Śmierć Pingwinka

Spośród przywódców dawnej, rasistowskiej Południowej Afryki, żaden nie sprzeciwiał się apartheidowi tak otwarcie jak Roelof „Pik” Botha, który uważał ten ustrój za niesprawiedliwy i zbyt kosztowny do utrzymania. Gdyby to on został ostatnim białym prezydentem, Mandela wcześniej wyszedłby na wolność i wszystko poszłoby znacznie szybciej.

13.10.2018

Czyta się kilka minut

Roelof "Pik" Botha podczas posiedzenia Komisji Prawdy i Pojednania w Johannesburgu, 1997 r. / Fot. Odd Andersen / AFP / East News /
Roelof "Pik" Botha podczas posiedzenia Komisji Prawdy i Pojednania w Johannesburgu, 1997 r. / Fot. Odd Andersen / AFP / East News /

Ostatni raz widziałem go w 2002 roku. Zaprosił mnie do swojego domu pod Pretorią. Na tarasie, w cieniu akacji, pokazywał rozłożone na stole prospekty, które przywiózł z wizyty na targach bronią w Dubaju. „Wciąż nie mogę uwierzyć w to wszystko, co stało się moim udziałem – powiedział, przeglądając kolorowe fotografie samolotów. – Że handluję bronią z Rosjanami i że nie są już komunistami”.

Od kilku lat był na politycznej emeryturze, a swoje dawne znajomości i doświadczenie wykorzystywał, by pośredniczyć w międzynarodowych interesach. Wciąż wolał jednak rozmawiać o polityce, która była jego największą pasją.

„Wszyscy przepowiadali nam krwawą wojnę i zagładę, ale choć rozlewu krwi nie udało się uniknąć, to udało się nam jednak przejść godzinę próby. Dziękuję w modlitwach Stwórcy za to, że zesłał nam Nelsona Mandelę, choć nie sądzę, byśmy sobie na taką łaskę zasłużyli – powiedział mi podczas ostatniego spotkania w Pretorii. – Służyłem państwu, a nie jakiemuś tam rządowi, apartheid zaś nie jest jedynym wkładem Afrykanerów w historię kontynentu. Wszystko, co Brytyjczycy, Francuzi czy Portugalczycy zbudowali w Afryce, miało służyć do jej wyzyskiwania. Myśmy natomiast stworzyli prawdziwe państwo, ze wszystkim, co potrzebne do jego funkcjonowania. Drugiego takiego w Afryce się nie znajdzie”.

Apartheid zakładał rozdział, a nie dyskryminację ras. Z czasem przerodził się w tę drugą, a w końcu został uznany za zbrodnię przeciwko ludzkości. Gdzie indziej był wyznaniem wiary, polityczną myślą. W Południowej Afryce został jednak wyniesiony do rangi ustroju państwowego przez Partię Narodową, ugrupowanie polityczne cieszące się największym poparciem Afrykanerów, potomków pierwszych białych osadników, protestantów uchodzących z Europy przed prześladowaniami religijnymi i biedą. Przepisy regulujące codzienność apartheidu spisali Afrykanerzy, ale za dyskryminację rasową w Południowej Afryce w równym stopniu odpowiadają Brytyjczycy, którzy przybyli tam po nich i jako silniejsi, odebrali im rządy w Kapsztadzie i Pretorii.

Afrykanerzy odzyskali je w 1948 roku dzięki wyborczemu zwycięstwu Partii Narodowej, odwołującej się do burskiej tradycji i nacjonalizmu. „Apartheid wynikał nie ze złej woli, lecz ze strachu przed zagładą – tłumaczył mi „Pik” Botha. – Wynaturzył się jednak i stał wyłącznie narzędziem wyzysku”.

Czarne i białe

„Pik”, przydomek, który stał się jego drugim imieniem, pochodzi do afrykanerskiego słowa „pikkewyn”, czyli pingwin. Zawdzięcza go swojemu zamiłowaniu do fraków. Victor Zazeraj, dawny szef gabinetu ministra, a potem ambasador w Warszawie, mówił mi jednak, że przezwała go tak matka, jeszcze w dzieciństwie. „Ubrała go kiedyś w kombinezon w czarno-białych kolorach – tłumaczył mi Zazeraj. – Minister wyglądał w nim jak pingwinek i został „Pingwinkiem” na całe życie”.

