W jaskini z Tuskiem i Kaczyńskim

Politycy na nowo zachwycili się starym narzędziem do uprawiania propagandy – naszymi złudzeniami. Wydarzenia ostatnich miesięcy wyglądają inaczej, gdy zrozumie się ich sztuczki.

12.12.2017

Czyta się kilka minut

Donald Tusk i Jarosław Kaczyński. Sejm, Warszawa, 1 października 2014 r. / RADEK PIETRUSZKA / PAP
Donald Tusk i Jarosław Kaczyński. Sejm, Warszawa, 1 października 2014 r. / RADEK PIETRUSZKA / PAP

Te trzy litery budzą respekt. Bez względu na to, czy sprawa jest poważna, czy też nie, gdy w jej tle pojawia się szyld „CBA”, dla większości opinii publicznej wszystko staje się jasne: łapać złodzieja!

Mistrzostwo w sięganiu po te trzy litery osiągnął minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Posiadł nie tylko prostą umiejętność donośnego kierowania do CBA spraw, które korupcji nie dotyczą i finalnie, po cichu, lądują na zwykłych policyjnych biurkach. Ziobro potrafi budować całe polityczne koncepty na podstawie skojarzeń wywoływanych przez złowróżbny szyld antykorupcyjnej służby.

Bez żadnego przypadku, gdy chciał wyrzucić prezes Sądu Okręgowego w Krakowie, tego samego dnia CBA zatrzymało kilku dyrektorów sądów w Małopolsce. Połączono w pakiet sprawy, które nie mają ze sobą nic wspólnego. Prezes sądu to sędzia. A dyrektor to urzędnik, który mu nawet nie podlega – bo jego szefem jest Ziobro. W dodatku prezes Sądu Okręgowego w mieście wojewódzkim nie ma nic wspólnego z dyrektorami administracyjnymi w sądach terenowych. Szkopuł w tym, że „prezes sądu” i „dyrektor sądu” brzmią w sumie tak samo, a wspólne pokazanie tych spraw w telewizji z szyldem CBA w tle załatwia wszystko. Duży małopolski dziennik napisał w nagłówku jednym tchem: „Prezes Sądu Okręgowego w Krakowie oficjalnie odwołana. CBA zatrzymało dyrektorów sądów”.

To stały patent Ziobry. Gdy tylko zbliża się ważne przesłuchanie przed komisją reprywatyzacyjną, to znów bez żadnego przypadku tego samego dnia skoro świt CBA zgarnia jakichś upadłych urzędników od stołecznych nieruchomości. Tak stało się ostatnio, gdy speckomisja zajmowała się nieruchomością odzyskaną przez rodzinę prezydent stolicy Hanny Gronkiewicz-Waltz. „Aresztowania w ratuszu przed przesłuchaniem Hanny Gronkiewicz-Waltz!” – to ogólnopolski tabloid. Czy zapuszkowani mieli związek z kamienicą przy Noakowskiego, czy nie – czy to ważne? Pakiet wygląda zgrabnie, ponętnie i jednoznacznie.

Krótka pamięć

Politycy zawsze naciągali rzeczywistość i kłamali. Ale od kilku lat sytuacja jest wyjątkowa: politycy próbują nas zwodzić systemowo i łgać w żywe oczy notorycznie. W efekcie coraz trudniej odróżnić kłamstwo od prawdy w polityce. Jesteśmy jak mieszkańcy platońskiej jaskini – po omacku, rozpoznając cienie pochodzące z odbitego światła, staramy się zrozumieć rzeczywistość.

Ta szczególna kampania kreacji rzeczywistości, która najzwyczajniej nie istnieje, jest dziś możliwa z kilku powodów. Po pierwsze – ostry podział polityczny, w którym debata prowadzona jest pod oczekiwania twardych elektoratów, bo to one na co dzień interesują się polityką. W każde kłamstwo wybrańców uwierzą, prawdy w słowach drugiej strony szukać nie zamierzają.

