Rafał Matyja: Polska do zmiany

Wojna przynosi złudne nadzieje, ale też uczy, że świata nie buduje się dla coraz większych przyjemności. Wojna przywraca społeczeństwom horyzont, jakim jest katastrofa. Będzie on nam potrzebny w zmaganiu z nadchodzącymi wyzwaniami.

16.05.2022

Czyta się kilka minut

 / JOZEF MICIC / ADOBE.STOCK.COM
/ JOZEF MICIC / ADOBE.STOCK.COM

Wszystko miało wyglądać inaczej. Mieliśmy obudzić się w świecie, po którym krążą autonomiczne samochody, a lodówka wysyła zamówienia do sklepu internetowego po to, by już nigdy nie powtórzył się dramat braku mleka do porannej kawy. Na horyzoncie majaczyło społeczeństwo mające sporo wolnego czasu i gwarantowany dochód podstawowy, a notoryczni pesymiści budowali swoje dystopijne narracje jako świetnie sprzedające się produkty rozrywkowe dla znudzonej publiczności. Wkrótce jednak przyszły wyraźne sygnały zmian klimatycznych, ­COVID-19, a wreszcie – atak Rosji na Ukrainę.

Początek historii

To oznacza, że przyszłość planują wraz z nami odwieczne żywioły: zaraza i wojna. Że wizję niepohamowanego rozwoju zastępują skromniejsze i bardziej praktyczne wyobrażenia o sobie. A przede wszystkim: że czas nauczyć się nowego sposobu kształtowania instytucji publicznych. To powrót do starej gry w nowoczesność – szukania rozwiązań, których nikt nie testował, tworzenia nowych i poprawiania istniejących planów, wymyślania się na nowo. Na drodze, o której znakomicie pisze Joanna Erbel w niedawno wydanej książce „Wychylone w przyszłość. Jak zmienić świat na lepsze”. Jej rekomendacja to rezygnacja z utopijnych fantazji i dystopijnego przygnębienia – wybór protopii jako zbiorowego poszukiwania stanu, który jest „lepszy niż dzisiaj i niż wczoraj, nawet jeśli jest tylko trochę lepszy”.

W ten sposób można przekształcać instytucje, zmieniać miasta, szukać nowej społecznej energii. Już nie tyle w indywidualistycznym modelu neoliberalnego społeczeństwa przenikniętego duchem przedsiębiorczości i sukcesu, ale bardziej solidarnego wobec wyzwań i ceniącego umiejętności współpracy, wyrównywania szans, mobilizowania dodatkowych zasobów. To wszystko będzie miało nowe szaty: instytucjonalne, ideowe, z czasem nawet architektoniczne i symboliczne. Może powstawać nawet w niedługiej przyszłości – na tyle, na ile pozwoli nam na to wojna.

Ta ostatnia zmieniła świat już w pierwszych tygodniach trwania. A jest dość oczywiste, że jej wpływ stanie się tym głębszy, im dłużej będzie prowadzona. Militarny, polityczny i ekonomiczny wynik zmagań na wschodzie będzie szczególnie ważny dla krajów takich jak Polska. Ale już dziś prowadzi do przewartościowań w myśleniu o tym, jakie mogą być istotne czynniki naszego bezpieczeństwa.

Ostatnie dwa lata dostarczyły przesłanek do poważnej rewizji tego, co myślimy o własnej przyszłości. I o tym narzędziu jej kształtowania, jakim jest państwo. Pandemia była nie tylko testem sprawności rządów i sektora publicznego, ale przyczyniła się też do nowych sposobów rozumienia siebie jako społeczeństwa. To pierwsza globalna epidemia przeżyta w warunkach szerokiego dostępu do internetu, efektywnych mediów społecznościowych, narzędzi pracy zdalnej i możliwych do przeprowadzenia lockdownów. Pandemia dostarczyła wielkiego materiału do analizy porównawczej jakości działań państw i ich rządów, postaw społeczeństw, ukrytych wad porządków instytucjonalnych.