O ile pingwin uważany jest za stworzenie powolne i nieco pokraczne, to „Pik” był swojego przydomku zaprzeczeniem. Zawsze wszędzie go było pełno, wszędzie się wyróżniał, we wszystkim był najlepszy. Był prymusem zarówno w szkole i na studiach prawniczych, ale grał też w rugby, przewodniczył towarzystwom dyskusyjnym, zakładał studenckie teatry, pisał wiersze. Ambasador Zazeraj przyznawał, że jego szef wyróżniał się zawsze iście niekalwińskim apetytem na życie. Wysoki, potężnie zbudowany, ze spiczastym wąsem i figlarnym uśmiechem, błyskotliwy, oczytany, uwielbiający poklask, przypominał raczej gwiazdora estrady niż dyplomatę. Popisywał się zgrabnymi dykteryjkami. Powtarzał  na przykład, że Południowa Afryka przypomina mu zebrę. „Nie ma znaczenia, czy kula trafi w czarny czy biały pas – mówił. – Zginiemy tak czy siak”.                                 

Lepsza twarz reżimu

Jako dyplomacie w państwowej służbie, przyszło mu bronić apartheidu, w którego słuszność ani skuteczność nie wierzył. „Najlepszym rozwiązaniem dla Południowej Afryki byłoby przekształcenie jej w luźną unię prowincji i krajów, rządzonych przez rozmaite partie i zamieszkane przez różne narody i ludy. Znalazłoby się w niej miejsce także dla królestw Lesotho i Suazi, i tak zależnych od naszej gospodarki – wyjaśniał podczas naszej ostatniej rozmowy. – Ponieważ jako Afrykanerzy w Południowej Afryce stanowimy mniejszość, nigdy nie udałoby się nam objąć samodzielnie i demokratycznie władzy w całym kraju. Ale moglibyśmy rządzić w jednej czy dwóch prowincjach, a wchodząc w sojusze i koalicje, mieć udział w rządach w całej unii”.

Już jako początkujący dyplomata w Sztokholmie i Kolonii spotykał się z emigrantami politycznymi z Południowej Afryki, przeciwnikami apartheidu. Swoją niezależnością, odwagą i uporem robił sobie wrogów, ale także zyskiwał respekt, a potem także rozgłos. W końcu okazał się on jego najsilniejszą bronią w pałacowych bataliach w Pretorii przeciwko najzacieklejszym obrońcom apartheidu.

W 1966 roku został ambasadorem w ONZ (a w 1975 roku także w USA). Przełożeni uznali, że Botcie, cieszącemu się w świecie opinią liberała, kwestionującego porządki apartheidu, łatwiej będzie bronić Południowej Afryki przed oskarżeniami o rasizm i łamanie praw człowieka. W 1977 roku został ściągnięty zza oceanu i awansowany na szefa dyplomacji. Liberalizm i sława „Pika” Bothy miały poprawiać w świecie reputację białego rządu, który właśnie krwawo stłumił młodzieżowe powstanie w Soweto i zamordował w więzieniu Steve’a Biko, który pod nieobecność Mandeli wyrastał na nowego przywódcę czarnych.


Czytaj także: Olbrzym - Wojciech Jagielski o Nelsonie Mandeli


Został ministrem, gdy w rządzonej przez białych Południowej Afryce zdawały się spełniać najkoszmarniejsze przepowiednie. W sąsiednich Angoli i Mozambiku, dawnych koloniach portugalskich, władze przejęli czarnoskórzy partyzanci, wspierani przez Związek Radziecki i Kubę. U kolejnej sąsiadki, samozwańczej, białej Rodezji wybuchła wojna domowa, a tamtejsza czarnoskóra partyzantka też szukała mecenasów w Moskwie i Pekinie. Podobnie jak partyzanci z zarządzanej przez Pretorię Afryki Południowo-Zachodniej (Namibii). Południowoafrykańscy generałowie, przekonani, że komunistyczną nawałnicę da się powstrzymać tylko siłą, najeżdżali zbrojnie kolejnych sąsiadów, a „Pik” Botha jako minister dyplomacji jeździł po świecie, łagodził sprawy, przekonywał, że w samej Południowej Afryce zmiany są nieuniknione.