Po wtóre – przesyt informacji. W czasach mediów społecznościowych, które generują tony zbędnych komunikatów, codzienna dawka informacji jest nie do przetrawienia, nie mówiąc o ich własnej weryfikacji. W takim tłoku nietrudno przemycić kłamstwa, pomówienia i insynuacje.

Oczywiście też – i to po trzecie – załgany polityk korzysta także z naszej niewiedzy, a czasami ignorancji. Nie znamy zasad działania instytucji, nie rozumiemy procedur obowiązujących w państwie. Ale – nawet przy sporej dozie samokrytyki – nie można za taką sytuację winić wyłącznie nas, konsumentów politycznych informacji. Przy dzisiejszej komplikacji świata i jego pośpiechu nie sposób posiąść wiedzy na wszystkie tematy, co byłoby antidotum na polityczną propagandę.

Ale wśród tych wszystkich przyczyn jest jedna kluczowa. To nasze złudzenie, że to, co najważniejsze, dzieje się tu i teraz, w dodatku na naszych oczach. Niewiele pamiętamy z przeszłości i niezbyt to nas interesuje.

Politycy to wykorzystują. Wiedzą, że informacja to towar o krótkiej przydatności do spożycia i należy go przyrządzić tak, by wyglądał apetycznie w momencie podania. Nawet jeśli danie okaże się później niestrawne.

Kuchmistrz Antoni

Drugim obok Ziobry mistrzem takiej politycznej kuchni jest Antoni Macierewicz. Niestety, na trening swego kunsztu wybrał sobie Smoleńsk. Macierewicz jest panem chwili, przekonanym, że nikt nie obejrzy się na to, co zostawił z tyłu.

Korzysta z tego, że niewielu rozumie jego lotnicze, fizyczne, chemiczne, mechaniczne i pirotechniczne wywody, wyglądające na pierwszy rzut oka na fachowe. A już zupełnie nikt nie analizuje i nie rozlicza go z tego, co mówił wcześniej.

A takie résumé wygląda smutno. W ciągu ponad pięciu lat pracy sejmowego zespołu Macierewicz i jego współpracownicy ogłosili kilkanaście hipotez na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej, czasem wzajemnie ze sobą sprzecznych. Najbardziej kontrowersyjne tezy Macierewicza: spisek Tuska z Putinem, by się pozbyć Lecha Kaczyńskiego; trzy osoby przeżyły katastrofę (mówił tak na zamkniętych spotkaniach co najmniej jeszcze w 2013 r.); smoleńskiej brzozy nigdy nie było. Żadna z tych przełomowych teorii nie została nawet uprawdopodobniona – choć od dwóch lat PiS ma wszystkie instrumenty, by to zrobić.

Przy dużej dozie dobrej woli można przyjąć, że gdy PiS było w opozycji, Macierewicz miał prawo błądzić w wersjach dotyczących katastrofy – nie miał narzędzi do weryfikacji tych tez. Pretensje do niego można mieć o coś innego: za łatwo stawiał najcięższe oskarżenia, nie wycofywał się z absurdalnych teorii i przyciągał mętnych ekspertów, którzy czuli ostatnią życiową szansę zdobycia sławy. Wielu było u niego emerytowanych naukowców niskiego stopnia z poślednich uczelni albo polonusów, którym zagraniczna kariera ewidentnie się nie udała. Eksperymentowali na parówkach i puszkach, przez co ośmieszali katastrofę i jej ofiary. A Macierewicz robił z nich niemal noblistów.

