmy jednak do wniosku, że popadliśmy w kosztowne przyzwyczajenie. Nie chodzi nawet o różnice w cenach poszczególnych kategorii produktowych w różnych sklepach, bo łaska dyrektorów marketingu na pstrym koniu jeździ i sieć, która dziś ma najtańsze warzywa i drogą chemię domową, za dwa miesiące może zdzierać na tych pierwszych i oferować rozsądne ceny tej drugiej. Koszyk wypychany zakupami robionymi na „autopilocie” – bo skoro wzięło się już z półki bazylię, to siłą przyzwyczajenia zgarnia się z sąsiedniej jeszcze trzy paczki kabanosów – z czasem przestał stanowić odbicie naszych potrzeb. Wręcz przeciwnie, zaczął je determinować. Uświadomiłem to sobie, znajdując w lodówce dwa nietknięte opakowania hummusu, blisko terminu przydatności do spożycia, które nie doczekały się powrotu syna z wakacji.

Na „autopilocie” kupujemy niemal zawsze za dużo, a nierzadko bez sensu. Zapas słoików z masłem orzechowym, pierwszego towaru wrzucanego do koszyka po przekroczeniu drzwi dyskontu, w pewnym momencie urósł nam do czterech. To na szczęście mogło stać, czekając na swoją kolej, w ­przeciwieństwie do groszku cukrowego. Zdarzało mi się niemal bezwiednie wziąć sporą garść i dopiero wypakowując torby w domu, dostrzegałem, że tym razem nie było wszystkich składników do warzywnego curry. Groszek lądował więc w szufladzie na warzywa w lodówce w oczekiwaniu na resztę ingrediencji. Nie zawsze się doczekał.

Dlatego w ostatnich dwóch tygodniach na duże zakupy wyruszałem z listą. Darmowa aplikacja w smartfonie pozwoliła m.in. zdalnie dodawać lub usuwać pozycje domownikom, kiedy jedno z nas było właśnie w sklepie. Szybko dostrzegliśmy, że poza weekendem czas na gotowanie mamy najwyżej dwa razy w tygodniu, co oznacza maksymalnie cztery duże wspólne posiłki tygodniowo – i właśnie na tyle kupujemy teraz składniki (wcześniej robiliśmy zakupy na siedem obiadów).

W ten sposób przekonaliśmy się, że cenowa przewaga dyskontów nad sklepami osiedlowymi, do których chodzi się po to, czego w danej chwili brakuje, bywa dyskusyjna. Tygodniowe zakupy uwzględniające również siedem obiadów przy aktualnym poziomie cen kosztowałyby naszą czterosobową rodzinę ok. 600 zł, czyli 2,4 tys. zł miesięcznie. Samo wyrzucenie z koszyka tego, czego i tak nie wykorzystywaliśmy, dało oszczędności w wysokości 130 zł tygodniowo (520 zł miesięcznie). Oczywiście, może się zdarzyć, że pod koniec tygodnia z konieczności będziemy musieli zrobić przez to dodatkowe zakupy w najbliższym spożywczym, gdzie żywność jest odczuwalnie droższa, ale w skali miesiąca i tak powinniśmy zaoszczędzić na nowym systemie ok. 360 zł. Doliczając wcześniejsze oszczędności, mamy zatem już blisko 500 zł.

Na liście stałych zakupów spożywczych robionych poza dyskontami jest jeszcze jedna ważna pozycja: chleb. Przyzwoitej jakości, w lokalnej piekarni, kosztuje dziś w Krakowie około 8,5 zł za duży bochenek. Nasza rodzina zjada średnio jeden dziennie, co miesięcznie pochłania 255 zł. Na szczęście w lockdownie, podobnie jak wielu Polaków, zacząłem piec chleb w domu. Na bochen pszennego chleba na żytnim zakwasie potrzebuję 800 gramów mąki, którą kupuję przez internet w cenie 5 zł za kilogram. Godzina pracy piekarnika, potrzebna do rozgrzania i samego wypieku, to obecnie koszt około złotówki przy urządzeniu klasy A. Bochen, który z powodzeniem wystarczy czteroosobowej rodzinie na co najmniej jeden dzień, kosztuje więc równe 5 zł. Gdybym piekł codziennie, oszczędności w skali miesiąca wyniosłyby aż 105 zł, to oczywiście niewykonalne z braku czasu. Raz na dwa dni jestem jednak w stanie wcielić się w rolę piekarza. Oszczędność dla budżetu: 53 zł miesięcznie.

Właśnie pokonaliśmy inflację, ograniczając wydatki o 574 zł miesięcznie praktycznie bez ingerencji w jakość życia.