Przed Rubikonem

W 1985 roku przekonał prezydenta Pietera W. Bothę (przypadkowa zbieżność nazwisk), by uwolnił Mandelę i zaczął układać się z czarnymi, zanim będzie za późno. Prezydent miał ogłosić, że jeśli Mandela obieca przestrzegać prawa, każe go wypuścić z więzienia i że podejmie rozmowy z przywódcami czarnej społeczności. Przemówienie kończyło się słowami: „Wierzę, że dziś oto przekraczamy Rubikon”. „Pik” pojechał do Europy zapowiadając sensację. Ale podczas jego nieobecności prezydent wykreślił z przemówienia wspomniane fragmenty. Zamiast ugodowej Mowy Rubikonu Botha wygłosił wojowniczą tyradę, która ściągnęła na Południową Afrykę kolejne sankcje.

Rok później w Soweto wybuchło nowe powstanie, a apartheidowskie władze wprowadziły w kraju stan wyjątkowy. Zagadnięty przez dziennikarza, czy wyobraża sobie Południową Afrykę pod rządami czarnoskórego prezydenta, „Pik” odpowiedział, że nie tylko z łatwością potrafi to sobie wyobrazić, ale jeśli pod jego rządami prawa mniejszości narodowych będą zapewnione, to on, „Pik” Botha, gotów jest służyć takiemu prezydentowi jako szef dyplomacji. Prezydent zbeształ go publicznie, kazał mu wystąpić w telewizji i wszystko odwołać. „Pik” odmówił i złożył wypowiedzenie. Po kolejnej kłótni z krewkim prezydentem-imiennikiem, wycofał dymisję. Uznał, że pozostając w rządzie i rządzącej partii będzie skuteczniej zmieniać Południową Afrykę.

Kołki w płocie

Dwa razy, w 1978 i 1989 roku, ubiegał się o przywództwo partii i państwa. Za pierwszym razem przegrał z Pieterem W. Bothą, za drugim z Frederikiem de Klerkiem, który skorzystał z wylewu starego prezydenta, by dokonać pałacowego przewrotu i odsunąć go od władzy. Popularny i lubiany przez ludzi „Pik” może i wygrałby wolną elekcję, ale wśród nieufnych, zamkniętych na świat i niechętnych zmianom partyjnych kacyków cieszył się opinią niebezpiecznego odmieńca, a nawet komunisty i „ruskiego szpiega”. Za dowód zdrady jego przeciwnicy uważali wystąpienie Bothy z 1970 roku, gdy domagał się, by Południowa Afryka przyjęła Powszechną Deklarację Praw Człowieka, uważaną w Pretorii za podstęp komunistów. Podejrzliwie traktowano też spotkania Bothy z rosyjskimi dyplomatami. „Ano spotykam się z nimi, i to często – szydził minister. – Na przyjęciach dyplomatycznych nikt nie chce z nami rozmawiać. Ich też wszyscy unikają, więc żeby nie stać jak kołki w płocie, jesteśmy na siebie skazani”.

Z Rosjanami spotkał się tak naprawdę dopiero w połowie lat osiemdziesiątych, gdy w imieniu RPA negocjował z nimi, a także z Kubańczykami i Amerykanami warunki wycofania wojsk kubańskich z Angoli i przyznania niepodległości Namibii. Dopiero ten układ, jego zdaniem, spowodował, że biali przywódcy z Pretorii zaczęli poważnie zastanawiać się nad demontażem apartheidu. „Uważaliśmy komunistów za najgorszych wrogów, bezbożników i barbarzyńców pragnących zniszczyć zachodnią cywilizację – wspominał Botha. – Układając się o Namibię, po raz pierwszy na dobrą sprawę mieliśmy okazję ich poznać. Okazało się, że nie są dzikusami. Przejęcie władzy w Namibii przez czarnych też nie zakończyło się pogromami białych. To wszystko ośmieliło nas do podjęcia rozmów z przywódcami rodzimej, czarnoskórej większości, których dotąd uważaliśmy za komunistycznych agentów Moskwy. Całe szczęście, bo z powodu zamieszek, strajków i sankcji gospodarka miała się coraz gorzej i utrzymanie apartheidu stawało się zbyt kosztowne”.

Pomocnik Batmana

Podpisanie układu namibijskiego wyznaczono tuż przed Bożym Narodzeniem 1988 roku w nowojorskiej kwaterze ONZ. „Pik” Botha miał lecieć do Nowego Jorku przez Londyn samolotem linii PanAm rejsem PA 103. W ostatniej chwili przełożył bilet na wcześniejszy rejs. W boeingu, którym pierwotnie miał podróżować do Ameryki, libijscy zamachowcy podłożyli bombę. Roztrzaskał się w pobliżu szkockiego miasteczka Lockerbie, zabijając wszystkich 243 pasażerów i 16 osób załogi.

