Ministerstwo niezrównanych możliwości

Wbrew sugestiom polityków PiS-u, którzy mówią w kampanii o ratunku dla całej gospodarki, budżet ma ograniczoną pojemność.

06.07.2020

Czyta się kilka minut

Start dreamlinera wymalowanego w barwy narodowe z okazji 100-lecia niepodległości, Warszawa, lotnisko Chopina, 18 kwietnia 2019 r. / ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM
Start dreamlinera wymalowanego w barwy narodowe z okazji 100-lecia niepodległości, Warszawa, lotnisko Chopina, 18 kwietnia 2019 r. / ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM

Unikając zgranego porównania do kota Schrödingera przejdźmy od razu do twardych liczb. Dwa miliony złotych. Prawdopodobnie tyle każdego dnia tracą Polskie Linie Lotnicze LOT wskutek zamrożenia ruchu powietrznego. Prawdopodobnie – bo w szczycie kampanii wyborczej politycy i oddelegowani przez nich do LOT-u menedżerowie unikają rozmowy zarówno na temat bieżącej kondycji przewoźnika, jak i jego najbliższej przyszłości.

„Uderzył w LOT kryzys koronawirusowy, absolutnie niezawiniony przez tę firmę. My zrobimy wszystko, żeby pomóc. Zarząd też robi wszystko, żeby firmę uratować” – zapewniał niedawno wiceminister infrastruktury Marcin ­Horała.

„Jesteśmy zdeterminowani, by LOT uratować, tak jak zdeterminowane są rządy innych krajów, by ratować swoje linie lotnicze” – to już szef resortu aktywów państwowych Jacek Sasin.

Pytania o konkrety zawisają w próżni. Nie wiadomo więc, czy LOT, który od połowy marca praktycznie nie zarabia (w marcu i kwietniu spółka przewiozła jedynie 54 tys. pasażerów w ramach programu „LOT do domu”; rok wcześniej z jej usług korzystało średnio ponad 800 tys. osób miesięcznie), jest jeszcze w stanie na bieżąco spłacać raty leasingu za samoloty. Można też jedynie zgadywać, dlaczego zwrot pieniędzy za odwołane wcześniej loty przebiega tak wolno i czy nie świadczy to o tym, że kasa już świeci pustkami. Nie wiadomo wreszcie, jaki sens miało zarejestrowanie pod koniec maja spółki LOT Polish Airlines przez właściciela PLL LOT, czyli państwową Polską Grupę Lotniczą – bo zdawkową informację, że chodzi o „porządkowanie działalności” w obrębie holdingu trudno w ogóle nazwać wyjaśnieniem.

Znawcy branży są jednak przekonani, że to pierwszy krok na drodze do kontrolowanej upadłości starego LOT-u, który w ten sposób mógłby strząsnąć z siebie część zadłużenia i działać dalej pod dotychczasowym szyldem, ale w ramach nowej struktury. Taki scenariusz restrukturyzacji obrały m.in. Austrian Airlines, które przeniosły na jakiś czas pracowników i flotę do spółki Tyrolean Airways.

Na liście możliwych rozwiązań widnieje jeszcze jedno. To pomoc publiczna, na którą Bruksela patrzy obecnie z większą wyrozumiałością niż przed pandemią. Spółka wielkości LOT-u, o kluczowym znaczeniu dla infrastruktury transportowej kraju, mogłaby ją otrzymać w tej chwili bez większego trudu. Kilka dni temu Niemcy wsparły swoją Lufthansę gigantyczną subwencją 9 mld euro. Szkopuł w tym, że unijne przepisy pozwalają na ubieganie się o pomoc publiczną raz na 10 lat, LOT tymczasem skorzystał z niej w 2012 r., kiedy Skarb Państwa wsparł go sumą 400 mln zł.

Ratunek czy ulga?