Z galerii do galerii

A można zaoszczędzić więcej. Na rowerze, gdy pozwala na to pogoda. Autem tylko w ostateczności. Ubrania z second handu? Dlaczego nie, to pełnowartościowy asortyment, nierzadko nienoszony. Współpłacenie abonamentów za serwisy streamingowe i korzystanie z jednego konta? Pod indywidualną rozwagę i z zastrzeżeniem, że wielu dostawców zakazuje takiego ­współdzielenia w regulaminie. Zakupy w sieci? ­Oczywiście, choć w wielu branżach ­różnica w cenie między sklepem stacjonarnym a internetowym stopniała obecnie do zera. Naprawianie zepsutych urządzeń zamiast wymiany na nowe? Godne pochwały, a gdy do tego wykonane własnoręcznie – także spora satysfakcja.

Wiem, co piszę. Miesiąc temu wymieniłem w pralce kołnierz bębna. Kosztowało mnie to 20 minut spędzonych na oglądaniu poglądowego filmu w sieci. Po stronie zysków mogłem zapisać 250 zł zaoszczędzone na wizycie fachowca. W świecie optymalizacji wydatkowej granice wyznacza jedynie pomysłowość i psychiczna odporność samych oszczędzających. Teoretycznie można by pewnie ściąć wydatki i o połowę, ale czy korzyści uzasadniały takie poświęcenie? Czy lecząc chorobę, nie zamęczylibyśmy pacjenta?

W świecie dwucyfrowej inflacji wciąż jest miejsce na beztroską konsumpcję. To nie przypadek, że drożyzny nie widać właściwie w ofercie kulturalnej. Poziom konsumpcji kultury od lat plasuje ją także na szarym końcu listy ­naszych wydatków.

Statystyczny Polak na książki wydaje przez cały rok praktycznie tyle samo, ile co miesiąc przeznacza na zakup alkoholu. Inflacja uświadomiła ten stan menedżerom instytucji kulturalnych i samym twórcom, którzy trafnie przeczuwają, że przeniesienie na odbiorców wzrostu kosztów, którego sami doświadczają, pokutuje jedynie odpływem i tak niewielkiej jużw widowni.

Widać to w opublikowanych niedawno przez GUS zbiorczych danych o finansach polskich instytucji kultury, do których zaliczają się zarówno podmioty finansowane z budżetu, jak i instytucje prywatne o charakterze komercyjnym lub non profit. W trudnym dla kultury roku 2020, kiedy lockdown zamknął odbiorców w domach, polskie podmioty kulturalne wypracowały łącznie 157 mln zł zysku przy przychodach na poziomie niemal 9,7 mld zł. Rok później – w bardziej sprzyjającej sytuacji epidemicznej, ale także w obliczu rozpędzającej się inflacji – zysk branży stopniał do 70,2 mln zł, choć przychody urosły do 10,6 mld zł.

Polskie teatry, muzea, studyjne kina czy wydawcy nie mają po prostu takiego komfortu kształtowania cen, jaki nasze zwyczaje konsumpcyjne zapewniają chociażby producentom przetworów mięsnych czy elektroniki. Teatr to nie obiad. Czytanie książek i czasopism czy wizyty w galeriach sztuki również nie budują statusu społecznego w tak ostentacyjny sposób, jak zakup nowego smartfonu.

To, że inflacja nie nabrała rozpędu w świecie kultury, stanowi jednak szczęśliwą okoliczność dla nas, klientów. Bez oceniania, czy to dobrze, czy źle, wypada po prostu przyznać, że wielu z nas polubiło kupowanie.

Teraz oferta instytucji kulturalnych wyrasta na tańszą konsumpcyjną alternatywę dla innych zakupów. Gdybyśmy choć część pieniędzy wyrwanych z paszczy inflacji wydali w galerii sztuki, zamiast w galerii handlowej, zyskaliby wszyscy.

I kupujący, i sama kultura. ©℗


LICZBY INFLACJI

513

złotych – obniżenie o tyle wydatków w przeciętnym polskim domu sprawiłoby, że wpływ 15-procentowej inflacji będzie niezauważalny.

55

procent Polaków ankietowanych w pierwszym kwartale tego roku planowało ograniczenie swoich domowych wydatków.

2,5

procent – najwcześniej za kilka lat inflacja w Polsce wróci do takiego poziomu, wpisanego do naszej konstytucji jako cel NBP.



SKĄD SIĘ WZIĘŁA INFLACJA

Podczas pandemii doszło do przerwania łańcuchów dostaw, gdyż wielu producentów zawiesiło pracę, a przedsiębiorstwa przestały gromadzić zapasy. Gdy skończyły się lockdowny, a zagrożenie koronawirusem spowszedniało, konsumenci zaczęli realizować odłożone decyzje zakupowe. Producenci nie byli w stanie zaspokoić wzmożonego popytu (brakowało im półproduktów – chipów, stali, aluminium, drewna). Zaczął się też „kryzys kontenerowy”, który ograniczył możliwość transportu.

Przedsiębiorstwa zaczęły rywalizować między sobą o brakujące zasoby, co doprowadziło do wzrostu ich cen, czyli tzw. inflacji producenckiej, która zwykle poprzedza inflację konsumencką.

Równocześnie banki zalał strumień pieniędzy z pakietów antykryzysowych, których zadaniem była ochrona miejsc pracy podczas lockdownów. Dzięki nim banki mogły utrzymywać rekordowo niskie oprocentowanie depozytów, gdyż nie potrzebowały lokat klientów na udzielanie kredytów. To zniechęcało do oszczędzania i skłaniało do konsumpcji.

Ożywienie gospodarcze wywołało wzrost cen surowców. Pod koniec 2021 r. Rosja zaczęła szantażować Europę przy pomocy gazu, co doprowadziło do jego rekordowych cen. Najwyższe ceny w historii osiągnęły też prawa do emisji dwutlenku węgla. To wszystko spowodowało drastyczny wzrost wydatków firm na energię. W lutym wybuchła wojna w Ukrainie, która doprowadziła do dalszego wzrostu cen surowców energetycznych, głównie ropy i gazu. Uniezależnianie się od rosyjskich źródeł energii oznacza konieczność znalezienia innych – znacznie droższych. Podczas wojny złoty osłabił się też wobec dolara, który wciąż jest o 40-50 groszy droższy niż przed rosyjską inwazją. A to właśnie dolarami płaci się za surowce energetyczne. Równocześnie zaczął się też kryzys na rynku żywnościowym. Drastycznie zdrożały nawozy oraz surowce rolne, co przekłada się na wzrost cen żywności. Nie sposób zlekceważyć też nietrafionej polityki NBP, który zbyt długo lekceważył oznaki rosnącego zagrożenia inflacją i działania rządu, który pompował miliardy złotych na polski rynek w formie ulg i tarcz.

Inflacja ma więc dwa źródła – zewnętrzne i wewnętrzne. Słowa opozycji o Adamie Glapińskim, prezesie NBP, jako autorze tej katastrofy są taką samą manipulacją, jak słowa polityków PiS o „putinflacji”. ©(P) PW



DLACZEGO CZASEM WYDAJEMY WIĘCEJ

To, ile wydatkujemy pieniędzy, zależy także nie tylko od cen, ale również od naszych oczekiwań inflacyjnych, czyli przewidywań, jak zmieni się inflacja w przyszłości. Jednym z czynników wpływających na te oczekiwania jest dynamika cen podstawowych dóbr (np. żywności, energii). I choć mogłoby się wydawać, że im wyższa inflacja, tym większa skłonność do ograniczania wydatków, nie wszyscy konsumenci reagują w ten sam sposób.

Wysoka inflacja powoduje, że ludzie wydają mniej pieniędzy na rzeczy, z których najłatwiej im zrezygnować. W pierwszym kwartale 2022 r. prawie 55 proc. respondentów planowało ograniczenie wydatków – to wnioski z badania przeprowadzonego przez UCE Research i Grupę BLIX. Wśród produktów wskazywanych jako te, z których najłatwiej zrezygnować, są słodycze i przekąski (65 proc.), alkohol (41 proc.) i kosmetyki (40 proc.). Im bliżej wakacji, tym więcej Polaków deklarowało skrócenie lub rezygnację z wyjazdu.

Z kolei według wyników badania przeprowadzonego przez ARC Rynek i Opinia najwyższa od 24 lat inflacja podzieliła konsumentów. 36 proc. z nich stwierdziło, że musi ograniczyć wydatki, by zbilansować swój miesięczny budżet, ale z drugiej strony jest też grupa konsumentów, która uznała, że nie opłaca się oszczędzać – zaczęła szukać innych możliwości lokowania pieniędzy (17 proc.) lub zamierza zrezygnować z oszczędzania (13 proc.); aż 7 proc. respondentów planuje zwiększyć konsumpcję. Chodzi więc o wydanie pieniędzy, gdy mają wyższą wartość. Te badania potwierdzają studia naukowe – w jednej z analiz przeprowadzonych na danych dotyczących zachowania włoskich konsumentów okazało się, że ci z nich, którzy mieli wyższe oczekiwania inflacyjne, mieli też większą skłonność do wydawania pieniędzy np. na samochody. Podobne badania przeprowadzono w Niemczech, gdzie w określonej grupie konsumentów (zamożnych, wykształconych, miejskich o wysokich dochodach) gotowość do wydawania pieniędzy na dobra trwałego użytku wzrosła o 8 proc. © RZ

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2022