W lutym 1990 roku, na miesiąc przed ogłoszeniem niepodległości Namibii de Klerk, nowy (i – jak się miało okazać – ostatni) biały prezydent RPA zrobił to, do czego „Pik” namawiał od dawna – kazał wypuścić Mandelę z więzienia, zaczął z nim ustalać warunki demontażu apartheidu i przejęcia władzy przez czarnych. De Klerk został okrzyknięty południowoafrykańskim Gorbaczowem, Wielkim Naprawiaczem Świata, podobnie jak Rosjaninowi przyznano mu Pokojową Nagrodę Nobla (wspólnie z Mandelą). Botcie pozostała jedynie rola południowoafrykańskiego Szewardnadzego, Robina, wiernego, ale pozostającego w cieniu pomocnika Batmana.

W 1994 roku po pierwszych wolnych wyborach władzę w RPA przejęli czarni, a nowy prezydent, Mandela, wziął de Klerka i Bothę do rządu, który, zgodnie z ustaleniami południowoafrykańskiego „okrągłego stołu” współtworzyli przedstawiciele partii, jakie znalazły się w parlamencie. De Klerk został wiceprezydentem, Botha – ministrem od energetyki. Resort dyplomacji, którym przez ostatnich dwadzieścia lat kierował (kto wie, czy nie jest pod tym względem światowym rekordzistą), Mandela przekazał jednemu ze swoich towarzyszy.

Polska droga

Botha planował dalszą polityczną karierę, a johannesburskie gazety pisały, że Mandela chciałby doprowadzić do wyboru „Pika” na sekretarza generalnego Organizacji Jedności Afryki (poprzedniczki dzisiejszej Unii Afrykańskiej). Byłoby to spektakularnym zwieńczeniem jego dyplomatycznej kariery, a także symbolicznym powrotem Południowej Afryki na arenę międzynarodową. Zamiast tego jednak w 1996 roku Botha został odprawiony na przedwczesną emeryturę. Zadecydował o tym de Klerk, który wycofał Partię Narodową z koalicyjnego rządu Mandeli.


Czytaj także: Dobry doktor znad jeziora - Wojciech Jagielski o tegorocznym pokojowym Nobliście


„Pik” Botha próbował temu przeszkodzić, po raz trzeci stając do rywalizacji o przywództwo partii. Przekonywał, że tylko pozostając w rządzie można mieć wpływ na sprawy kraju, że jako partia białych, „narodowcy” mogą liczyć najwyżej na jedną piątą głosów, że skazują się na margines, wieczną opozycję. „W Południowej Afryce liczą się tylko te partie, które w wyborach zbierają głosy czarnych. Trzeba było postąpić jota w jotę jak komuniści w pańskim kraju – rozwiązać starą partię, zachowując jej struktury, majątek, nieformalne wpływy i powiązania, i zaraz na jej miejsce utworzyć nową, o nazwie niekojarzącej się z przeszłością. Wybrać nowego, młodego przywódcę, który choćby z racji wieku nie mógłby być obarczany odpowiedzialnością za stare grzechy, najlepiej czarnoskórego, a jeszcze lepiej czarnego pastora. Partia mogłaby uchodzić wtedy za konserwatywną, chadecką. W Polsce dawni komuniści wrócili do władzy, a w Południowej Afryce narodowcy sami skazali się na powolną śmierć” – tłumaczył podczas naszej rozmowy.

Pod prąd

Po wystąpieniu z koalicyjnego rządu część „narodowców” przeszła do partii Mandeli, większość sprzymierzyła się z białymi liberałami w Sojuszu Demokratycznym, który najpierw zaczął zabiegać o czarnoskórych wyborców, a trzy lata temu na swojego przywódcę wybrał czarnoskórego Mmusiego Maimane. Wiosną Maimane po raz pierwszy poprowadzi partię w wyborczej walce o władzę.

„Pik” nigdy nie krył się ze swoimi poglądami, mimo że dla wielu wydawały się herezją. „Ale on przez całe życie szedł pod prąd, nie oglądał się na innych – mówił mi o dawnym szefie ambasador Zazeraj. – Proponował rzeczy, na które inni nie byli jeszcze gotowi. Potrzebowali czasu, by przyznać, że jednak miał rację”.

Roelof „Pik” Botha umarł 12 października we śnie, przeżywszy 86 lat.

Polecamy: Strona świata: specjalny serwis "TP" z analizami i reportażami Wojciecha Jagielskiego

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej