Spiesz się powoli

Przesłanie „oddajmy politykę obywatelom” nie musi być ożywcze. Zbyt ambitne obietnice odnowy muszą prowadzić do rozczarowania, na którym skorzystają tylko populiści.

24.02.2020

Czyta się kilka minut

Prezydent Obama w Warszawie.  4 czerwca 2014 r. / JAKUB KAMIŃSKI / EAST NEWS
Prezydent Obama w Warszawie. 4 czerwca 2014 r. / JAKUB KAMIŃSKI / EAST NEWS

W wywiadach, których udziela Szymon Hołownia, to nazwisko nie pada. Kiedy bezpartyjny kandydat na prezydenta mówi o „premii za innowacje”, która pozwala zwyciężyć w wyborach, wymienia Wołodymyra Zełenskiego na Ukrainie i Zuzanę Čaputovą na Słowacji. Ale jego pomysł zarówno na kampanię, jak i na prezydenturę ma jeszcze jedną, o wiele wyraźniejszą, inspirację – Baracka Obamę.

Co może łączyć pierwszego czarnoskórego prezydenta kraju naznaczonego piętnem niewolnictwa z reprezentantem katolickiej większości, wprawdzie otwartym na rozmowę, ale który w szczególnie palących kwestiach, jak prawo do aborcji czy równouprawnienie związków jednopłciowych, nie odbiega zasadniczo od głównego nurtu? Wydaje się, że trudno w ogóle porównywać potencjał radykalnego przewartościowania krajowej polityki w obu tych przypadkach. Nie chcąc narazić się na złośliwości i oskarżenia o megalomanię, Hołownia unika przywoływania przykładu z Ameryki.

Spóźniony uczeń

Mimo oczywistych różnic te dwie postacie łączy jednak całkiem sporo. Zwłaszcza jeśli zapomnimy na chwilę o Obamie wyprowadzającym się z Białego Domu po dwóch kadencjach i przypomnimy sobie, jak wyglądały początki jego pierwszej kampanii. Wtedy okaże się, że obaj lokują się świadomie poza główną osią sporu politycznego. Obiecywana przez nich nowa jakość w polityce ma polegać na zawieszeniu albo wręcz unieważnieniu fundamentalnych, tożsamościowych podziałów wyznaczających kształt zastanej przez nich sceny politycznej.

Obama rozpoczynając kampanię w 2008 r. chce być prezydentem ponadpartyjnym i „postrasowym”, obiecuje zakończyć swoistą bezkrwawą wojnę domową, jaka wybuchła w Stanach po 11 września, wprowadzeniu Patriot Act i inwazji na Irak. Postuluje na przykład zamknięcie więzienia w Guantanamo, ale jednocześnie zarzeka się, że nie będzie rozliczeń za tortury, jakich dopuszczano się na przetrzymywanych tam więźniach. Przedstawia perspektywę wyboru pierwszego czarnoskórego prezydenta jako wielki przełom, ale jednocześnie dowód na wieczną żywotność amerykańskiego snu, spełnienie obietnicy równości i sprawiedliwości dla wszystkich, a nie rozliczenie z brzemieniem niewolnictwa.

Szymon Hołownia jak dotąd nie mówi nic o godzeniu Polski pańskiej z chłopską, ale jego obietnica wyjścia poza podział na Polskę PiS-u i Polskę PO, zakończenia polaryzacji przyjmującej postać fundamentalnego konfliktu wartości, nie odbiega aż tak daleko od podjętej przez Obamę próby wyprowadzenia Ameryki z epoki Busha.

Obu polityków poza zasadniczym przesłaniem kampanii – ponadpartyjnością, a wręcz obietnicą unieważnienia sporu partyjnego i podziałów tożsamościowych, których ten spór jest pochodną – łączy też wygrywanie jej obywatelskiego charakteru. Drobne wpłaty z wielu źródeł zamiast kilku możnych donatorów, sprawne i niekiedy faktycznie innowacyjne wykorzystanie mediów społecznościowych, sztab wyborczy, w którym jest miejsce nie tylko dla wyjadaczy od sondaży i wizerunku, ale też dla grona młodych zapaleńców – to rozwiązania może nie szczególnie odkrywcze, ale ożywcze w dobie wielkiego znużenia budzącymi coraz mniejsze zaufanie partiami politycznymi.