Bomba w toalecie prezydenta

Tyle że ci, którzy nie wierzyli w oficjalne przyczyny katastrofy, z wiarą przyjmowali każde kazanie Macierewicza zbudowane na teoriach jego naukowców. Gdyby sprowadzić te ostatnie to do konkretu, to musieliby dziś wierzyć nie tylko w zamach („jedyną hipotezą wyjaśniającą przebieg wydarzeń jest to, że do rozpadu samolotu doszło na skutek eksplozji w powietrzu i działań osób trzecich” – raport „28 miesięcy po Smoleńsku” z 2012 r.), ale także w to, że przeprowadzili go Rosjanie („To strona rosyjska doprowadziła do śmierci Prezydenta Rzeczypospolitej i polskiej elity państwowej” – jw.) przy udziale Tuska („Nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie współdziałanie rządu Donalda Tuska. To współdziałanie trwa po dziś dzień i ma na celu ukrycie i ochronę sprawców zbrodni smoleńskiej” – jw.), zaś Putin z Tuskiem podłożyli ładunek w okolicach prezydenckiej toalety (raport „Cztery lata po Smoleńsku. Jak zginął prezydent” z 2014 r.).

Gdzie są dziś – gdy PiS ma całą władzę, a Macierewicz kontrolę nad sporą częścią specsłużb i dostęp do wszelkich dokumentów – dowody na te wypowiadane przez lata słowa?

Macierewicz nie musi się martwić, opinia publiczna go nie rozliczy. Nie tylko dlatego, że karmieni przez lata kolejnymi smoleńskimi teoriami, z trudem pamiętamy nawet te ostatnie.

Także dlatego, że grając na politycznych emocjach, wie, że nigdy nie będzie musiał stanąć w prawdzie – bo zawsze będzie twardy smoleński elektorat, który spije jego słowa.

Komuniści ministra

Ten styl ucieczki do przodu pod biało-czerwonymi sztandarami stosuje Macierewicz również w innych obszarach, którymi się zajmuje – choćby w armii.

Kiedy odwoływał przetarg na śmigłowce Caracal, przekonywał, że kluczowe jest to, iż Francuzi nie byli gotowi zagwarantować sowitego offsetu, czyli inwestycji towarzyszących zakupowi („Z mojego punktu widzenia, jako ministra obrony narodowej, ważne było, żeby ten offset przyjąć” – październik 2016 r.). Co mówi teraz, gdy wielotygodniowa burza wokół tego przetargu ucichła? „Umowa offsetowa najczęściej podwyższa cenę kontraktu i wydłuża czas jego realizacji. Mam wrażenie, że płonne były nadzieje na to, że offset będzie narzędziem przyspieszenia modernizacji polskiego przemysłu”.

Inna sytuacja. Macierewicz od kwietnia stara się przekonać prezydenta, by przyznał wybranym przez MON oficerom gwiazdki generalskie. Twierdzi, że potrzebuje „zmiany pokoleniowej”, bo oczyszcza armię z postkomunistycznych generałów. „Dziś atakowane jest wzmacnianie armii. Środowiska postkomunistyczne używają tego paliwa w sposób szczególnie bezwzględny i konsekwentny” – stwierdził ostatnio.

Szkopuł w tym, że spośród 14 kandydatów do awansów generalskich, których antykomunista Macierewicz przedstawił w ostatnich tygodniach prezydentowi, aż 13 ma za sobą członkostwo w PZPR, komunistycznej młodzieżówce ZSMP, albo w jednym i drugim jednocześnie.

Macierewicz doskonale wie, że wychowanie generała zajmuje 25–30 lat, a więc dziś awansować można głównie tych, którzy zaczynali służbę pod koniec PRL. Tyle że – po pierwsze – jego komuniści to dobrzy komuniści. A po wtóre, kto sprawdzi, co się naprawdę kryje za „zmianą pokoleniową”?

Wszystkie zmyłki Tuska

Żeby oddać sprawiedliwość – to nie politycy PiS pierwsi zaczęli stosować prostackie i ordynarne sposoby ogrywania opinii publicznej. Ba, za braki warsztatowe w tym obszarze zapłacili szybką utratą władzy podczas swych pierwszych rządów, w latach 2005-07.

