Zespół macierzyństwa pourazowego

W Kutupalong – w obozie dla Rohingów, muzułmańskich uciekinierów z Birmy – ciąża to jeszcze jedna z trudności, z którymi trzeba się zmierzyć. Do końca roku przed tym wyzwaniem stanie prawie 50 tysięcy kobiet.

13.03.2018

Czyta się kilka minut

19-letnia Rahena Farmish  nie pamięta, kiedy przespała całą noc /
19-letnia Rahena Farmish nie pamięta, kiedy przespała całą noc /

Przypominają barokowe Madonny, gdy już rozsiądą się ostrożnie na matach rozłożonych na klepiskach tymczasowych domów. Poprawiają ubranie zwane salwar kamiz i ciążowy brzuszek znika w fałdach wzorzystej tuniki. Jeszcze tylko czujny ruch ręką w stronę ourny, kolorowej chustki, która powinna zakrywać włosy przed wścibskimi spojrzeniami, i już są gotowe do rozmowy. Świat musi wiedzieć, przez co przeszły.

25-letnia Shamsunnahar z miejscowości Nappura chce powiedzieć, że nadal ma przed oczyma zwłoki tamtej ciężarnej kobiety, której ktoś rozpołowił brzuch, a płód – wciąż złączony z matką pępowiną – rozdeptał wojskowymi buciorami. Przez to nachodzą ją złe myśli, że dla jej pierwszego dziecka, które przyjdzie na świat za dwa miesiące, inna kobieta byłaby lepszą matką.

19-letnia Noor Kalima z okolic Ratchedaung być może opowiedziałaby o popołudniu w dżungli, gdy zaczęła krwawić, i o panicznym strachu przed tym, co ostatecznie nastąpiło, czyli poronieniem w czwartym miesiącu. W dzień poprzedzający tamto popołudnie birmańscy żołnierze zawlekli ją do pustego domu. Męża, który próbował jej bronić, zatłukli na śmierć. Ukryci na skraju lasu sąsiedzi zauważyli ją potem, jak snuje się między spalonymi chatami. Nie wyjaśniła, co zrobili jej żołnierze. Od tamtego wrześniowego popołudnia Noor Kalima nie wypowiedziała ani słowa. Mówią za nią o tym jej matka i starsza siostra.

Noor Bahar, 25-latkę z wioski Baydday Para, w nocy nachodzi wciąż ten sam sen. Widzi w nim, jak żołnierze wrzucają dwumiesięcznego synka sąsiadki do płonącego domu. Tuż potem budzi się z krzykiem, bo wydaje jej się, że zamiast dziecka nosi w brzuchu kulę ognia.

19-letnia Rahena Farmish z Sheil Khali również nie pamięta, kiedy przespała całą noc. We śnie pamięć uporczywie odtwarza tępy odgłos pocisków roztrzaskujących głowy jej trzech malutkich siostrzeńców, a potem już do rana dławi się od płaczu, usiłując nie zbudzić szlochem niespełna siedmiomiesięcznej córeczki.

W Kutupalong – i w pięciu innych obozach, w których przed prześladowaniami schroniło się ponad 700 tys. Rohingów, muzułmańskich uchodźców z Birmy – noc dłuży się niemiłosiernie. Nie ma elektryczności. Są tylko upiorne wspomnienia sprzed kilku miesięcy, budzące strach o przyszłość dziecka, które wkrótce przyjdzie na świat.

Lokalne biuro wysokiego komisarza ONZ do spraw uchodźców (UNHCR) szacuje, że w obozach przy birmańsko-bangladeskiej granicy mieszka obecnie co najmniej 46 tys. ciężarnych. Urodzą dzieci, które w świetle prawa będą bezpaństwowcami – którym żaden kraj nie chce przyznać obywatelstwa.

Spalona ziemia

Id al-Adha, święto ofiarowania, to jeden z najważniejszych punktów muzułmańskiego kalendarza, wspomnienie proroka Ibrahima, czyli Abrahama, od którego Stwórca zażądał ofiary z syna. Starotestamentowy Bóg zachowuje się czasem tak, jakby testowanie granic ludzkiej wytrzymałości sprawiało mu przyjemność. Birmańscy oficjele pastwienie się nad islamskimi współplemieńcami uczynili instrumentem bieżącej polityki.