Sam sposób prowadzenia kampanii staje się tu elementem programu i wizerunku, ma uwiarygadniać główny przekaz. Nie przypadkiem Hołownia tak mocno podkreśla, że jego kampania będzie sfinansowana ze zbiórki społecznościowej, a jej nowatorski charakter nie może zostać zawczasu ujawniony, bo inni kandydaci mogliby go skopiować.

Obama, ogłaszając walkę o nominację, też był traktowany pobłażliwie, zarówno przez komentatorów, jak i partyjnych wyjadaczy, ale miał za sobą doświadczenie zarówno w senacie stanu Illinois, jak i przytłaczające zwycięstwo w wyborach do senatu krajowego w 2004 r. I mimo całej otoczki kandydata spoza głównego nurtu dobrze rozumiał meandry polityki partyjnej, którą Hołownia wydaje się raczej brzydzić. Nie oznacza to, że nie może się jej nauczyć jako człowiek z zewnątrz, ale najpierw musiałby uświadomić sobie, iż politykę partyjną przekroczyć może tylko ktoś, kto rozumie jej zasady i potrafi je, tak jak Obama, wykorzystać przeciwko nim samym.

Nawet jeśli zdobędzie makiaweliczną wiedzę o realiach polityki partyjnej, pozostając jednocześnie wiarygodnym jako herold ponadpartyjności i zgody narodowej, Hołownia stanie przed poważniejszą przeszkodą. Otóż Barack Obama zdobywając fotel prezydencki symbolicznie rozpoczął współczesną epokę ponadpartyjnej obietnicy, ale sprawując władzę dokonał po ośmiu latach również jej symbolicznego zamknięcia.

A potem nadszedł kompromis

Tuż przed jego zwycięstwem w 2008 r. John Judis, wytrawny publicysta m.in. „The New Republic” i zarazem przekonany Demokrata z dobrym rozeznaniem w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach, pisał, że jego początkowy sceptycyzm wobec Obamy zastąpił niemal bezwarunkowy entuzjazm i przekonanie, iż młody stażem senator w prezydenckiej roli może się okazać „nowym Adamem”, odnowicielem amerykańskiego życia politycznego, którego kraj raz na kilka pokoleń bardzo potrzebuje. Obama okazał się prezydentem niekiedy bardzo skutecznym. Wbrew ogromnemu sprzeciwowi oponentów politycznych potrafił np. przeforsować wprowadzenie w USA systemu ubezpieczeń zdrowotnych, radykalnie poprawiającego dostęp do opieki medycznej. Ale ani w sferze gospodarczej, ani w polityce międzynarodowej nie okazał się odnowicielem. Całkowicie świadomie wybrał rolę raczej spokojnego reformatora niż rewolucjonisty.

Być może tak właśnie rozumiał realizację swoich obietnic wyborczych, ale dla wielu niegdysiejszych zwolenników, wiążących z jego wygraną ogromne nadzieje, było to stanowczo za mało. A jednocześnie wystarczająco dużo, by zmobilizować rzesze oponentów i pozwolić im zewrzeć szeregi. Bez tego kontrastu między oczekiwaniami a rzeczywistością, bez kompromisu, który dla jednych był zdradą, a dla drugich oznaką słabości i niezdecydowania, nie byłoby zapewne zwycięstwa Donalda Trumpa.

W pułapce hipokryzji

Kandydaci „spoza systemu”, obiecujący przekroczenie partyjnych podziałów, to inna kategoria niż populistyczni politycy antysystemowi. Ci pierwsi zapowiadają odnowę demokratycznego życia politycznego, podważenie utrwalonych i dobrze okopanych interesów grupowych, autentyczną reprezentację szerokim rzeszom obywateli, ale w przeciwieństwie do populistów pozostają przywiązani do zasad liberalnego państwa prawa. Nawet wydając kontrowersyjne decyzje o eliminowaniu terrorystów za pomocą dronów, Obama dokładał starań, by zespół prawników za każdym razem znajdował dla nich uzasadnienie prawne.