Protoplastą zagrywek opartych na zmyłkach był Donald Tusk – i było to zbiegiem kilku okoliczności. Po pierwsze, w czasie jego rządów znacznie przyspieszyły media społecznościowe i jednocześnie zaostrzył się konflikt polityczny.

W dodatku Tusk posiadł naturalne umiejętności swobodnego żonglowania takimi zagrywkami. To skutek jego specyficznej inteligencji emocjonalnej – głównie dobrego wyczucia potrzeb ludu i mówienia mu tego, co przeciętny Polak chce usłyszeć. To inaczej niż z Kaczyńskim, który jest politykiem starej daty i zazwyczaj mówi prosto z mostu, przez co zresztą PiS często musi lizać rany.

Gdy w rząd PO-PSL uderzył pierwszy duży skandal, czyli afera hazardowa z końca 2009 r., Tusk jednym ruchem usunął niemal pół rządu, w tym tak ważne postaci jak ówczesny wicepremier i szef MSWiA Grzegorz Schetyna. Po pierwsze, wiedział, że lud łaknie głów. Po wtóre, chciał odwrócić uwagę od samego skandalu. Po trzecie, załatwił swoje interesy polityczne, bo przy okazji serii ministerialnych dymisji usunął też szefa CBA Mariusza Kamińskiego, który aferę wykrył.

W finale – swym zwyczajem – Tusk wywrócił polityczny stolik, ogłaszając, że nie będzie kandydował w wyborach prezydenckich 2010 r. i rozpisując w partii prawybory na kandydata. Wszyscy o aferze zapomnieli.

Mistrz przykrywek

Tusk posiadł mistrzostwo w takim przykrywaniu tematów. Zawsze gdy był w tarapatach, podrzucał opinii publicznej nowy, efektowny, zastępczy temat – a to in vitro, a to chemiczną kastrację pedofilów, a to zmiany w finansowaniu Kościoła. Większości nigdy nie załatwił, ale wszak po to je ogłaszał, by nie kiwnąć palcem.

Gdy w 2013 r. wybuchł skandal, bo kontrwywiad wojskowy kierowany przez gen. Janusza Noska uznał, że wiceminister obrony gen. Waldemar Skrzypczak odpowiadający za zakup sprzętu ma dziwne powiązania z lobbystami, Tusk wyrzucił i szefa kontrwywiadu, i wiceministra. Oznajmił, że to konflikt generałów – co zwalniało go z odpowiedzi na pytania, czy rządowe przetargi zbrojeniowe były czyste. Gdy PiS po wyborach wziął się za Noska w innej sprawie, Tusk obwieścił na Twitterze, że jest dumny, że jako premier mógł z nim współpracować. „Jest wzorem odpowiedzialności, patriotyzmu i honoru” – wyraźnie nie chce, abyśmy pamiętali, że go wyrzucił.

Tusk krył też swe kłopoty zapowiedziami rekonstrukcji albo kolejnymi „exposé”, których wygłaszał co niemiara. M.in. dzięki takim trikom lider PO rządził dwie kadencje. I jeśli pod koniec drugiej kadencji zanotował spadek notowań i w finale Platforma oddała władzę, to głównie dlatego, że Tusk uwierzył, iż piekła nie ma, i zaniechał swej sprawdzonej taktyki. Po kolejnym ogromnym skandalu, czyli aferze taśmowej z 2014 r., nikogo z rządu nie wyrzucił i szybko uwierzył, że lud ów skandal zapomniał. Choć sam zdołał się ewakuować do Brukseli, to zostawił swą partię na lodzie. Wygrało PiS, które przez osiem lat, obserwując tuskową sprawność, odrabiało lekcje z propagandy.

Propaganda totalna

Dziś w porównaniu z politykami PiS Tusk – uważany do niedawna za mistrza politycznego ślizgu – jest chłopcem w krótkich spodenkach. PiS prowadzi działania propagandowe na skalę totalną, niespotykaną dotąd w polskiej polityce. Dlatego obóz władzy musiał przejąć media publiczne, by dyktować ton debaty i nadawać wydarzeniom swe interpretacje.