Id al-Adha w zeszłym roku wypadła 1 września. Trzy dni po jej zakończeniu do Arakanu, ojczyzny Rohingów, wkroczyło birmańskie wojsko wspomagane przez uzbrojonych cywilów.

– Było jeszcze ciemno, gdy usłyszałam strzały. 10 dni wcześniej urodziłam córkę i jeszcze nie wszystko mi się zagoiło – Rahenie Farmish łamie się głos, gdy opowiada o ucieczce. – Ojciec pomógł mi się ubrać i pobiegliśmy z bratem do lasu. Cały dzień i noc przesiedzieliśmy w jakiejś jamie. Przez kilka godzin słychać było strzały i krzyki. Potem zrobiło się cicho. Gdzieś tam był mój mąż. Wypatrywałam go z krzaków i wtedy to zobaczyłam. Wojskowi przyprowadzili grupę ludzi, wśród nich szwagierkę z dwuletnią córeczką i dwoma czteroletnimi bliźniakami. Żołnierz pchnął ją na ziemię i strzelił jej w plecy. A potem odwrócił się do dzieci i każdemu strzelił w głowę. Rozsypałam się wtedy. Nie chciałam żyć. Brata błagałam, żeby mnie zostawili – głos kobiety zamienia się w gardłowy charkot.

Dopiero po zmroku rodzina odważyła się ruszyć w kierunku, który dawał szanse przeżycia: ku granicy z Bangladeszem. Rodzinne Sheil Khali spłonęło. Dwanaście innych rohińskich osad, które minęli po drodze, nim po 10 dniach dotarli do Bangladeszu, też zrabowano i spalono.

Pod koniec sierpnia 2017 r. władze birmańskie ogłosiły, że rohińscy partyzanci z ARSA, Armii Wyzwolenia Arakanu, zaatakowali lokalne posterunki policji i zamordowali 12 funkcjonariuszy, dlatego muszą rozpocząć akcję przeciw bojownikom. Jeden z zaatakowanych komisariatów mieścił się w Dumcha Para, opodal Sheil Khali.

– Czy mieszkali u nas partyzanci? A może i byli. Ale przecież ani ja, ani moje dziecko, ani moi siostrzeńcy nie należeliśmy do ARSA – Rahena znów zaczyna płakać. – Wojsko nikogo nie szukało. Strzelali na oślep. Łapali uciekających i mordowali bez przesłuchiwania.

Wojsko nie działało podług jednego schematu. Raz atakowało nad ranem, innym razem po południu. Czasem żołnierze zbierali mieszkańców pośrodku osady, ale częściej po prostu otwierali bez ostrzeżenia ogień w stronę domów i uciekających. Wreszcie – raz atakujący mieli na sobie mundury regularnej armii, a innym razem byli nimi młodzi mężczyźni w cywilnych ubraniach, którzy skądś mają broń i granaty. Ale czy to ważne? Zawsze i tak zostawiali za sobą spaloną ziemię.

Rahena: – Przez pierwsze trzy dni nic nie jadłam. Cały czas lało, byliśmy zziębnięci, nogi przestawały mnie słuchać. Brat i ojciec dawali mi jakieś liście, ale bałam się, że stracę pokarm. Trzeciego dnia zobaczyłam na krzaku mały owoc i położyłam małą na chwilę na ziemi, żeby go zerwać. Nagle coś kazało mi się odwrócić. W stronę córki pełzła kobra. Chciałam krzyczeć, ale z ust wyszedł mi pisk. Gdyby nie brat, który też zobaczył węża i rzucił w niego kijem…

Czas przeszły

W opowieściach ciężarnych właściwie nie ma przyszłości. Nie ma planowania imienia dziecka, wątpliwości co do płci, a tym bardziej nadziei, że trafi mu się lepszy los niż rodzicom. Pustkę po tym wypełnił czas przeszły – z trupami, wężami, pijawkami, zimnem, omdleniami z głodu i strachem przed ponownym spotkaniem z oprawcami.

Kobiety, które zaszły w ciążę jeszcze w Birmie – jak Azida Bhegum z Noorla Para, która jest w dziewiątym miesiącu – czekają na rozwiązanie pełne obaw, czy tygodnie strachu, głodu i wyczerpania nie odbiły się na zdrowiu dziecka.

Azida ma już szóstkę dzieci, ale żadnego nie oczekiwała z takim przerażeniem. Wręcz przekonaniem, że będą problemy. Najmłodsze, 19-miesięczny obecnie Ismail, w trakcie tułaczki do Bangladeszu i przez kilka pierwszych tygodni w Kutupalong stracił na wadze dwa kilo.

– Ja też wtedy mocno schudłam, a powinnam tyć – kiwa głową Azida, uspokajając Ismaila, który usiłuje wdrapać się na czerwone wiadro z resztką rodzinnych zapasów ryżu.

Ciężarne, które Wszechmogący obdarował nowym życiem już w Bangladeszu, wątpią z kolei, czy potrafią jeszcze być dobrymi matkami. Shamsunnahar – ta, którą prześladuje wspomnienie kobiety z rozciętym brzuchem – łapie się na tym, że wobec piątki dzieci męża z jego pierwszego małżeństwa zrobiła się agresywna.


Czytaj także: relacje Marka Rabija z Bangladeszu w specjalnym serwisie "TP".


Mąż ma 53 lata, chore serce, a teraz dobija go brak pracy. Shamsunnahar rozumie, że nie ma w tym jego winy. Ale rozumieć to jedno, a panować nad sobą to drugie. – Wrzasnę lub dam po łbie, a potem widzę strach w tych małych oczkach i chce mi się ryczeć, bo przecież one przeżyły to samo co my, tylko mniej z tego potrafią zrozumieć. Nie chcę być taką matką, ale boję się, że inną już nie będę. Przestałam ufać ludziom i nie nauczę tego dzieci.

Starsze dzieci Shamsunnahar musiały rzeczywiście przeżyć coś wyjątkowo drastycznego. Gdy wchodzimy do ich szałasu, wszystkie pchają się do aparatu, ale na widok złożonego statywu fotograficznego zastygają najpierw w przerażeniu, a potem upewniają się po kilka razy, czy to na pewno nie karabin.

Noor Bahar – ta nawiedzana przez sen o kuli ognia w brzuchu – uważa, że dzieci w ich społeczności dopiero zaczynają odczuwać niszczący wpływ tego, co przeżyły i zobaczyły. Robią się nerwowe i agresywne. Tam, gdzie wcześniej była między nimi zwykła dziecięca złośliwość i rywalizacja, teraz coraz częściej występuje okrucieństwo.

Winni temu są oczywiście dorośli. Po przybyciu do obozów rzucili się w wir spraw, budowy czegoś na kszałt domu, załatwienia formalności, odnalezienia rodzin i przyjaciół, czasem spłaty długu za przeprawę przez graniczną rzekę Naf, za którą bangladeskie zbiry kazały sobie płacić paserskie stawki. Dzieci zostały same.

Noor Bahar: – Nie wiem, czy ktoś mógłby nam pomóc z czymś takim. Jak boli noga, lekarz daje tabletki i ból zwykle ustaje. Pewnie są jakieś tabletki na serce?

Imperium paracetamolu

Pani doktor Sara Mujawar na powitanie zdejmuje gumową rękawiczkę, ale zamiast podać dłoń, przeciera nią czoło z potu. – Przepraszam – uśmiecha się zawstydzona. – Mamy dziś taki młyn, że zaczynam robić głupoty. Mam dla ciebie 10 minut. OK?

Południe. Słońce w zenicie pali, a przed punktem pomocy medycznej kłębi się kilkaset osób. Dwie kobiety przyniosły nastolatkę, która uskarża się na ostry ból brzucha. Inna krzyczy coś przez bambusowy płot do lekarzy, machając papierami z diagnozą, które najwyraźniej przed chwilą od nich dostała. Obok niej leży na ziemi starzec ze złamaną nogą.

Sara taksuje fachowym spojrzeniem tłum: – Przyjmiemy dziś może jedną trzecią, pierwszeństwo mają poważnie chorzy. Reszta spróbuje znowu jutro. Na szczęście przeważają tu drobnostki, z którymi ani ty, ani ja nie bieglibyśmy do lekarza. Ale oni tu kochają się leczyć.

Sara pochodzi z bengalskiej rodziny, lecz urodziła się i wychowała w Wielkiej Brytanii. Do Kutupalong przyjechała jako wolontariuszka, gdzie – jak mówi – każdy dzień weryfikuje jej dotychczasowe ośmioletnie doświadczenie lekarskie.

– Nie ma już ran postrzałowych z początkami gangreny, jak na początku. Ale to nadal medycyna pola walki, bo nie poprawiamy stanu zdrowia całej populacji, raczej próbujemy ograniczyć śmiertelność. Oni są niedożywieni, trapią ich pasożyty i choroby pokarmowe. W styczniu była tu epidemia ostrej biegunki i starsi padali jak muchy. Przykro to mówić, ale jesteśmy tu daleko nawet od minimów standardowej opieki medycznej. Wiesz, co dajemy im najczęściej? Paracetamol.

Ciężarne z Kutupalong są jednak innego zdania. Opieka jest dobra. Lekarze są mili. Są też leki i niezbędne badania. – To czwarty miesiąc – Shabekunnahar, 19-latka z miejscowości Kiewdyongi Para, klepie się po nadal niemal płaskim brzuchu. – Byłam badana już dwa razy i doktorzy mówią, że dziecku nic nie jest. Nie ma specjalnych punktów dla ciężarnych. Ale po co, skoro lekarz jest i tak blisko.

Doktor Sara: – A skąd one mają wiedzieć, jak wygląda nowoczesna opieka nad ciążą? W Birmie za wizytę musiały płacić, dlatego tu cieszy je sam darmowy dostęp do lekarza. Wspaniała opieka, za którą nam tak dziękują, polega na tym, że pytamy o samopoczucie, dajemy witaminy, osłuchamy stetoskopem i jeśli z wywiadu nie wychodzi, że dzieje się coś złego, puszczamy do domu. Ginekolożka z Tajlandii, którą tu ostatnio spotkałam, opowiadała mi o dziewczynie w szóstym miesiącu, którą odesłano do Kutupalong z innego obozu. Szła dwa dni.

Organizacja Save the Children szacuje, że blisko 70 proc. ciężarnych Rohingek w obozach nigdy nie miało kontaktu z ginekologiem. Badali je lekarze innych specjalności. Osiem na dziesięć porodów odbywa się na klepisku w szałasie, przy wsparciu starszych krewnych. W razie komplikacji często nie ma czasu na interwencję lekarza.

– Tu jest lepiej – upiera się jednak Rahima Khatum, 54-latka z Kiewdongi Para, próbując opanować roczną dziewczynkę, która usiłuje stawiać pierwsze kroki. – W Birmie ciąża oznaczała kłopoty. Jak z pierwszym dzieckiem jechałam do lekarza, policjanci zabrali mi pieniądze, skopali po tyłku i kazali wracać. Z kolejnymi już nie próbowałam.

Z trójki dzieci, które urodziła, żyje dwóch synów. Rahima nie ma z nimi kontaktu, bo mieszkali w innych wsiach. Córkę zabiła we wrześniu zbłąkana kula, gdy razem uciekały z Kiewdongi Para. Rahima podniosła z ziemi kilkumiesięczną wnuczkę, starła jej z buzi krew matki i ruszyła ku granicy. Wszechmogący o niej nie zapomniał i po kilku dniach przywrócił 54-letniej kobiecie laktację. Teraz Rahima może jednocześnie karmić wnuczkę, której musi zastąpić matkę, i opowiadać o byciu rohińską matką w Birmie.