Międzynarodowe Zrzeszenie Przewoźników Powietrznych IATA w marcu szacowało wysokość strat branży na ok. 30 mld dolarów. Kilka tygodni później podniosło ją jednak już do ponad 100 mld. Dziś IATA mówi o globalnych kosztach zamrożenia transportu powietrznego na poziomie 314 mld dolarów. Po częściowym wznowieniu ruchu rentowność linii nie wróciła do poziomu sprzed lockdownu, bo zapotrzebowanie na loty, w zależności od kierunku, oscyluje w przedziale 25-50 proc. stanu sprzed pandemii. Zagrożenie koronawirusem nadal powstrzymuje turystów przed dalekimi podróżami. Biznes z oszczędności czasu i pieniędzy ograniczył do minimum podróże służbowe, odkrywając uroki wideokonferencji. Niektóre kraje, jak np. USA, nadal zresztą nie wpuszczają wszystkich chętnych; na lotnisku trzeba wylegitymować się obywatelstwem, prawem stałego pobytu lub oficjalnym dokumentem potwierdzającym cel podróży.

Nikt w tej chwili nie potrafi zatem odpowiedzieć na pytanie, jak długo jeszcze utrzyma się postpandemiczny strach przed lataniem i czy ewentualna pomoc publiczna, którą LOT (lub jego formalny następca) miałby znów otrzymać od podatników, nie przyniesie mu jedynie chwilowej ulgi. W odniesieniu do krajowego przewoźnika rządową strategią – przynajmniej do końca kampanii wyborczej – wydaje się brak strategii. Spisanie na straty oznaczałoby wszak nie tylko utratę kilku tysięcy etatów w samej spółce i obsługujących ją firmach, ale też konieczność zwolnienia tzw. slotów lotniskowych. I postawiłoby pod znakiem zapytania sztandarowy projekt infrastrukturalny rządu, jakim jest budowany z myślą o LOT Centralny Port Komunikacyjny.


Czytaj także: Marek Rabij: Miękkie podbrzusze Europy


Pewne jest tylko, że każdy dzień zwłoki w podjęciu decyzji o przyszłości przewoźnika pogłębia jego straty. Zobowiązania spółki prędzej czy później będzie musiał pokryć Skarb Państwa, który od połowy marca próbuje sił w nowej roli ratownika dla tysięcy większych i mniejszych firm. Polityczny priorytet, jaki władza nadaje w tej akcji LOT-owi, może jednak oznaczać śmierć dla wielu lepiej rokujących biznesów, dla których nie wystarczy pieniędzy z budżetu.

Bo wbrew sugestiom polityków PiS nie jest on z gumy.

Pudrowanie deficytu

Nikt o zdrowych zmysłach nie zakłada dziś, że walkę ze skutkami pandemii można pogodzić z zapowiedzią budżetu bez deficytu, obiecywanego przez rząd jeszcze w styczniu. Mimo to gabinet Morawieckiego nadal robi, co może, by ukryć przed opinią publiczną rzeczywisty stan finansów publicznych.

Dość dziwna to gra, bo akurat ci, którzy naprawdę są zainteresowani kondycją państwowego portfela – czyli ekonomiści i analitycy pracujący dla banków kupujących nasz dług – mogą łatwo wyczytać stan faktyczny ze statystyk GUS. Pozostali – od wyborców na etatach po zatrudniających ich przedsiębiorców – zdają się zaś oczekiwać w tej chwili od rządu nie tyle dyscypliny budżetowej, ile skutecznego przeciwdziałania skutkom pandemii, która ściągnie na polską gospodarkę recesję o skali nienotowanej nad Wisłą od 1989 r. Gdzieś pomiędzy tymi rozbieżnymi oczekiwaniami rozciąga się dziś cienka linia optymalnej polityki fiskalnej w dobie pandemii: dostatecznie elastycznej, by w imię budżetowej buchalterii nie zdusić całkowicie i tak mocno osłabionej gospodarki, ale też na tyle trzeźwej, żeby nie stracić kontroli nad długiem publicznym.

Ile w tej chwili mamy w kasie? W kwietniu tego roku resort finansów informował Senat, że pod koniec marca „stan środków na rachunkach budżetowych przekracza 70 mld zł”, a potrzeby pożyczkowe państwa polskiego określone w ustawie budżetowej zrealizowano w 87 proc. Dzień wcześniej premier zapewnił też przedstawicieli wyższej izby, że budżet dodatkowo dysponuje ok. 50 mld zł zapasu, który pozwala mu przesunąć pobór pewnych danin i podatków o sześć-siedem tygodni (tę część wyjaśnień Morawieckiego interpretowano potem mylnie w mediach społecznościowych jako deklarację, że państwu za półtora miesiąca po prostu skończą się pieniądze).

Rzecz w tym, że „potrzeby pożyczkowe” budżetu z marca, szacowane jeszcze w odniesieniu do budżetu projektowanego przed pandemią, mają się nijak do bieżących, uwzględniających koszty wszystkich projektów składających się na cztery odsłony tarczy antykryzysowej. Tegoroczny budżet pierwotnie miał zamknąć się w 430 mld zł, rozrósł się jednak o kolejne 325,5 mld zł. Bank PKO BP w najnowszym raporcie szacuje wartość bezpośrednich wydatków budżetowych na wsparcie gospodarki na 136,5 mld zł. Polski Fundusz Rozwoju dołoży do tej kwoty kolejne 94,5 mld zł. Kontrolowany przez Skarb Państwa Bank Gospodarstwa Krajowego ma uruchomić specjalny fundusz przeciwpandemiczny na drugie 94,5 mld zł.

Dzięki ordynarnej sztuczce księgowej, która pozwala nie wliczać do budżetu wydatków realizowanych przez fundusze celowe i spółki zależne – właśnie takie, jak PFR i BGK – deficyt finansów publicznych nie wystrzeli jednak do niebotycznego poziomu; czeka go formalnie jedynie „znaczny wzrost”. Resort finansów spodziewa się, że na koniec roku sięgnie on ok. 8,5 proc. PKB. Gdyby przełożyć to na liczby bezwzględne, otrzymamy 168,5 mld zł. Bardzo dużo, biorąc pod uwagę, że w dotychczasowej historii deficyt nigdy nie przekroczył 7 proc., a w liczbach bezwzględnych najwyższego poziomu sięgnął w 2016 r., kiedy rząd zapisał w ustawie budżetowej wydatki wyższe od wpływów o 46,3 mld zł. W porównaniu z tegorocznym deficytem, niemal czterokrotnie wyższym, ten sprzed czterech lat może się wydać wzorem budżetowej wstrzemięźliwości.

Rok dwóch plag

Odpowiedź na pytanie, skąd wziąć te pieniądze, jest niestety bardzo prosta. Niestety, bo rząd będzie musiał je pożyczyć w imieniu podatników, przede wszystkim poprzez emisję obligacji państwowych z kilkuletnim terminem zapadalności. Zapewne dlatego w tegorocznej kampanii wyborczej, praktycznie wypranej z tematyki ekonomicznej, nieoczekiwanie pojawił się wątek podwyżki podatków, wobec której kategoryczne weto obiecuje Rafał Trzaskowski – choć ze strony obozu rządzącego padają zapewnienia, że do podwyżek nie dojdzie.

W rzeczywistości kontrkandydat urzędującego prezydenta naraża się na zarzut taniego populizmu. Bo wzrosty podatków i akcyzy wydają się pewne. Badania Centrum Monitoringu Sytuacji Gospodarczej pokazują, że obawia się ich aż 63 proc. polskich przedsiębiorców. Ekonomiści przypominają podwyżkę stawek VAT zarządzoną „tymczasowo” przez gabinet Tuska w 2011 r., po kryzysie finansowym, który osłabił polską gospodarkę.

Nie wiadomo tylko, czy obecny rząd zdecyduje się zagrać w otwarte karty i podniesie daniny bezpośrednie, takie jak PIT, czy raczej wybierze wariant politycznie bezpieczniejszy i sięgnie po pełzające podwyżki, realizowane choćby poprzez mrożenie kwoty wolnej od podatku i wzrost danin pośrednich. Z raportu o „Szacunkowym wykonaniu ­budżetu państwa w okresie styczeń-kwiecień 2020 r.” wynika, że dochody podatkowe budżetu państwa były niższe w stosunku do okresu styczeń-kwiecień 2019 r. o ok. 8,7 mld zł. Wpływy podatku PIT od osób fizycznych zmalały rok do roku o 2,2 mld zł, czyli 10,9 proc. Jeszcze gorzej poszło państwu z poborem CIT-u od firm – tu spadek sięgnął aż 28,9 proc. i kosztował budżet 5,2 mld zł.

Stosunkowo dobrze wypadł na tym tle pobór VAT-u, czyli najważniejszego źródła dochodów dla finansów publicznych. W okresie styczeń-kwiecień fiskus zainkasował z tego tytułu zaledwie 900 mln zł mniej niż rok wcześniej (spadek o 1,7 proc.). W tym przypadku wynik podreperowały jednak dane z „przedpandemicznego” stycznia i lutego, kiedy wpływy z podatku były wyższe odpowiednio o 1,3 i 1,8 mld zł w porównaniu ze styczniem i lutym 2019 r. W kwietniu VAT przyniósł już o 3,3 mld zł mniej, co oznaczało spadek o prawie 23 proc. W maju, pomimo zdjęcia pierwszych obostrzeń, przychody z VAT były niższe aż o 36 proc. w porównaniu z zeszłorocznymi, kiedy epidemia nie pokrzyżowała Polakom planów na długi majowy weekend.

Skala wiosennej zapaści w dochodach z VAT jest tak duża, że nie uda się jej nadrobić. Główny ekonomista Pracodawców RP dr Sławomir Dudek szacuje, że gdyby nawet jakimś cudem kolejne miesiące nie przyniosły już spadku przychodów z VAT (co wydaje się nierealne, zważywszy na głębokość zapowiadanej recesji, która z pewnością osłabi konsumpcję), na koniec roku do budżetu i tak trafiłoby zaledwie 174 mld zł zamiast prognozowanych 200 mld zł z podatku VAT. Rok 2020 upłynie zatem finansom publicznym pod znakiem dwóch skumulowanych plag: skokowego wzrostu wydatków połączonych z topniejącymi dochodami budżetowymi.

Cena zaufania

W tej wyliczance złych wieści jest tylko jedna pozytywna. Wciąż relatywnie niskie zadłużenie państwa i niezła kondycja finansów publicznych sprzed pandemii sprawiły, że rząd może dziś zadłużyć się w naszym imieniu dość tanio.

Międzynarodowe rynki finansowe od lat cierpią na nadmiar gotówki – to rezultat blisko dekady polityki tzw. luzowania ilościowego (a prościej – druku pieniądza) mającego pomóc wyjść gospodarkom z poprzedniego kryzysu. Pomimo tej globalnej nadpodaży pieniądza kredytobiorcy nadal starannie szacują ryzyko każdej pożyczki, korzystając w tym celu z międzynarodowego systemu ratingów. Im zdrowsza, stabilniejsza i bardziej przewidywalna gospodarka, tym oczywiście niższe oprocentowanie obligacji kraju emitenta. Pewniakom takim jak Niemcy, Szwajcaria, Japonia czy Francja systematycznie zdarzają się nawet emisje obligacji z ujemnym oprocentowaniem. Inwestorzy gotowi są dopłacić za przywilej tymczasowego zamrożenia gotówki w papierach wartościowych gwarantowanych przez tak stabilnych partnerów.


Czytaj także: L. Randall Wray: Państwo zawsze stać


Polska na razie nie dostąpiła podobnego przywileju, ale oprocentowanie naszego długu oscyluje dziś na poziomie 1,65-1,95 proc. rocznie – czyli nieco powyżej średniej dla najlepiej rozwiniętych krajów Europy. Rząd USA, przykładowo, może dziś bez trudu sprzedać obligacje dwuletnie oprocentowane na 1,76 proc. w skali roku i 1,74 proc. w przypadku „pięciolatek”. W przypadku Wielkiej Brytanii rentowność obligacji wynosi odpowiednio 0,61 i 0,62 proc. Geopolitycznie niestabilna Turcja, pomimo wielkiego rynku wewnętrznego, musi za to kusić inwestorów oprocentowaniem dwuletnich obligacji na poziomie aż 18,8 proc. w skali roku. A już rentowność tureckich papierów z pięcioletnim terminem zapadalności sięga niemal 22 proc.

Co to oznacza dla statystycznego podatnika? Prostą zależność. Im lepiej polską gospodarkę oceniają inwestorzy zagraniczni, kontrolujący obecnie już blisko 40 proc. naszego zadłużenia, tym mniej pieniędzy z podatków idzie na tzw. bieżącą obsługę długu – czyli skup obligacji i wypłatę odsetek. W ubiegłym roku, jak podliczyło Forum Obywatelskiego Rozwoju, każdy obywatel Rzeczypospolitej wydał na ten cel 827 zł. Tymczasem jeszcze w 2012 r. obsługa długu kosztowała nas średnio 1152 zł na głowę rocznie – mimo że łączna wysokość zadłużenia kraju była wówczas niższa niż obecnie o niemal ćwierć miliarda złotych.

Ruszając na wojnę z recesją pod hasłem luzowania wymogów fiskalnych rząd dokonuje więc iście hazardowej zagrywki, obstawiając scenariusz, w którym ocena polskiej wiarygodności kredytowej w kolejnych latach nie ulegnie pogorszeniu. Na razie rzeczywiście nie ma powodów do niepokoju, bo Komisja Europejska przez palce patrzy na kolejne kraje członkowskie, które walcząc z pandemią przekraczają wspólnotowy górny próg 3 proc. deficytu finansów publicznych. Dla Polski, będącej poza strefą euro, powyższa reguła pozostaje zresztą bardziej kwestią finansowej estetyki niż twardą regułą.

Kto wykręci bezpiecznik

Z punktu widzenia potencjalnych kredytodawców o wiele groźniejsze będzie jednak otarcie się o zapisany w konstytucji próg relacji długu publicznego do PKB na poziomie 60 proc. W tej chwili rząd pożyczył w imieniu obywateli z grubsza bilion złotych. Wartość PKB w zeszłym roku wyniosła 2,27 biliona złotych. Słowem – nawet z dodatkowymi 200 mld zł długu nadal wskaźnik polskiego zadłużenia wzrośnie do 58,3 proc. PKB.

Sytuacja może jednak wymknąć się spod kontroli, jeśli jesienią – jak przewiduje część epidemiologów – druga fala COVID-19 zmusi świat do ponownego lockdownu. Recesja w Polsce, którą Bruksela oszacowała wiosną na poziomie 4,3 proc., może w tych warunkach skoczyć – jak szacują z kolei ekonomiści OECD – aż do 9,5 proc. Tak głęboki spadek PKB w połączeniu z koniecznością dalszego zwiększania zadłużenia (piąta czy szósta wersja tarczy musiałaby mieć finansowanie, jeśli nie miałaby stać się politycznym frazesem) przerzuci już polski dług powyżej konstytucyjnego bezpiecznika.

Co wtedy? Czy rząd zdoła zbudować w parlamencie większość niezbędną do zmiany ustawy zasadniczej? Zresztą sam fakt, że posłowie na Wiejskiej grzebią przy konstytucji, dla wielu dużych inwestorów może stać się sygnałem do odwrotu z Polski, która w ich opinii przestanie być przewidywalnym krajem o okrzepłych instytucjach polityczno-prawnych.

„Nasza waluta, wasz problem” – rzucił John Connally, sekretarz skarbu w gabinecie Richarda Nixona, do grupy finansistów z Europy Zachodniej, którzy przyjechali do Waszyngtonu na rozmowy ostatniej szansy w sprawie planowanego odejścia od wymienialności dolara na złoto. Negocjatorzy nic nie wskórali i 5 sierpnia 1971 r. USA zgodnie z zapowiedziami porzuciły złoty parytet, wprawiając w konfuzję resztę świata, który od końca II wojny światowej traktował go jako punkt finansowego odniesienia dla kursów innych walut. Od tamtej pory cena dolara, jena, euro czy funta szterlinga bazuje już nie na rezerwach złota zgromadzonych przez banki centralne, lecz na zaufaniu kupujących do siły gospodarki emitenta.

W przypadku polskiego złotego ryzyko, że „nasza waluta” będzie oznaczać także „nasze problemy”, jest niestety wysokie. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2020