Kiedy lekarz jest dobry

Prof. WOJCIECH SZCZEKLIK, anestezjolog: Pandemia postawiła nam przed oczami podstawowe zasady i wartości. Że styl życia jest kluczowy dla odporności. Że dewastacja środowiska jest zabójcza dla człowieka.

11.01.2021

Czyta się kilka minut

Prof. Wojciech Szczeklik pod Wojskowym Szpitalem Klinicznym w Krakowie, grudzień 2020 r. / GRAŻYNA MAKARA
Prof. Wojciech Szczeklik pod Wojskowym Szpitalem Klinicznym w Krakowie, grudzień 2020 r. / GRAŻYNA MAKARA

MACIEJ MULLER: Ciężki dyżur?

PROF. WOJCIECH SZCZEKLIK: Dosyć. Chociaż pacjentów covidowych jest ostatnio mniej. Spektrum chorób, z którymi walczymy na oddziale intensywnej terapii Szpitala Wojskowego w Krakowie, nieustannie się zmienia. To tworzy problemy logistyczne, bo zakażonych koronawirusem musimy przecież izolować, tworząc tzw. strefy czyste i brudne.

Przed pandemią mieliśmy 11 łóżek dla pacjentów z zagrożeniem życia i to na ogół wystarczało jako zabezpieczenie regionu. Wiosną Polska wyszła z pierwszej fali zakażeń obronną ręką, ale we wrześniu z dnia na dzień musieliśmy dostawić drugie tyle łóżek, potem jeszcze raz tyle. Mieliśmy nawet po 30 pacjentów na respiratorach, całkowicie niewydolnych oddechowo. Byliśmy w szpitalu wszyscy – lekarze, pielęgniarki, personel pomocniczy – właściwie bez przerwy albo z przerwami na parę godzin, żeby trochę przespać się w domu.

Teraz jest chwila oddechu?

Martwię się, że za tydzień czy dwa może przyjść kolejna fala zakażeń. Więc regenerujemy siły, bo jesteśmy wykończeni. To po pierwsze zmęczenie fizyczne: wiele godzin spędzonych przy łóżku pacjentów, wiele nieprzespanych nocy. Ale jest również zmęczenie psychiczne i to w wymiarze, którego wcześniej nie doświadczaliśmy. Ciągłe skupienie, co chwilę skoki adrenaliny. I strach, że sami się zakazimy albo zawleczemy infekcję do domów. A widzimy, co ta choroba potrafi.

Ilu pacjentów umiera?

We Włoszech śmiertelność sięgała na wiosnę 80-90 proc. Jeśli ktoś już trafił na intensywną terapię i wymagał mechanicznej wentylacji płuc, czyli respiratora, było mało prawdopodobne, by przeżył. Ale lekarze na całym świecie nieustannie pracowali nad ulepszeniem schematów leczenia i dzisiaj śmiertelność na intensywnej terapii jest mniejsza, choć nadal ogromna – waha się między 50 a 70 proc.

Pracuję na intensywnej terapii 18 lat i nigdy nie przywykłem do dramatów, które się tu dzieją. A teraz jest gorzej niż kiedykolwiek. Mam w zespole sporo koleżanek i kolegów, którzy dopiero kończyli specjalizację, a pandemia zmusiła ich do szybszego wejścia na oddział. Im jest jeszcze ciężej.

Zna Pan lekarzy, którzy się załamali?

Kieruję oddziałem, więc staram się wychwytywać pierwsze sygnały problemów u moich współpracowników. Jako zespół próbujemy ich wesprzeć, dać więcej oddechu, żeby mogli się pozbierać i wrócić do pracy w pełni sił. Niemniej co jakiś czas roznosi się wieść, że ktoś nie wytrzymał i odszedł.

Anestezjologom zdarza się to rzadziej – od początku uczymy się pracy przy pacjentach na granicy życia i śmierci, widzimy najcięższe urazy i najpoważniejsze postacie chorób. Załamania zdarzały się wśród ginekologów, ortopedów czy pediatrów, którzy nagle musieli porzucić dotychczasowe obowiązki, włożyć kombinezony i ratować chorych z ciężką niewydolnością oddechową czy serca.