– Kazali nam zgłaszać każdy poród. Mogłyśmy urodzić najwyżej czwórkę dzieci. Ale jeśli ktoś wcześniej zgłosił władzom, że chce mieć tylko dwójkę, za kolejne dziecko był karany. Przychodziła policja i kradła, co chciała.

Na chwilę milknie. – Moja noga już nigdy nie postanie w tym diabelskim kraju. Jeśli mają nas odesłać do Birmy, niech już dziś zrzucą na nas bomby.

Emancypacja po islamsku

Po tamtej stronie granicy została też ustalona od pokoleń hierarchia, z ojcem jako głową rodziny, który zarabia na utrzymanie, i matką na drugim planie, rozciągającym się gdzieś między sprzątaniem, praniem, gotowaniem a pieczą nad dziećmi.

W obozach drugi plan nie uległ większym zmianom. Za to wczorajsze głowy rodziny nie zawsze potrafią radzić sobie z nową dla nich sytuacją, która z roli głównego żywiciela zdegradowała je do głównego ciężaru – przynajmniej pod względem dziennego zapotrzebowania na kalorie. Władze Bangladeszu nie chcą wpuścić na rynek pracy setek tysięcy Rohingów, zdając sobie sprawę, jakie skutki miałby podobny krok w kraju, którego gospodarka od dekad nie nadąża za demografią.

W rezultacie społeczność uciekinierów skazana jest na doraźne prace – przy budowie obozowych magazynów, kopaniu studni czy wycince gajów bambusowych, z których pochodzi drewno na nowe szałasy w obozowisku. Ale żadne z tych zajęć nie zapewnia stałego dochodu.

Nie tylko budżety domowe nie wytrzymują tej presji.

– Mija dziewiąty dzień, jak dokądś poszedł – przez ścianę Jasmin Ahkhter wskazuje ręką w dal, dokąd wyruszył jej mąż Muhammad. – Pokłóciliśmy się o pieniądze, on chciał kupić sobie paan do żucia, a ja się uparłam, że musimy oszczędzać.

Paan, inaczej betel – paczuszka z liści pieprzu żuwnego, zawierająca nasiona palmy, przyprawy, czasem także minerały – to ulubiona używka biedoty od Indii po Tajlandię. Działa pobudzająco, przy okazji barwiąc zęby na czarno, a ślinę na czerwono. Na ulicznym targowisku można kupić ją za ok. 5 taka (2 grosze). Problem w tym, że w cenie 7-8 takich paczuszek można mieć także kilogram ryżu. W 20-letniej Jasmin, która jest w piątym miesiącu, po raz pierwszy obudziła się więc gospodyni domowa i po prostu schowała pieniądze przed mężem.

– Pewnie, że się wściekł. Ale co mógł mi zrobić? Krewni wiedzą, że jestem w ciąży. Dlatego wziął koc i dokądś polazł – opowiada Jasmin.

Wróci jednak. Muhammad nie jest pierwszym mężczyzną, którego duma ucierpiała w tym obozie. Kobiety – jak zauważa Jasmin, a siedzące obok sąsiadki potwierdzają delikatnymi kiwnięciami głowy – szybciej odnalazły się w nowej rzeczywistości. Może dlatego, że nie mają czasu na pielęgnowanie krzywd.

Kobieta wstaje o świcie i bierze się za prace domowe. Mężczyzna budzi się dwie godziny później, siada i rozpamiętuje. A potem staje w kolejce po pracę z podobnymi do niego, którzy też na okrągło miętoszą w myślach wspomnienia spalonego domu, pola i zwierząt domowych. To była ta część rodzinnej codzienności, którą w dawnym życiu mężczyzna zarządzał na wyłączność. Teraz nie ma czym zarządzać, dlatego wielu nie potrafi pozbyć się wrażenia, że rodzina nie jest w komplecie, nawet gdy wszystkim domownikom udało się ujść cało. A kobiety, jak mówi Jasmin, to kwoki. Wszędzie wychowają pisklęta, liczy się tylko to, że mają przy sobie je wszystkie.

