A teraz najtrudniejsze

Co można zrobić, by tragiczna śmierć prezydenta Pawła Adamowicza była zakrętem, za którym pojedziemy w nieco inną stronę, a nie emocjonalnym rondem, na którym pokręcimy się chwilę, by wrócić w stare koleiny?

18.01.2019

Czyta się kilka minut

Europejskie Centrum Solidarności, Gdańsk, 17 stycznia 2019 r. /  / FOT. Karolina Misztal/REPORTER
Europejskie Centrum Solidarności, Gdańsk, 17 stycznia 2019 r. / / FOT. Karolina Misztal/REPORTER

W ciągu ostatniego tygodnia, praktycznie nie odchodząc od komputera, zwerbalizowałem już chyba wszystkie myśli i emocje, których lawina ruszyła po koszmarnym wieczorze, gdy zabity został Paweł Adamowicz. Napisałem trzy teksty, przeczytałem tysiące komentarzy, odpowiedziałem na setki. Mam wrażenie, że tak, jak bywało przy poprzednich wielkich narodowych wstrząsach: po śmierci Jana Pawła II i po katastrofie smoleńskiej – tak i teraz wraz z moimi rodakami pokazujemy sobie nawzajem lepsze oblicze. Na co dzień schowane w naftalinie, czekające w szafach na moment totalnej bezradności. Na okazje tak trudne, że nie jesteśmy już w stanie obsłużyć ich narzędziami do prowadzenia naszych rytualnych, powszednich wojen.

Ten stan oczywiście minie. Niezręcznie mi tutaj powtarzać to, co już napisałem w internecie: co – w mojej ocenie – można by było zrobić, by tragiczna śmierć prezydenta Adamowicza była zakrętem, za którym pojedziemy w nieco inną stronę, a nie emocjonalnym rondem, na którym pokręcimy się chwilę, by wrócić w stare koleiny. Mam nadzieję, że – z szacunku dla Niego – będziemy umieli zrezygnować z narzucającej się pokusy rozkręcenia teraz wojny na pomniki. Że odkleimy na chwilę wzrok od klasy politycznej testującej coraz to nowe poziomy żenady (patrz: spóźnienie na minutę ciszy) i dostrzeżemy olbrzymi potencjał, który mamy w polskich samorządowcach. Że skoro wyraźnie nie wychodzi nam państwo, może uda nam się uzdrowić je przez myślenie o nim jak o mieście. W którym przeciwnik nie jest na Wiejskiej, ale na tym samym osiedlu, i trzeba z nim razem budować drogę, sprzątać park, walczyć z hałasem, spotykać się w sklepie. A gdy wysmaruje mu się szajsem drzwi, to samemu trzeba będzie żyć później ze smrodem na klatce.

Gdańsk to miasto pełną gębą nadmorskie, od wieków przyjmujące szukających portu przybyszów z różnych stron, kultur, wrażliwości. Miasto, które w herbowej dewizie ma frazę (którą, gdybym – na nieszczęście Kościoła – był biskupem, zaraz umieściłbym w swojej tarczy) „Nec temere, nec timide” – „Bez zuchwałości, ale i bez lęku”. To miasto znakomicie nadaje się na wzór, do którego mogłaby teraz równać Polska (i nie można by chyba było wyobrazić sobie większego hołdu dla Pawła Adamowicza). Żeby jednak w ogóle można było zacząć mówić o jakościowej zmianie, trzeba by wprzódy porwać się na akt sprzątania. Ważna nowość: nie w sposobach myślenia innych, ale najpierw w swoich. Jak słusznie zauważył ostatnio w katowickiej „Gazecie Wyborczej” o. Tomasz Golonka: choć nadal żyjemy w warunkach wspólnoty języka, kompletnie rozjechała nam się sfera znaczeń. Litery wciąż wyglądają tak samo, ale tkwiący za nimi sens objaśnia trzydzieści parę milionów słowników.

Czy da się wcielić u nas w życie piękny bon mot de Saint-Exupéry’ego, chętnie umieszczany w memach dla młodzieży w wieku gimnazjalnym: „Kochać to patrzeć w tym samym kierunku”? Nie sądzę. Myślę, że warto jednak zacząć od tego, byśmy – patrząc w różnych kierunkach – się nie pozabijali. Warunkiem biologicznego przetrwania przeciwnika jest to, żebym umiał okazać mu szacunek. Żebym (takie kryterium sformułowałem sobie po śmierci Pawła Adamowicza i lekturze wyrzygu pomówień, które lano mu przed ostatnimi wyborami na głowę) tak pisał i tak mówił o czyichś poglądach, by mogło przeczytać to bez płaczu jego dziecko. „Szmato, aferzysto, ścierwo, raku na polskiej demokracji” – proszę wyobrazić sobie własną reakcję, gdyby podobne frazy ktoś sformułował pod adresem naszej matki lub ojca. „Nie zgadzam się z panem, uważam, że powinien pan wytłumaczyć się z tego i tamtego” – to komunikat, po którym możliwa jest dalsza rozmowa.

To zresztą dowód na skalę naszej paranoi, skoro ludziom nadal trzeba tłumaczyć, że wolno negować poglądy, ale nie wygłaszające je osoby. Ale pacjenta leczy się w stanie, w jakim jest. Biadolenie, że się do niego doprowadził, nie ma sensu.

Stan zaś pacjenta jest taki oto, że w ramach demonstrowania światu własnej mocy sprawczej najpierw wziął i zbił nocnik. A to, co dziś nazywamy debatą publiczną, to zawartość owego naczynia rozlana na podłodze. Załóżmy, że posprzątamy: na Facebooku czy Twitterze sami zastosujemy się do powyższego kryterium oraz – to bardzo ważne – zaczniemy gremialnie odcinać tlen hejterom (nawet tym ze statusem redaktorów, profesorów czy posłów), bezlitośnie blokując możliwość komentowania każdemu, kto atakuje ad personam, albo trollom wypisującym wciąż te same (i zawsze zaskakująco zgodne z partyjnym „przekazem dnia” mądrości).

Teraz najtrudniejsze. A gdyby tak rozważyć wprowadzenie dziś swoistej polityki grubej kreski, żeby wyswobodzić się z krępującego jakikolwiek ruch betonowego uścisku historycznego symetryzmu? Czytam to teraz przecież praktycznie non stop. „Płaczesz po Adamowiczu? A gdzie byłeś, jak zabili Rosiaka?”. „Krytykujesz odstrzał dzików za PiS? A gdzie byłeś, gdy strzelać kazała PO?”. „Obchodzisz teraz żałobę narodową? A gdzie byłeś, jak była żałoba po górnikach?”. „Ci są źli? A tamci byli lepsi?”. Nie da się zrobić nawet kroku w przód, gdy wzrok utkwiony jest za plecami.

A gdyby tak uczciwie stwierdzić: zachowujemy się jak nieudane małżeństwo z kilkudziesięcioletnim stażem, z żadnej naszej rozmowy nie wyniknie nic poza redystrybucją jadu. Przyznajmy więc po prostu: każdy z nas ma jakieś winy, każdy powiedział kiedyś o słowo za dużo, był nieuważny. Nie ulegamy chorej pokusie sterylności (iluż to moich internetowych adwersarzy pomstuje na mój brak bezstronności, czyniąc to w komentarzach tak stronniczych i politycznie zaangażowanych, że aż cierpną zęby), każdy z nas ma jakieś poglądy (to nie grzech), ale odtąd energię zużywamy wyłącznie na zastanawianie się, jak – nie niwelując tych różnic – zrobić coś razem.

A jeśli się okaże, że zamiast planowanego zbudowania za lat kilka czy kilkanaście pięknego narodowego zamku, co do którego każdy ma inną wizję, zgodzimy się tylko co do tego, że można by w sumie teraz pójść na wino? Wtedy, na wszystkie narodowe świętości, idźmy na nie czym prędzej! Oddam wszystkie inwestycje, nowe instytuty, wzniosłe rocznice, a także nadwyżkę VAT-owską za nadejście końca czasów celebracji wielkich różnic i świt ery kontemplacji nawet najbardziej mikrych części wspólnych. Podobieństw.              ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 04/2019