Zaszczepił się Pan w ostatnich dniach grudnia. Wystąpił u Pana jakiś niepożądany odczyn?

To było dla mnie spore przeżycie, bo wyczekiwaliśmy szczepionki już od dłuższego czasu. Samo szczepienie nie boli, ukłucia prawie nie poczułem. Następnego dnia nieco bolało mnie ramię, ale nie utrudniło mi to pracy i było swego rodzaju przypomnieniem, że mój organizm zaczyna wytwarzać odporność na tę okropną chorobę. Więc trudno narzekać!

Sondaże wskazują, że ponad 40 proc. Polaków nie chce się szczepić. Takie grupy są także wśród personelu medycznego.

Mam nadzieję, że kiedy wzrośnie liczba zaszczepionych i będzie widać, że działania niepożądane zdarzają się rzadko, postawy się zmienią. Przed podaniem każdego leku trzeba ocenić bilans korzyści i potencjalnych skutków ubocznych. COVID-19 nie tylko zagraża życiu, ale może powodować powikłania w sercu czy płucach, mówi się już nawet o zespole post-covidowym. Więc odpowiedź na pytanie, czy się zaszczepić, jest dla mnie oczywista. Ta szczepionka, mimo że nowa, na wszystkich etapach badań wypadła bardzo bezpiecznie. Jest też nadspodziewanie skuteczna w ochronie przed ciężkimi objawami COVID-19.

Jeżeli chodzi o wahania wśród personelu medycznego, to tego nie rozumiem. Jeżeli ktoś miał do czynienia z pacjentami zakażonymi koronawirusem, nie powinien mieć tych wątpliwości.

Od tego, jak sprawnie będziemy się szczepić, zależy, czy i kiedy opanujemy pandemię.

Na pewno już wiemy, że pandemia sama nie przeminie. Nie jest to choroba sezonowa, jak grypa, nie wpływa na nią pora roku, temperatura ani wilgotność. Chwilami bywa mniej aktywna, ale potem atakuje ze zdwojoną siłą. Choroba zakaźna zaniknie dopiero wtedy, gdy większość społeczeństwa zyska odporność – przejdzie chorobę lub się zaszczepi.


Czytaj także: Klaus Bachmann: Prawo i żywioł


Koncepcja promowana przez naukowców podpisanych pod tzw. deklaracją z Great Barrington z listopada 2020 r. proponowała, by chronić jedynie grupy najbardziej zagrożone – starszych i przewlekle chorych – i pozwolić koronawirusowi swobodnie się rozprzestrzeniać u pozostałych. Wszyscy się przekonaliśmy, że nie tędy droga, czego przykładem są Stany Zjednoczone czy Szwecja. Dotychczas COVID-19 przeszło może 5, może 10 proc. Polaków. Gdybyśmy w tym tempie chcieli dążyć do odporności zbiorowej, trwałoby to kilka lat i kosztowało życie kilkuset tysięcy ludzi. W dodatku już wiemy, że niezależnie od środków ostrożności wirus i tak by przenikał do seniorów czy chorych na nowotwory. Przecież przedostał się nawet na Antarktydę!

Żeby uzyskać tzw. odporność zbiorową, potrzebujemy uodpornić przynajmniej 70 proc. społeczeństwa, czyli ok. 26 mln Polaków. Żeby to osiągnąć, trzeba zintensyfikować szczepienia. Wtedy choroba faktycznie wygaśnie lub stanie się endemiczna, czyli będzie pojawiała się na ograniczonym obszarze, ale już nie sparaliżuje naszego życia.

Kiedy zobaczymy, że epidemia jest w odwrocie?

Mam nadzieję, że jeżeli szczepienia będą szły sprawnie, to już w okolicach wakacji odczujemy wyraźną poprawę. Wirus napotka barierę częściowo uodpornionej populacji i nie będzie się już tak łatwo szerzył. Nie będzie więcej lockdownów i będziemy mogli wrócić do normalnych zajęć.