To, co miało zgodnie z intencjami zapewnić zgodność nawet bardzo dyskusyjnych poczynań z wymogami praworządności, dla wielu było jedynie pokazem hipokryzji. Kiedy w październiku 2019 r. amerykańskie oddziały specjalne zabiły Abu Bakra Al-Baghdadiego, przywódcę Państwa Islamskiego, media obiegły nagrania Trumpa, który chwalił się tą akcją swoich sił specjalnych zestawione z wyważonym komunikatem Obamy po zabiciu Osamy bin Ladena w maju 2011 r. podczas rajdu komandosów na jego kryjówkę w Pakistanie. Miało to przekonać widzów, że Obama był o wiele bardziej szacowny i godny urzędu prezydenta. Dla sporej części odbiorców ten montaż odniósł efekt zupełnie odwrotny do zamierzonego. W obu przypadkach mieliśmy do czynienia z egzekucją pozasądową. Okazało się, że dla wielu osób Trump przynajmniej nie owija w bawełnę i nazywa rzeczy po imieniu.

Te dwa zupełnie inne sposoby ogłoszenia w istocie bardzo podobnego posunięcia, które ma budować autorytet władzy i pokazywać nieustępliwość prezydenta, dobrze pokazują, jak polityka w zamierzeniu ponadpartyjna i „ogrywająca” system uzyskuje mroczny, populistyczny rewers.

Populiści, podobnie jak ponadpartyjni odnowiciele, stawiają się w roli trybunów ludowych, wyrazicieli autentycznych potrzeb i emocji swoich wyborców. Różnica polega na tym, że populista uważa, iż jego elektorat jest tożsamy ze społeczeństwem, a w każdym razie z jego zdrową, patriotyczną częścią i do niej tylko się odwołuje. Polityk „pozasystemowy” świadom jest niemożliwych do całkowitego wyeliminowania różnic między różnymi grupami społecznymi.

Obaj obiecują unieważnienie tych różnic – pierwszy siłą i propagandą, drugi za pomocą dialogu. Kiedy dialog zawodzi – a jeśli oczekujemy, że przyniesie szybkie rezultaty, zawodzi niemal zawsze – populistyczne rozwiązanie zyskuje na popularności. Kiedy „nowy Adam” nie spełniła pokładanych w nim nadziei, łaskawie patrzy się na „nowego Kaina”.

Czy można ufać outsiderom?

Polityczne przesłanie Hołowni, „oddajmy politykę obywatelom”, może okazać się spóźnione nie tylko wobec światowej polityki, w której kandydaci spoza systemu zdążyli już rozczarować i ustąpić miejsca populistom, ale również wobec naszego krajowego podwórka. Wydaje się ożywcze wobec pogłębiającej się polaryzacji społecznej, ale wcale nie jest nowe. Szereg polityków używało go wielokrotnie w odpowiedzi na coraz niższe zaufanie do partii i całej klasy politycznej.


Czytaj także: Pałac mi po nic - rozmowa "Tygodnika" z Szymonem Hołownią


Zanim zrobił to Paweł Kukiz i jego ugrupowanie, które po uzyskaniu bardzo dobrego wyniku w 2015 r. konsekwentnie przypominało, że nie jest partią, tylko ruchem społecznym, próbowała tego Platforma Obywatelska, usiłująca wyjść poza dominujący w chwili jej powstawania podział na postkomunistów i postsolidarnościowców. U swojego zarania miała być czymś więcej niż partią – miała być organizacją dla wszystkich, którym marzyła się Polska nowoczesna, niezapatrzona w przeszłość, stawiająca przede wszystkim na poprawę infrastruktury i integrację z Europą. Z tego marzenia w gruncie rzeczy nigdy nie zrezygnowała i jest to w moim przekonaniu jedną z zasadniczych przyczyn jej niepowodzeń w formułowaniu wiarygodnej alternatywnej narracji w warunkach dominacji Prawa i Sprawiedliwości.

Z poprzednich porażek ponadpartyjnej, pozasystemowej polityki, a przede wszystkim z faktu, że paradoksalnie częściowo przygotowała grunt pod populizm, nie wynika jednak jeszcze, że próby uprawiania jej bliżej obywateli są z góry skazane na porażkę. Co więcej: wobec kryzysu zaufania do instytucji demokracji przedstawicielskiej wydają się niezbędne. O ile chcemy ocalić wiarę w demokrację jako ustrój, który nie tylko pozwala ludziom wyrazić bez skrępowania swoje frustracje, ale też wyłonić przedstawicieli z rzeczywistym mandatem społecznym i zdolnych do, potrzebnych działań naprawczych.