Za przykładem Tuska PiS też stosuje zręczne przykrywki własnych wpadek. Gdy pod koniec listopada w związku z Brexitem unijne kraje starały się o przeniesienie do nich siedzib agend UE stacjonujących dotąd na Wyspach, polski rząd stanął do konkursu o Europejski Urząd Nadzoru Bankowego oraz Europejską Agencję ds. Leków. Gdy przegrał z kretesem, z miejsca rozpuścił komunikaty pod hasłem: „Wielka unijna agencja oficjalnie w Warszawie”. Chodziło o agencję ochrony granic Frontex. Zorganizowano nawet specjalną uroczystość, na której premier Szydło oznajmiła z pompą: „To jest bardzo ważny dzień, ponieważ tutaj w Warszawie inaugurujemy już oficjalnie prace jednej z największych agencji unijnych. Agencji, która ma szczególne znaczenie dla nas wszystkich, dla całej Europy, i też dla przyszłości Europy”.

Jest jeden szkopuł – siedziba Fronteksu jest w Polsce od ponad dekady. W 2017 r. agencja po prostu dostała od rządu działkę na budowę swej siedziby. Inna rzecz, że umowę podpisano w marcu. Ważne były jednak obrazki telewizyjne przykrywające fiasko – bankami zajmą się Francuzi, zaś lekami Holendrzy.

Brutalne słowa PiS

Obecna władza posiadła umiejętności przykrywania nie tylko niewygodnych tematów, ale także zmiany dyskursu publicznego i łączenia niezwiązanych ze sobą spraw w efektowne pakiety. A nade wszystko z łatwością podpatrzoną u Macierewicza sięga po brutalne słowa i najpoważniejsze oskarżenia, z których, gdy opadnie bitewny kurz, niewiele zostaje. Poza oskarżeniami o zdradę stanu i zamach w Smoleńsku pojawiły się wszak zarzuty sfałszowania wyborów samorządowych w 2014 r., nie wspominając o zwycięskiej kampanii wyborczej opartej na efektownym haśle „Polska w ruinie”.

Po wyborach PiS nie przyhamowało, lecz poszło jeszcze dalej. Na początek przedstawiło w Sejmie „audyt” rządów Platformy. Już samo to słowo, sugerujące buchalteryjną akuratność, było pułapką zastawioną na opinię publiczną. Bo „audyt” był po prostu politycznym atakiem na poprzedników. Wyłaniał się z niego obraz kraju na krawędzi upadku, w którym obywatele żyli w nędzy, a władza jeździła złotymi mercedesami i wykorzystywała służby specjalne do tępienia patriotycznej opozycji. Ministrowie PiS ścigali się na liczbę donosów do prokuratury w ramach audytu. Po półtora roku niewiele z nich zostało. Jedne śledztwa są po cichu zamykane, inne toczą się ospale.

Jednym z najbrutalniej atakujących Platformę ministrów był szef resortu skarbu Dawid Jackiewicz, który wygłosił sążnisty wykład na temat nepotyzmu, korupcji politycznej i marnotrawstwa poprzedników. Pół roku później Kaczyński wyrzucił go z rządu dokładnie za to samo. – W spółkach skarbu zdarzyło się wiele złego. Problemem były kompetencje i uczciwość. Będziemy zwalczać wszelkie przejawy nepotyzmu – mówił mi w wywiadzie. Jednocześnie prezes PiS zapowiadał rozliczenia, które nigdy nie nastąpiły. Ludzi z rozdania Jackiewicza pozbyto się po cichu, bez angażowania służby na trzy litery.

Pucz, Targowica, lewactwo

Zmiana znaczenia słów jest jednym ze stałych środków w arsenale propagandowym PiS. Po zeszłorocznych protestach pod Sejmem władza oskarżyła opozycję o próbę „puczu”. Obalenie rządu siłą to przestępstwo – do dziś PiS dysponujące wszystkimi służbami pod słońcem nie pokazało choćby poszlak wskazujących na taki zbrojny spisek. Ale czy ktoś o to dziś w ogóle pyta?