Odporność po przechorowaniu trwa kilka miesięcy, po szczepionce przynajmniej rok – i eksperci podają to jako wiadomość optymistyczną. Naprawdę jesteśmy w stanie zwalczyć koronawirusa, skoro nie potrafimy trwale się uodpornić?

Wygląda na to, że odpowiedź immunologiczna na szczepienie jest silniejsza niż po przechorowaniu COVID-19 czy bezobjawowym zakażeniu, choć nie ma jeszcze na to silnych dowodów. Nie wiemy jednak jeszcze, jak jest długotrwała. Faktycznie liczymy na to, że odporność po szczepieniu wytrzyma nawet rok. Optymizm wynika z faktu, że po szczepieniu (szczególnie po drugiej dawce) poziomy przeciwciał przeciwko wirusowi SARS-Cov-2 są bardzo wysokie, dodatkowo sam wirus jest stosunkowo mało zmienny genetycznie. Zwłaszcza jeżeli porównany go do innych wirusów RNA: grypy czy HIV.

Niemniej jednak ostatnio pojawiają się nowe mutacje (teraz najwięcej mówi się o brytyjskiej), które w pewnym momencie mogą doprowadzić do uodpornienia się wirusa na szczepionkę. Ale nawet gdyby się tak stało, to nie mamy się czym martwić. Mamy technologię, znamy wirusa, więc szczepionkę będzie można szybko dostosować do ewentualnej nowej postaci wirusa. W najgorszym razie będzie trzeba się szczepić na COVID-19 jak na grypę – co rok.

Ale istnieje też możliwość, że szczepionka będzie chroniła tylko przed ciężkim przebiegiem, a nie przed zakażeniem. I co wtedy?

Na razie nie wiemy, czy szczepionka chroni przed bezobjawową postacią zakażenia, podczas której można roznosić wirusa. To dlatego na razie po zaszczepieniu nie rezygnujemy z maseczek, dystansowania się i częstego mycia rąk. Niemniej większość naukowców sądzi, że nawet jeśli po szczepieniu przechodzilibyśmy bezobjawową infekcję, zakaźność będzie znacznie mniejsza. A nawet jeśli szczepionka nie powstrzymałaby koronawirusa przed dalszym przenoszeniem, to i tak będziemy chronieni przed ciężkim przebiegiem choroby. Nie będzie paraliżu szpitali, problemów z leczeniem innych chorób, zwiększonej liczby zgonów. Nasze życie wróci do normy.

To skąd wątpliwości wobec szczepionki?

Chyba chodzi przede wszystkim o tempo prac nad nią. Dotychczas rekordowy czas wprowadzenia do użytku szczepionki – od odkrycia patogenu do wyprodukowania preparatu – wynosił 10 lat, była to szczepionka na odrę. Tymczasem COVID-19 pojawił się w Wuhan pod koniec 2019 r., a już w styczniu 2020 r. udało się opisać kod genetyczny wirusa i natychmiast ruszyły prace nad szczepionką – m.in. w oparciu o technologię mRNA. Tutaj mamy trochę szczęścia, bo technologia ta rozwijana była od ok. 20 lat i testowana w obronie przed innymi zagrożeniami, jak wścieklizna, SARS czy MERS, jak również choroby nowotworowe. Na to, że szczepionka powstała tak szybko, wpływ też miały połączone wysiłki naukowców na całym świecie, burzliwy przebieg pandemii (łatwiej jest przeprowadzić badania kliniczne) oraz wysokie fundusze przeznaczone na ten cel. Warto podkreślić, że choć tempo powstawania szczepionki było imponujące, to nie pominięto żadnych etapów jej powstawania: fazy przedkliniczne, kliniczne i rejestracja przebiegały prawidłowo.


Czytaj także: Maciej Muller: Obrona zdrowia


Myślę, że wątpliwości co do szczepień wynikają również z małej wiedzy społeczeństwa na ich temat oraz masowej dezinformacji, która rozpowszechniana jest w mediach społecznościowych, np. że podanie preparatu zmieni ludzki kod genetyczny. To oczywista bzdura, a tego typu opinie rodzą się ze względu na nikły poziom wiedzy biologicznej – i brak skutecznej akcji informacyjnej.

Ale po części rozumiem niepokoje. W ciągu poprzedniego roku naukowcy nieraz zawiedli.

Na przykład?

Na początku marca, kiedy pandemia pustoszyła Włochy, francuski zakaźnik prof. Didier Raoult ogłosił, że odkrył lek na koronawirusa. Chodziło o chlorochinę, znaną od ponad stu lat, stosowaną w leczeniu chorób reumatycznych czy malarii, która w warunkach in vitro skutecznie ogranicza replikację wirusów. Raoult przeprowadził eksperyment na bodaj 26 osobach, z czego parę osób „zgubiło się” w przebiegu badania i nie wiemy, co się z nimi stało. Według wyników, które opublikował, chlorochina miałaby skutecznie hamować rozwój choroby. Poziom entuzjazmu i nacisk ze strony polityków (czego przykładem Donald Trump) był tak duży, że na całym świecie do schematów postępowania z chorymi na COVID-19 wprowadzono możliwość jej podawania.

W normalnych warunkach żadne szanujące się czasopismo naukowe nie wydrukowałoby artykułu z tak słabą metodologią, a przed wprowadzeniem leku do użytku klinicznego wiele zespołów z całego świata próbowałoby potwierdzić odkrycie prof. Raoulta, żeby określić faktyczną skuteczność leku i jego bezpieczeństwo.

Po kilku miesiącach było jasne, że chlorochina nie pomaga w leczeniu, natomiast wywołuje u zakażonych zaburzenia rytmu serca. Czyli przez to, że zaniedbano tradycyjną ścieżkę naukową, stosowaliśmy lek, który pacjentom szkodził. Pójście na skróty w nauce i nacisk na nią ze strony mediów czy polityków są niedopuszczalne bez względu na okoliczności.

Według Pana powinien istnieć państwowy przymus szczepień?

Nigdy nie przekonywał mnie pomysł paszportu immunologicznego. Szczególnie, że nie mamy jeszcze pewności, jak długo będzie działać odporność. Wprowadzałoby to podziały w społeczeństwie. Stawiałbym raczej na edukację i pełną przejrzystość – przede wszystkim nie można ukrywać informacji o niepożądanych odczynach. Powinniśmy szczepić na zasadzie dobrowolności, potrzebny jest czas, żeby społeczeństwo nabrało przekonania, że to bezpieczne. Szczepionka jest na tyle udana, że powinna się sama obronić.

Spodziewam się jednak nacisków ze strony pracodawców na pracowników i nie tylko: niezaszczepieni mogą mieć np. ograniczony dostęp do kin czy na wydarzenia artystyczne, a niektóre linie lotnicze już wprowadzają obowiązek posiadania certyfikatu o szczepieniu. Ale to nie jest dobra motywacja. Pomyślmy raczej w ten sposób: nawet jeśli nie boimy się o siebie, to zadbajmy o osoby narażone na ciężki przebieg COVID-19. Warto się zaszczepić nie po to, żeby pójść na koncert czy polecieć za granicę, tylko dla nich.

Szczepionka na COVID-19 nie jest wyjątkiem, sama idea szczepień jest od lat pod ostrzałem. Skąd ten kryzys?

Wielu strasznych chorób, które wyeliminowaliśmy szczepieniami, jak odra, polio, błonica czy gruźlica, po prostu już nie widzimy. Szczepionki to obok antybiotyków i aseptyki największe wynalazki medycyny – i chyba w ogóle największe osiągnięcia na drodze do przedłużenia ludzkiego życia.


Czytaj także: Łukasz Lamża: Nie ma drogi na skróty


Ale silna nieufność towarzyszy szczepieniom od samego początku. Pod koniec XVIII w. Edward Jenner zauważył, że osoby zajmujące się bydłem nie chorują na dziesiątkującą wtedy społeczeństwo ospę prawdziwą. Osoby te przechodziły podobną chorobę, choć o znacznie łagodniejszym przebiegu – tzw. krowiankę, która wywoływała m.in. wysypkę z ropnymi pęcherzykami. Jenner wyizolował ekstrakt z tych zmian i podał ją pewnemu chłopcu. Rok później podał mu ropną wydzielinę od chorego na ospę prawdziwą – i chłopiec nie zachorował. Kolejne doświadczenia dowiodły, że uodpornienie na mniej zjadliwy szczep patogenu (wirus krowianki) zapobiega ciężkim przebiegom ospy. W Anglii rozpoczęto masowe szczepienia – i reakcje społeczne były identyczne jak te dzisiejsze. Wiele osób brzydziło się po prostu preparatu z ropy. Ponad 200 lat później boimy się sterylnego kawałka mRNA. Wszystko, co dla nas nowe, budzi niepokój.

Niemniej w końcu udało się zahamować epidemię.

Podobnie było w połowie XX w. podczas szczepień na polio, groźnego wirusa, który wywołuje chorobę Heinego-Mediny. Tutaj obawy były częściowo uzasadnione, bo okazało się, że w trakcie masowych szczepień jedna z partii wyprodukowanej szczepionki zawierała wirusa nie do końca „unieszkodliwionego”, co doprowadziło do powikłań neurologicznych u części zaszczepionych dzieci. Zahamowało to szczepienia przeciwko polio na długi czas i do dzisiaj daje pożywkę wszystkim, którzy występują przeciwko szczepieniom. Ale i w tym przypadku szczepionka finalnie doprowadziła do wyeliminowania choroby powodującej śmierć lub kalectwo milionów dzieci, a jednorazowy błąd w produkcji nigdy się nie powtórzył.

W każdym przypadku masowych protestów i wprowadzania nowych technologii ogromna była skala dezinformacji. Tak też dzieje się teraz. W internecie jest mnóstwo niewiarygodnych źródeł wiedzy, ludzie składają sobie skrawki jakichś teorii, wyciągają przypadkowe wnioski. Dezinformacja albo budzi nadmierny lęk, albo wprost przeciwnie: skłania np. do zaniedbywania podstawowych zasad sanitarnych. Od początku pandemii za pośrednictwem Twittera staram się z tym walczyć, udostępniając sprawdzone informacje naukowe na temat pandemii. Przed rokiem 2020 nigdy bym nie uwierzył, że dam się wciągnąć w media społecznościowe…

Może powinniśmy mówić o głębszym kryzysie zaufania – nie tylko do szczepień, ale w ogóle do medycyny? Ludzie zobaczyli, że lekarze nie są bogami.

Nie jesteśmy. Nie mamy leku, szukamy rozwiązań po omacku. Przez pandemię nie potrafimy pomagać pacjentom chorym na serce czy nowotwory. Słyszymy: skupiliście się na jednej chorobie, a powinniście leczyć wszystkie. Tylko że koronawirus to uniemożliwia… Pacjent chory na raka czy potrzebujący nawet drobnej operacji chirurgicznej może nie przeżyć pobytu w szpitalu, gdy wkoło szaleje pandemia.

Ale są też reakcje przeciwne. Wspaniałe było wsparcie, jakiego doświadczaliśmy w marcu i kwietniu. Brakowało wtedy wszystkiego, nawet środków ochrony osobistej, a ludzie przynosili nam własnoręcznie wykonane maski, fartuchy czy przyłbice. To dodawało skrzydeł. Dzisiaj natomiast wszystkich dopadło zmęczenie i frustracja. Mamy dość wszystkiego, co dotyczy COVID-19. Chcielibyśmy normalności.

Z jednej strony są Pańskie studia, trzy specjalizacje, 20 lat praktyki, a z drugiej coś niesłychanie prymitywnego: nić RNA w otoczce białkowej z kolcami. I to Pan jest w tej konfrontacji bezradny.