Odnowiciele, którzy obejmowali urzędy z olbrzymim kredytem zaufania i bardzo długo uchodzili za wyjątkowych przez swoją „fajność” i „normalność”, prędzej czy później zawodzili pokładane w nich nadzieje. Obama nie zbudował Ameryki bez podziałów rasowych i dla wielu niegdysiejszych zwolenników, zgadzając się na używanie dronów do egzekucji pozasądowych, wszedł w nieco czystsze i lepiej wykończone, ale w istocie te same buty, które przed nim nosił Bush junior. Justin Trudeau, czempion równouprawnienia i otwartości na uchodźców, skończył pierwszą kadencję obciążony poważnym naruszeniem etyki (usiłował storpedować proces korupcyjny firmy deweloperskiej SNC-Lavalin).

Wielu rywali tych niegdyś wzorcowych demokratów ma z pewnością na koncie dużo poważniejsze przewiny, ale w ich przypadku kontrast między nadzieją a rzeczywistością jest szczególnie dotkliwy.

Skromne cele

Tego rozdźwięku – i jego negatywnych konsekwencji dla samych polityków spoza systemu oraz dla instytucji demokratycznych – można jednak uniknąć. To możliwe, jeśli odnowicielski wysiłek będzie skierowany na wyzwania i problemy, które polityk ma szansę naprawdę rozwiązać. Nawet jeżeli te cele są o wiele skromniejsze niż przezwyciężenie podziałów rasowych czy polaryzacji społecznej.

Dobrym przykładem polityka ponadpartyjnego, któremu udało się nie tylko wygrać wybory, ale po kilku latach poprawić notowania i zapewnić sobie autentyczne poparcie, jest austriacki prezydent Alexander van der Bellen. Jego droga do zwycięstwa nie była łatwa, ostro atakowany przez skrajną prawicę, która doprowadziła do powtórzenia drugiej tury wyborów, nie porzucił swoich pryncypiów. Gdy kryzys uchodźczy był daleki od zakończenia, a sporo polityków, nie tylko na prawicy, zaczęło lansować rozwiązania oparte na bilateralnych porozumieniach z państwami bałkańskimi, a nie wynegocjowane w Brukseli, uparcie przekonywał, że Austria powinna pozostać otwarta i wyraźnie proeuropejska. Jeździł po kraju, budował sobie lokalne poparcie (taka wytrwałość może się okazać akurat jednym z większych atutów Hołowni). Wszystkich nie przekonał, i przekonać nie mógł, ale okazał się wystarczająco wiarygodny, by w dogrywce wyraźnie poprawić swój wynik. Doceniono zwłaszcza jego wyraźne stanowisko w sprawach, które faktycznie należą do dość ograniczonych kompetencji prezydenta.

Prawdziwy test przyszedł jednak wraz z tak zwaną aferą z Ibizy, która doprowadziła do rozpadu rządzącej koalicji chadeków i skrajnej prawicy oraz przedterminowych wyborów. Van der Bellen nie miał powodu, by kibicować politykom skompromitowanym przez skandal. Nie uległ jednak pokusie rewanżyzmu czy promowania interesów politycznych środowiska Zielonych, z którego się wywodził i które mogło na aferze coś ugrać. Zamiast tego stał na straży zasad konstytucyjnych, szybko powołał sprawny rząd tymczasowy i dbał, by na skandalu nie ucierpiał autorytet państwa. Jego notowania, utrzymujące się od zwycięstwa wyborczego na stałym poziomie, poszły znacząco w górę i wiosną 2019 r. jego pracę pozytywnie oceniało 76 proc. ankietowanych – to wynik, którego może pozazdrościć każdy prezydent i dowód przezwyciężenia podziałów partyjnych i społecznych.

Ten przykład wskazuje, że polityka ponadpartyjna jest możliwa i niekoniecznie musi w dłuższej perspektywie prowadzić do tryumfu populistów. Powinna jednak przekuwać szczytne postulaty zgody narodowej na przyziemną praktykę polityczną, co w sytuacji kryzysów, afer czy skandali oznacza przede wszystkim stanie na straży praworządności i między­narodowych standardów. W tej dziedzinie prezydent może akurat bardzo dużo również w Polsce – i to, czy korzysta z tych możliwości, jest prawdziwym testem na jego ponadpartyjność. ©

 

Autor jest szefem działu Obywatele w forumIdei, think tanku Fundacji Batorego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, historyk idei, publicysta. Szef działu Obywatele w forumIdei Fundacji im. Stefana Batorego, zajmuje się ruchami i organizacjami społecznymi oraz zagadnieniami sprawiedliwości społecznej. Należy do zespołu redakcyjnego „Przeglądu Politycznego”. Stale… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2020