Gdy kilkoro posłów PO zagłosowało w Parlamencie Europejskim za rezolucją krytykującą rządy PiS, zostali obwołani „Targowicą”, prezydent zaś napisał na Twitterze: „Zachowanie i język posłów PO i ich koalicjantów w PE jest nie do zaakceptowania. To mowa kłamstwa, która uderza w Polskę, Polaków i nasze prawo wyboru. Gdzie szacunek dla demokracji?”.

Pal licho, że Targowica to było wydanie Polski wrogom, a kraje UE to nasi sojusznicy, w dodatku sami się do nich wprosiliśmy. Ważniejsze jest to, że europosłowie PiS będąc w opozycji kilkakrotnie wyżalali się na rząd PO w Europarlamencie. Politycy PiS zarzucali mu m.in. sfałszowanie wyborów samorządowych w 2014 r. „Czy można mówić, że w naszym kraju jest demokracja?” – pytał ówczesny europoseł PiS Andrzej Duda.

Gdy PiS ruszało na Trybunał Konstytucyjny, atakowało go jako postkomunistyczną skamielinę i ostoję lewactwa. – Według naszej oceny sądy to jedna z twierdz postkomunizmu w Polsce. Na czele jest tu Sąd Najwyższy, który ma naprawdę spory dorobek, jeśli chodzi o ochronę ludzi służących dawnemu systemowi, ale także wiele bardzo wątpliwych wyroków. Jednocześnie szerzy się tam lewactwo i podległość w stosunku do sił zewnętrznych wobec Polski – mówił mi Kaczyński w tamtym czasie.

– Szuka pan politycznego uzasadniania do starcia z sądami. Z Trybunałem wojowaliście, mimo że lewacki nie był. Umocnił w Polsce zakaz aborcji i rozszerzył klauzulę sumienia dla lekarzy – zwróciłem uwagę.

– Po naszej wygranej TK miał sypać piach w tryby rządu, żeby nie udała nam się przebudowa kraju – znów szczerość Kaczyńskiego pokazała, że postkomunistyczne epitety to tylko narzędzie do osiągnięcia celu.

Wystarczy nie kraść

Premier Beata Szydło zasłynęła stwierdzeniem, że dobra sytuacja budżetu to efekt tego, że wystarczy nie kraść, co stało się jej najkrótszą recenzją rządów Platformy. Jednocześnie wicepremier Mateusz Morawiecki – starannie niepamiętający, że był doradcą gospodarczym Tuska w czasach, gdy „się kradło” – ogłasza miesiąc po miesiącu nadwyżkę budżetową, która wzmaga efekt słów Szydło. I znów na szczęście odzywa się ten staromodny Kaczyński: – Na koniec roku będzie deficyt, trudno mi powiedzieć jeszcze w tej chwili jaki, ale będzie deficyt i to będzie deficyt liczony na pewno w dziesiątkach miliardów złotych – czym zdradza strategię rządu. Bo choć sytuacja budżetu nie jest zła, to zadłużenie napięte do granic możliwości, a sztuczki księgowe ze zwrotem VAT przedsiębiorcom powodują czasowe nadwyżki. Ale baśń o nadludzkiej ściągalności Morawieckiego działa – stąd dostał premierowską szansę.

Przy takiej sprawności PiS bez wątpienia znajdzie dobre wytłumaczenie, dlaczego w połowie kadencji trzeba przebudować rząd, który miał być najlepszym w historii Polski. Zabraknie tam informacji, że „rząd ćwierćwiecza” okazał się niewydolny i wewnętrznie skłócony, jak wszystkie przed nim. Tak po prostu. ©

Autor jest dziennikarzem Onet.pl, stale współpracuje z „Tygodnikiem”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2017