To prawda. Ale gdybym na tym się skupił, straciłbym poczucie sensu własnej pracy. Nie patrzę na statystyki śmierci, przed oczami mam raczej tych pacjentów, których wysiłkiem całego zespołu udało się przywrócić do życia mimo skrajnie ciężkiego przebiegu choroby. Mimo wielu niepowodzeń, części pacjentów jesteśmy w stanie pomóc. Ciągle się tej choroby uczymy. Coraz więcej wiemy o tym, jak dzięki narzędziom intensywnej terapii zwiększyć szansę chorych na przeżycie.

O Marku Edelmanie mówiło się, że patrzył na człowieka i wiedział, co mu jest. Dostrzegał więcej niż specjaliści. Dzisiaj takie spojrzenie na chorego jest jeszcze osiągalne, czy wszystko już determinują algorytmy postępowania i sprzęt specjalistyczny?

Edelman czy mój ojciec są dla mnie wzorami holistycznego podejścia do pacjenta. To nie zbiór narządów, tylko człowiek, który przychodzi do lekarza ze swoimi problemami. Lekarz musi zobaczyć coś więcej niż uszkodzoną wątrobę. To istota ludzka, a nie przypadek, który trzeba dopasować do drzewka diagnostycznego. Bez tego wymiaru medycyna ma ograniczony sens i skuteczność.

Najtrudniejsze wyzwanie pandemii polega na tym, że częstokroć tracimy kontakt z pacjentem. Pracujemy w kombinezonach ochronnych, w maskach i okularach. Pacjent intensywnej terapii nawet w normalnych czasach jest samotny i odizolowany od świata. Pandemia to spotęgowała: chory umiera bez rodziny, odarty z człowieczeństwa.

Ci, którym udało się wyjść z choroby, wspominają, że w szpitalu nie mogli rozpoznać, kto do nich podchodzi, nie widzieli twarzy ani nawet oczu lekarzy czy pielęgniarek.

Ja nie jestem w stanie nawet zbadać chorego stetoskopem. Mam na sobie podwójne grube rękawice, więc nawet takie gesty, jak uścisk dłoni, są nieosiągalne. Nasza praca traci ludzki wymiar – to bardzo obciąża psychicznie. To zupełnie inna medycyna niż ta, którą znaliśmy. Dla mnie niezmiernie ważne jest, żeby niezależnie od naszego przebrania pacjent wiedział, że nie jest sam i że jesteśmy tam z nim i dla niego.

Medycyna zachodnia jest – w przeciwieństwie do systemów tradycyjnych – chyba z założenia mało holistyczna, bardzo poszatkowana na specjalizacje.

Jeśli ograniczymy się do algorytmów postępowania, może będziemy najlepsi, jeśli chodzi o leczenie jakiegoś skrawka ciała, ale nie uczyni z nas to dobrych lekarzy. Do tego trzeba być po prostu dobrym człowiekiem. Chodzi o otwartość, chęć przebywania z ludźmi, gotowość do rozmowy i zrozumienia problemów innych.

Jeśli chcemy zoperować rękę, musimy wiedzieć wszystko o jej anatomii, a także o technikach chirurgicznych czy materiałach, które można wszczepić. Specjalista musi być w swojej działce jak najlepszy – ale bez spojrzenia na organizm jako całość nie będzie w stanie skutecznie leczyć. Musi z pacjentem spędzić czas, nie tylko zebrać dokładny wywiad, ale poznać go trochę jako człowieka. Ja mam to szczęście, że specjalizuję się w intensywnej terapii z anestezjologią, która obejmuje stany ciężkie, oraz w internie, która zajmuje się niemal wszystkimi chorobami wewnętrznymi. Lecząc płuca, patrzę na serce czy wątrobę i staram się zrozumieć, gdzie tkwi przyczyna choroby.