Sporo też wiemy o pierwszych miesiącach reakcji wojennych Zachodu. Tak jak brexit pozbawił Zjednoczone Królestwo nimbu państwa sprawnego i racjonalnego, tak obecnie pada wizerunkowa potęga Niemiec, niezdolnych do szybkiej i efektywnej korekty polityki pomimo wojennych działań Putina. Z kolei reportaż z (dotkniętych mocno covidem) Stanów Zjednoczonych świetnie pokazywałby ogromne słabości tego supermocarstwa. A przecież – parafrazując Fuku­yamę – historia dopiero się rozpoczyna.

Stare instytucje i nowa mapa

Ta historia to nie tylko konflikt Zachodu z Rosją, wojna o niepodległość i granice Ukrainy, ale też wszystko, co może wydarzyć się później i przy okazji. To również rewizja sposobu funkcjonowania euroatlantyckiej części świata. Zarówno na poziomie współpracy między państwami, jak i samego sposobu ich działania. Instytucjonalna inercja okazała się jednak – co sprawdziliśmy w początkach pandemii – możliwa do przełamania w warunkach kryzysu, gdy rządy starały się osiągnąć poziom elementarnej skuteczności, gdy poszukiwały wiedzy i rozwiązań. Później bywało różnie, trochę w myśl powiedzenia „do wszystkiego można się przyzwyczaić”.

To nic dziwnego, że instytucje publiczne próbują przy pierwszej możliwej okazji „otrzepać się” z lockdownu i wrócić do starej rutyny. A szkoły i uczelnie nie pytają, czego dowiedzieliśmy się o sobie podczas zajęć zdalnych. Nie słyszymy o konieczności zasadniczej rewizji funkcji sanepidu.

Nieco inaczej jest z wojną. Tu retoryka władz państwowych pozostaje głównie w starym stylu, choć lekcja komunikacji, jakiej udzielają nam władze Ukrainy, jest warta zastanowienia. W przesłaniu Zełenskiego jest żywe państwo i naród walczący w jego obronie. Nie ma historycznych kostiumów, patosu „przeszłych poko- leń”. Nie tylko dlatego, że Ukraina jest młodszym państwem, ale także z powodu świetnego opanowania przez Zełenskiego reguł nowoczesnej komunikacji. W tym samym czasie nasi liderzy państwowi próbują swoich sił w parodiowaniu jakiegoś dziwnego miksu PRL i Sanacji.

Szczęśliwie to, co mają do zrobienia w tym konflikcie Polacy, nie polega na wsparciu retorycznym. Ta wojna ze wszystkimi jej aspektami – humanitarnymi, ekonomicznymi, technologicznymi – stawia nas w nowej sytuacji. Najlepiej byłoby ją opisywać językiem wziętym z „Poruszonej mapy” Przemysława Czaplińskiego. Mimo iż jest to esej o kulturze i literaturze, stanowi też znakomity rezerwuar obserwacji geopolitycznych. Ale nie w tym sensie, o którym mówią dziś chętnie eksperci od rywalizacji mocarstw. „Poruszona mapa” zwraca naszą uwagę na zmiany, które na mapie mogłyby oddać lepiej korekty barw poszczególnych państw niż konturów granic. Wraz z europejską orientacją Ukrainy i dość jednoznacznym poparciem Zachodu dla jej niezłomnej obrony – zmienia się także barwa państw ościennych, które podkreślają swoją euroatlantycką orientację. Wyłom węgierski dodaje tej mapie jedynie kontrastu. Zmienia się nastawienie społeczeństw do form współpracy międzynarodowej oraz celów instytucji unijnych i atlantyckich.

Zmiany te nie zatrzymają się w miejscu, które widzimy obecnie. Przebieg działań wojennych, a szczególnie ich koszt, może prowadzić do kolejnych przewartościowań. Wojna zawsze przynosi ze sobą złudne nadzieje. Ale uczy także, że świata nie buduje się jedynie po to, by dostarczał coraz większych przyjemności. Wspólnym mianownikiem wojny i pandemii jest przywrócenie społeczeństwom horyzontu, jakim jest katastrofa, ryzyko niepowodzenia, porażka. Horyzontu, który będzie nam potrzebny w zmaganiu z problemami klimatycznymi i społecznymi nadchodzących lat. Bez którego trudno myśleć o państwie inaczej niż tylko o wielkiej machinie redystrybucyjnej.

Jeżeli wszystko skończy się w miarę dobrze, to znaczy wojna nie nadwyręży zanadto wspólnoty euroatlantyckiej – to nowe plany będziemy musieli snuć do pewnego stopnia razem.

Wymaga tego nie tylko logika konfliktu z Rosją czy konieczność wsparcia odbudowy Ukrainy, ale także wyzwania ekonomiczne, klimatyczne czy społeczne. To wspólne planowanie dokonywać się będzie pod dyktando sytuacji, na którą planujący nie będą mieli większego wpływu: radzenia sobie z kosztami lockdownów, odzyskiwania energii po pandemii, mierzenia się z realiami wywołanej przez Rosję wojny czy wreszcie sprostania wyzwaniom klimatycznym. W tle będzie się toczyć walka z rosnącymi po pandemii gigantami nowej cyfrowej gospodarki, gra z bankami i instytucjami finansowymi, próba przebudowy łańcuchów dostaw i odbudowania sprawności przemysłu.

Będziemy planować inaczej – ale jakoś planować musimy, zwłaszcza wiedząc, że są to wyjątkowo kruche narracje i niepewne kalkulacje.

Społeczne konkrety i władza miast

Istotą nowych planów musi być jednak nie to, jak poskładają się wielkie liczby na poziomie makro, ale jak poskłada się poziom mikro. To oznacza obserwowanie przez władze świata społecznych konkretów: sposobu funkcjonowania szkoły, instytucji opieki zdrowotnej, efektywnej pomocy dla najsłabszych. Obserwowanie tego, jak aplikowane są rozwiązania mające ograniczyć transport indywidualny na rzecz zbiorowego, lotniczy na rzecz kolejowego, jak poszczególne miasta i regiony radzą sobie z ograniczaniem emisji dwutlenku węgla. I przyglądanie się społecznym i technologicznym innowacjom.

Większość ważnych operacji – od radzenia sobie z kryzysem uchodźczym po skuteczną walkę ze smogiem czy emisją CO2 – ma swój „odcinek miejski”, często decydujący o powodzeniu całości. A właściwie należałoby powiedzieć „metropolitalny”, bo zarówno kwestia transportu zbiorowego, jak też wymiana pieców, to operacje, których nie da się ograniczyć do administracyjnych granic miasta. W zasadzie niczego nie da się w ten sposób postrzegać. A zatem także optyka samorządów musi ulec przebudowie.

Pandemia pokazała, że miasta wiedzą dziś więcej niż rządy o „realnych procesach” i mają bliższy kontakt z tym, co nazywa się street-level bureaucracy. Nawet jeżeli nie zawsze potrafią sprostać wyzwaniom, to znają ich konkretny wymiar. Jeszcze wyraźniej widać to w czasie kryzysu migracyjnego.

Ale miasta dowiedziały się jeszcze jednego: ich siła nie da się sprowadzić do sprawności magistratu. Tak mogło być jeszcze w poprzednim okresie, gdy stawkę stanowiło skuteczne pozyskiwanie środków europejskich. Ale dziś zdolność reagowania na kryzys to przede wszystkim jakość instytucji trzeciego sektora, ich skala, kooperatywność i możliwość korzystania z synergii z działaniami władz publicznych.

Po latach koncentrowania się na technokratycznie rozumianej sprawności miasta potrzebują raczej odbudowy lokalnej opinii publicznej, własnych mediów i obiegów informacji. Zamiast rozbudowy administracji – raczej form jej współpracy z sektorem pozarządowym. Muszą nauczyć się cenić wysiłek wolontariuszy, ofiarność mieszkańców, zdolność mobilizacji energii, która leży poza zasięgiem władz miejskich. Gdzieniegdzie będzie to wymagało stworzenia nowego modelu urzędu, w którym jego pracownicy są partnerami mającymi dostęp do zasobów publicznych: środków finansowych, pomieszczeń, środków transportu itp. Ale już dziś wiedzą, że sprawczość wymaga współpracy z organizacjami trzeciego sektora.

Być może będzie to oznaczało coś więcej – tworzenie przestrzeni coworkingowych dla tych, którzy sprawdzili się w momencie kryzysu uchodźczego, wspieranie ich rozwoju poprzez oddawanie im do dyspozycji kosztownej infrastruktury. Sektor publiczny znajduje się bowiem w kryzysie, którego przełamanie w warunkach permanentnego niedofinansowania będzie bardzo trudne.

Siedem lat temu Dawid Sześciło opublikował książkę „Samoobsługowe państwo dobrobytu” z umieszczonym w podtytule pytaniem: „czy obywatelska koprodukcja uratuje usługi publiczne?”. Mimo solidnej pozycji autora na rynku akademickim i eksperckim – jego rekomendacje nie stały się przedmiotem dyskusji. Warto do tej książki wrócić i pomyśleć o takiej przebudowie miast, która stworzy mechanizmy angażowania nowych zasobów. Także energii tych, którzy w mieście pracują i działają, choć w nim nie mieszkają lub tylko nie są zameldowani. Obywateli gorszej kategorii – niemal niewidocznych z okien ratusza czy magistratu. Podobnie jak gminami gorszej kategorii są dla wielu silnych władz samorządowych ościenne jednostki samorządu terytorialnego.

Tak rozumiane miasto – zżyte ze swoim otoczeniem, a nie szukające okazji do wyrwania się z niego ku lepszej sieci światowych metropolii – może być dodatkowym poziomem podejmowania gry z globalnym kapitalizmem. Czasami stawiania mu wyraźnego i skutecznego oporu. Przed rokiem 2019 było to niemożliwe, bo wyobraźnią miejskich władz ­rządził imperatyw walki o jak największy poziom „zglobalizowania”, włączenia w gospodarkę światową – przyciągnięcia inwestycji, lokalizacji oddziałów światowych koncernów, zwiększenie ruchu na lotnisku, wzrostu dochodów z turystyki i usług hotelarskich.

Z faktu, że miasta widzą niektóre procesy i zjawiska lepiej, nie wynika to, że reagują na nie w sposób adekwatny. Czasami wiedzą, że powinny redukować ruch samochodów w centrum, poszerzać obszary miejskiej zieleni, tworzyć mechanizmy dialogu społecznego. Czasami wiedzą też, że nie da się utrzymać usług publicznych na tym samym poziomie, w warunkach przerzucania na samorządy deficytu finansów publicznych. Ale do konkluzji systemowej daleko. Konkluzji, którą jest instytucjonalny reset. Odejście od modelu sektora publicznego przeregulowanego na wszystkie możliwe sposoby: postweberowską obsesją kontroli dokumentów, neoliberalną pasją pilnowania wydatków, mechanizmami udawanej często partycypacji społecznej i dialogu.

Wielka redukcja złożoności

To samorządy powinny dać znać, że bez redukcji ogromnej złożoności mechanizmów zarządzania sektorem publicznym nie da się dalej funkcjonować. Że trzeba zupełnie nowej dystrybucji mechanizmów zaufania, by dało się w miarę efektywnie wypełniać zadania publiczne. Pandemia pokazała, że nie da się dłużej odmawiać zaufania rodzicom i nauczycielom: że jak coś ma pójść dobrze, to trzeba poprosić ich grzecznie o to, by na swoim sprzęcie, przy użyciu własnego dostępu do internetu, zorganizowali choćby namiastki edukacji.

Redukcja złożoności wymaga również opowiedzenia sobie szkoły na nowo, z prostym pytaniem, czego oczekujemy od nauczyciela, jakie przedmioty i jakie umiejętności są w nauczaniu kluczowe, a które są zupełnie zbędne. Czy społeczeństwu obarczonemu analfabetyzmem prawnym i medyczno-higienicznym naprawdę przyda się wiedza o organizmie pantofelka, przyczynach wojny stuletniej lub głównych rzekach Afryki? A z drugiej strony: czy chcemy mieć dyrektora szkoły jako kogoś, kto ma na uwadze dobro uczniów jako osób z wieloma różnymi kłopotami, czy jako przestraszonego urzędnika państwowego nękanego kolejnymi okólnikami i rozporządzeniami, dbającego o porządek w papierach?

To samo dotyczy zresztą szkolnictwa wyższego, które wydatkowało nieprawdopodobną energię na organizację nowej sprawozdawczości po to tylko, by ktoś tam mógł ogłosić nową kategoryzację uczelni i odnotować jakieś przesunięcie w rankingu szanghajskim. Prosty audyt sprawdzający sposób dystrybucji nakładów sił i środków w świecie akademickim wykazałby z pewnością, że czas poświęcany studentom z roku na rok się kurczy, bo presja skierowana została ku innym celom. Redukcja złożoności to powrót do kluczowej misji szkół, jaką jest dydaktyka. Co nigdy nie oznacza zaniechania badań naukowych ani nie wymusza tego, by na uczelniach pracowali ludzie zwolnieni z obowiązków dydaktycznych. Ale przywraca proporcje i redukuje wymuszane przez logikę wygodnej kontroli procedury.

Redukcja złożoności może oznaczać też inne myślenie o roli polityki kulturalnej. Pandemia pokazała, że istotną funkcją szkoły są zadania czysto opiekuńcze i związane ze wspieraniem rozwoju osobowości uczniów. Może jest to okazja, by powiedzieć, że szkołę uratuje wzmocnienie jej funkcji związanych z inną niż tradycyjna dydaktyka. Gdyby można było część rozrośniętych treści encyklopedycznych zastąpić tworzeniem kompetencji kulturowych, włączeniem do pracy szkół animatorów gotowych na twórcze spędzanie czasu z uczniami, poza zwykłym reżimem szkolnych ocen...

Ze szkołami mogłoby się stać to samo, co stało się z bibliotekami, które cicha i oddolna rewolucja przekształciła w wielowątkowe lokalne instytucje kultury. To zaś oznacza, że także na różnego rodzaju budynki publiczne spojrzymy jako na potencjalne miejsca „obywatelskiej kooperacji” (jak chce Sześciło) czy obszary wspólnie zaprojektowanej „protopii” (do której namawia Erbel).

Kolejna faza nowoczesnych porządków nie musi być jedynie odtwórczą aplikacją nowych technologii informatycznych. Myślenie o państwach i miastach może się zacząć od konkretu i poziomu ulicy. Od poszukiwania sposobów naprawy szkoły, wzmocnienia transportu zbiorowego, tworzenia kooperatywnych urzędów. Skoro nawet wojna opowiada nam o sile zaangażowania społecznego, wartości morale broniącego swego terytorium społeczeństwa, to powrót do myślenia kategoriami machiny państwowej, wzmacniania kontroli kosztem kooperacji, centralnego kierowania kosztem zdecentralizowanych sposobów organizacji prostych funkcji – byłby błędem nie do naprawienia. ©

Szkoła przyszłości

NAWET TROJE NA CZWORO uczniów dzisiejszych podstawówek będzie za dekadę i więcej pracowało w zawodach, które dopiero powstaną. Nie znamy ich nazw, ale znane są kompetencje, które będą potrzebne do ich wykonywania. Infuture.institute oraz Collegium da Vinci, twórcy raportu „Przyszłość edukacji. Scenariusze 2046”, wymieniają ich pięć: współpraca w zespole, kompetencje cyfrowe i techniczne, analizowanie danych, rozwiązywanie złożonych problemów, kreatywność. Co je jeszcze łączy? Ich rozwijaniem dzisiejsza szkoła zajmuje się albo powierzchownie, albo wcale.

EDUKACJA PRZYSZŁOŚCI to też inaczej kształcony nauczyciel. Wśród wymienianych przez autorów raportu wizji zawodu są – poza długoterminową perspektywą nauczyciela-robota – „mentor skoncentrowany na człowieku” i „multidyscyplinarny koordynator”. Ten pierwszy, w obliczu łatwego dostępu do wiedzy, „wskazuje raczej ścieżki i możliwości niż je jasno określa. Istotny jest tu powrót do korzeni edukacji, wzorów starożytnych i koncepcji nauczyciela jako osoby, która jest w stanie zarazić pasją, nauczyć myśleć”. Drugi uczy współpracy, daje „konstruktywny feedback” zamiast ocen.

W DYSKUSJI nie sposób też uciec od pytań o sensowność utrzymywania szkoły w wymyślonym dekady, a nawet wieki temu kształcie: z dogmatem, że nauka musi się odbywać w podobnych do siebie budynkach, z nieśmiertelną i niezmieniającą się od lat salą, podziałem na klasy, roczniki i przedmioty. Szkoła przyszłości albo radykalnie się zmieni, albo przestanie być potrzebna. ©(P) PW

Rząd wie najlepiej, czyli rozwój centralnie sterowany

CENTRALNY PORT KOMUNIKACYJNY, przekop Mierzei Wiślanej, program polskiej elektrowni atomowej oraz rozbudowa polskiej armii – to tylko kilka z najgłośniejszych zapowiedzi rządu PiS z ostatnich lat. Prężenie strategicznych muskułów to cecha całej naszej klasy politycznej, ale w przypadku obecnie rządzących kreślenie dalekosiężnych planów stało się ulubioną figurą w komunikacji z elektoratem.

W PRZYPADKU PIS wiele wskazuje jednak na to, że chodzi nie tylko o polityczny marketing, ale również o przekonanie, że rząd powinien wyjść poza bieżące administrowanie i stać się demiurgiem kształtującym przyszłość. Pod tym względem ostatnie dwie kadencje PiS stoją w wyraźnej opozycji do ośmiu lat koalicji PO-PSL, które w duchu końca historii trzymały się polityki „ciepłej wody w kranie”, czyli zarządzania doraźnością.

JEŚLI COŚ może budzić wątpliwości w strategii PiS, to wykonanie. Apele ekspertów, którzy przypominają, że w centrum planów inwestycyjnych winna stać edukacja i ochrona zdrowia, na razie nie spotykają się ze zrozumieniem rządzących, którzy nadal wolą inwestycje w „twarde” zasoby infrastrukturalne. Państwo w roli głównego pomysłodawcy, inwestora, a nierzadko także wykonawcy może faktycznie sprawniej realizować wielkie projekty w rodzaju elektrowni atomowej. Efektem ubocznym jest jednak postępująca marginalizacja samorządów, którym nierzadko – jak w przypadku CPK – władza centralna po prostu narzuca rozwiązania i lokalizacje. Rząd właściwie nie zbiera już z terenu informacji o potrzebach lokalnych wspólnot, aby po przesianiu ich przez sito budżetowych możliwości wybrać do realizacji najpilniejsze. Coraz częściej zjawia się za to w roli sponsora, który płaci, ale w zamian oczekuje poklasku i posłuszeństwa (jak choćby przy przekopie Mierzei Wiślanej, gdzie głosy lokalnych środowisk ekologicznych próbowano sprowadzić do prób sabotażu ze strony rosyjskich agentów wpływu). Albo wprost uszczęśliwia ludzi na siłę, jak w przypadku sześciu kilometrów linii kolejowej, która za ponad 300 mln zł ma domknąć połączenie Krakowa z Niepołomicami. Oba miasta są już dziś dobrze skomunikowane, dlatego lokalne władze sygnalizowały pilniejsze potrzeby. Na próżno.

RZĄD PO PROSTU wie lepiej.Wielkie projekty wymagają oczywiście miliardowych nakładów, ale w sferze wydatków PiS również zerwał z „imposybilizmem” poprzednich władz. Mamy dziś do czynienia z nasilającym się procederem ukrywania rosnącego długu publicznego poza ­budżetem (i poza kontrolą ­parlamentu). Tylko w ciągu dwóch ostatnich lat wzrósł on z 55 do 260 mld zł. © (P) MR

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2022