Czekając na deszcze

– Czy tęsknię za Birmą? – Jasmin powtarza pytanie. – Najbardziej brakuje mi zieleni, bo tam mieszkaliśmy pośród lasów, a tu po horyzont są tylko dachy. Ale teraz liczy się to, że za niecałe trzy miesiące zacznie się sezon deszczowy, a my wciąż mieszkamy w tymczasowym domu, który skleciliśmy z byle czego zaraz po przybyciu do obozu.

Mieszkanie Jasmin rzeczywiście pozbawione jest grubych bambusowych bali wkopanych w grunt, które zapewniałyby konstrukcji odporność na silne wiatry. Nie ma też ścian z bambusowych kratownic, między które wkłada się coś w rodzaju plandeki. Fundamenty ich domu tworzy wał z gliny, w który po prostu wetknięto bambusowe drągi, a między nimi poprzeplatano kawałki cienkiej folii. Wiatr zdążył wyszarpać w niej dziesiątki otworów, przez które wpada teraz do środka arabeska promieni słonecznych, ale równie łatwo wpadnie i deszcz.

Małżonkowie kilka razy prosili swojego majhi (sołtysa) o przydział materiałów do budowy solidnego domu. Rodziny zwykle dostają je od władz obozowych już kilka tygodni po przybyciu do Kutupalong. Oni czekają piąty miesiąc. Sąsiadki zgodnie twierdzą, że to wina jej męża. Nie pilnuje sprawy.

– Jasmin dawno by to załatwiła, ma głowę na karku – kiwa z uznaniem głową Minara, mieszkanka sąsiedniego szałasu. – Ale ma kłopoty z dzieckiem, dlatego musi się oszczędzać.

– Nie kłam! – obrusza się Jasmin. – Lekarze mówią, że wszystko gra. Tylko starsze kobiety gadają, że jak na piąty miesiąc brzuch mam podejrzanie mały. Ale co one mogą wiedzieć?

W prowizorycznym szałasie, chwilowo bez pomocy męża, ciąża napawa Jasmin dumą. Zza foliowej ściany dobiega zuhr, wezwanie do popołudniowej modlitwy.

Na pożegnanie zadaję ostatnie pytanie: czego chciałaby najbardziej dla swojego dziecka? Dziewczyna przez chwilę wpatruje się w sufit szałasu: – Szczelnego dachu. ©℗

Ekspedycja reporterska „Tygodnika” jest możliwa dzięki zbiórce społecznościowej naszych Czytelników. Teksty, wideo i materiały fotograficzne, a także listę osób, które wsparły projekt, publikujemy w specjalnym bezpłatnym serwisie pod linkiem: powszech.net/bangladesz.

ROHINGOWIE: BEZPAŃSTWOWCY Z BIRMY

„Loomia Bangli”, złodzieje z Bangladeszu – tak sąsiedzi, głównie wyznania buddyjskiego, nazywają w Birmie islamską mniejszość zamieszkującą od stuleci stan Arakan na pograniczu z Bangladeszem.

Birmańska ustawa o obywatelstwie z 1982 r. nie wymienia ich wśród 135 uznawanych mniejszości i odmawia im praw obywatelskich. Rohingowie nie spełniają dwóch z trzech kryteriów: nie mówią po birmańsku i nie potrafią udokumentować ciągłości pobytu rodziny na zamieszkiwanym terenie przed 1823 r., tj. przed podbojem Birmy przez Wielką Brytanię. Wprawdzie tego ostatniego nie byłaby w stanie udokumentować większość ­obywateli Birmy, ale zdaniem władz to nie przemawia na korzyść Rohingów, którzy według oficjalnej wykładni są narodowości bengalskiej (taką adnotację mają w dowodach tożsamości) i tylko przebywają na terenie Birmy.

Rohingowie mówią niemal tym samym dialektem języka bengalskiego, którym posługują się mieszkańcy południowo-wschodniego Bangladeszu. Łączy ich z nimi też religia (islam). ©(P) MR

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2018