Równocześnie zdaję sobie sprawę, że nie możemy znać się na wszystkim, minęły czasy lekarzy-omnibusów. Często odpowiedzią medycyny na potrzebę całościowego spojrzenia na człowieka jest tworzenie zespołów terapeutycznych. „Dyskutujemy chorego”, czyli konsultujemy jego stan z kolegami mającymi szerszą wiedzę o innych narządach czy układach. Takie podejście ma niestety również swoje wady, bo w gąszczu objawów i podczas bardzo szczegółowych dyskusji medycznych często gubi nam się pacjent i jego prawdziwy problem.

Wspomniałem o systemach tradycyjnych, bo w zeszłym roku z ust lekarzy niespodziewanie zaczęliśmy słyszeć rady dotyczące bardzo podstawowych spraw: żeby uniknąć ciężkich objawów COVID-19, powinniśmy dobrze się odżywiać, wysypiać, unikać stresu.

Rzeczywiście, brzmi to jak frazesy. Zawsze wiedzieliśmy, jak ważny jest styl życia dla skuteczności systemu immunologicznego, ale chyba nie mówiliśmy o tym wystarczająco często. Wydawało się, że pacjenci nie takich rad oczekują od ludzi z tytułami, studiujących latami medycynę. Może paradoksalna korzyść z pandemii będzie polegała na tym, że wrócimy do podstaw. Zdecydowanie powinno to głośno wybrzmieć: zdrowy tryb życia jest podstawą naszego dobrego samopoczucia i wzmacnia nasz organizm do walki z chorobą – w tym z koronawirusem.

Pana ojciec, prof. Andrzej Szczeklik, uważał, że leczenie to współ-myślenie z pacjentem, jego ciałem i duszą, podkreślał, że lekarz nie może zaniedbać poszukiwania „medycyny z duszą”. Czy podczas pandemii jest w ogóle na to miejsce?

Zajmuję się medycyną na kilka sposobów, jako naukowiec, dydaktyk i lekarz. Wszystkie te moje role są dla mnie ważne i w pewien sposób się uzupełniają – choć bycie lekarzem zawsze stawiałem na pierwszym miejscu. Często się zastanawiam, co czyni „dobrego” lekarza i z biegiem czasu coraz mocniej jestem przekonany, że jest to bycie z chorym i towarzyszenie mu w chorobie. On musi czuć, że nie jest nam obojętny i że niezależnie, jak będzie przebiegać choroba, będziemy przy nim. To jest najważniejsze, bo nie ma Pan pojęcia, jak ciężko jest stanąć przed chorym w momencie, kiedy wiemy, że nie ma już żadnej szansy – a mimo to być z nim do końca. Pandemia przypomniała mi, że zaufanie między lekarzem i pacjentem oraz wytrwałość w przezwyciężaniu wszelkich przeszkód i niepowodzeń jest w naszym zawodzie najważniejsze.


Czytaj także: Andrzej Szczeklik: Wszystkie smoki naszego życia


Jak pisał mój ojciec: „Chory przychodzi ze swym bólem, cierpieniem, wołaniem o pomoc. A lekarz, nie bacząc na lęk chorego (i swój własny), wiedząc, jak mało wie (zawsze za mało), mówi: »Stanę przy tobie. Razem spojrzymy niebezpieczeństwu w twarz«”. To właśnie jest dla mnie „medycyna z duszą” i cechy, które czynią dobrego lekarza.

Prof. Andrzej Szczeklik podkreślał, jak ważne jest przebycie wspólnej drogi przez lekarza i chorego. Tylko czy ten wymiar medycyny jest w ogóle możliwy na intensywnej terapii?

Trochę w inny sposób niż na internie, gdzie chorzy są przytomni – ale tak. Na oddział intensywnej terapii trafiają pacjenci w najcięższych stanach, pod wpływem silnych leków, co nie zmienia faktu, że jeśli tylko możliwy jest kontakt, rozmawiamy, uspokajamy. Jeśli rozmowa jest niemożliwa, aspekt międzyludzki realizuje się gdzie indziej: spędzamy więcej czasu z rodziną pacjenta. Musimy ją podtrzymać na duchu, wspólnie dojść do tego, jakie byłyby życzenia chorego, gdyby mógł aktywnie uczestniczyć w leczeniu. Takie kwestie zajmują anestezjologom chyba jeszcze więcej czasu niż lekarzom innych specjalności. Przynajmniej jedną trzecią czasu spędzamy każdego dnia na rozmowach z rodzinami. Kiedy natomiast pacjent zaczyna wracać do przytomności, wsparcie ze strony pielęgniarek, lekarzy i rehabilitantów jest kluczowe.

W „Kore”, jednej z książek Pańskiego ojca, czytamy o poszukiwaniu ciemnego źródła choroby. Co nim jest w przypadku COVID-19?

Chyba strach. Medycyna nie potrafi powiedzieć, kto przejdzie tę chorobę łagodnie, a kto najciężej. Więc zaobserwowanie u siebie objawów może wywołać panikę. Zadaniem lekarza jest uświadomienie pacjentowi, że choroba może przyjąć ciężki przebieg, ale też zapewnienie, że wspólnie zrobimy wszystko, co możliwe, żeby ją przezwyciężyć.

Czuje Pan więź z pacjentami?

Zdecydowanie. Pacjenci leżą u nas długo, nawet po 50-60 dni. Nieraz z domu wydzwaniam do kliniki, żeby spytać, co się dzieje z tym czy innym chorym. Bardzo przeżywamy sukcesy i niepowodzenia w ich leczeniu. Oczywiście do pewnej granicy. Musimy wytworzyć barierę do ochrony własnej psychiki. Bo bywa, że leczymy kogoś tygodniami i nagle następuje tąpnięcie. W ciągu godziny czy dwóch pacjent umiera. Takich przypadków podczas pandemii mieliśmy wiele. Jeżeli ktoś nie jest w stanie wytworzyć tej bariery, w takich momentach często się załamuje i nie jest w stanie dalej pracować w zawodzie, co wcale nie jest takie rzadkie.

Z czym zostaniemy po pandemii?

Uświadomiła nam, że mimo osiągnięć w wielu dziedzinach nie jesteśmy wszechwładni, jak mogło nam się wcześniej wydawać. Równocześnie chyba wszyscy dostrzegli, że rozwój nauki, szczególnie medycyny, jest kluczowy dla przetrwania ludzkości. Gdyby nie połączone siły naukowców z całego świata, nie mielibyśmy nawet tego światełka nadziei, co teraz. Mam nadzieję, że utrzyma się społeczne zainteresowanie medycyną i w ogóle nauką. Tym bardziej musimy zadbać o rzetelną informację. Zaniedbanie będzie skutkowało brakiem zaufania, tak jak w przypadku szczepionek.

Pandemia postawiła nam też przed oczami podstawowe zasady i wartości. Że styl życia jest kluczowy dla odporności. Że dewastacja środowiska jest zabójcza dla człowieka. Nie odrobiliśmy lekcji po pierwszym SARS. Może tamta epidemia za krótko trwała, ogarnęła za mały obszar, żebyśmy się opamiętali? Kiedy udało się ją powstrzymać, zaprzestano dalszych badań i nie wyciągnięto wniosków. COVID-19 w końcu zahamujemy, ale nie mam wątpliwości, że prędzej czy później zaatakują nas inne patogeny odzwierzęce. Mam nadzieję, że nie osiądziemy na laurach i kiedy pojawi się następne zagrożenie, będziemy przygotowani. ©℗

Prof. WOJCIECH SZCZEKLIK jest kierownikiem Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii w 5. Wojskowym Szpitalu Klinicznym z Polikliniką w Krakowie. Ma specjalizacje z chorób wewnętrznych, anestezjologii i intensywnej terapii oraz immunologii klinicznej. Autor prawie 200 publikacji naukowych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu „Wiara”, zajmujący się również tematami historycznymi oraz dotyczącymi zdrowia. Należy do zespołu redaktorów prowadzących wydania drukowane „Tygodnika” i zespołu wydawców strony internetowej TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem” związany… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2021