Europejski dryf

Głównym zagrożeniem dla roli i miejsca Polski w Europie nie jest dziś izolacja, lecz nieistotność. A także zastój w rozwoju, powodowany złudnym przekonaniem, że zawsze będziemy „zieloną i bezpieczną wyspą”.

19.09.2017

Czyta się kilka minut

Po „Marszu Wolności”, Warszawa, 6 maja 2017 r. / MACIEJ ŁUCZNIEWSKI / NURPHOTO VIA ZUMA PRESS / FORUM
Po „Marszu Wolności”, Warszawa, 6 maja 2017 r. / MACIEJ ŁUCZNIEWSKI / NURPHOTO VIA ZUMA PRESS / FORUM

Uczciwe stawianie ocen nie jest łatwą sztuką. Dotyczy to w takim samym stopniu nauczyciela w szkole, wykładowcy na uczelni, jak też polityka. Czy za punkt odniesienia przyjąć własne wyobrażenia i ambicje na temat egzaminowanego, czy raczej jego możliwości? Czy brać pod uwagę tylko to, co potrafi, czy także uwzględniać postęp, czyli to, jak bardzo stara się być lepszy?

Nie każdy przecież, szykując się do egzaminu czy do objęcia funkcji publicznej, ma świadomość, na co się porywa oraz w jakim momencie przyjdzie mu stanąć przed sprawdzianem. Dlatego nadmierna pewność siebie potrafi być wstępem do porażki, a skrywane kompleksy mogą sprzyjać wytężonej pracy i – w rezultacie – sukcesowi. Podobnie jest z ambicjami: ich nadmiar może skończyć się wypaleniem, zaś umiarkowanie może zachęcić do podnoszenia sobie poprzeczki.

Wojna na przymiotniki

Ten przydługi wstęp jest potrzebny, aby wprowadzić pewien minimalny ład intelektualny dla oceny miejsca i roli Polski w Europie oraz wyzwań, które stają się naszym udziałem.

W debacie publicznej ocena ta jest z reguły wypadkową sympatii politycznych, nie zaś powierzchownej nawet, ale jednak analizy. Publiczna „wojna na przymiotniki” powoduje, że pojęcie umiaru w ważeniu ocen wydaje się dziś równie starożytną koncepcją, co odwoływanie się do „zdolności honorowej” adwersarzy. W ten sposób życie polityczne, a za nim publiczne, przebiega według logiki partyjnych bojów.

Wszyscy to znamy. Najpierw opozycja i jej zwolennicy nie zostawiają suchej nitki na rządzących, aby zaraz potem nie tylko zamienić się miejscami, ale też uświadomić sobie, że ambicje i słowa to jedno, a możliwości działania to drugie. Ocenianie polityki każdego rządu w odniesieniu do zapowiedzi z czasów kampanii wyborczej jest więc zabiegiem zarówno naturalnym i oczywistym – obietnic należy dotrzymywać – jak też niewiele wnoszącym, bo politycy zwykle uciekają od wyznaczania celów, sprzedając nam górnolotne hasła i niskie emocje.

Wystarczy zajrzeć do sprawozdań sejmowych, aby przekonać się, że za rządów koalicji PO-PSL Polska była „ważnym graczem w Unii” lub „wasalem Niemiec” (właściwe podkreślić), a dzisiaj jest „ważnym graczem w Europie” lub „pariasem Unii” (niewłaściwe skreślić). Tutaj twardego punktu odniesienia do analizy nie znajdziemy.

Co nie znaczy, że „wtedy i teraz” nie mają znaczenia. Po prostu analiza porównawcza i ocena polityki ugrupowań, mająca silne zabarwienie sympatii i antypatii partyjnych, to nie to samo, co analiza i ocena polityki rządu i miejsca, w którym jesteśmy.

Dla tej ostatniej punktem wyjścia powinien być sposób zarządzania problemami i skuteczność w osiąganiu celów. Także, a może przede wszystkim, w momencie kryzysowym.

Trafna diagnoza...

Przyjmując taką perspektywę, mamy dziś bardzo ciekawy przypadek strategii politycznej, która – wychodząc od trafnej pod wieloma względami diagnozy, podzielanej także przez wielu przeciwników rządu Prawa i Sprawiedliwości – stała się źródłem (nie)zamierzonych problemów i błędów.

Gdy PiS obejmowało rząd w 2015 r., trend rozwojowy w Unii Europejskiej wydawał się zdecydowanie negatywny: wahania Brytyjczyków co do wyjścia ze Wspólnoty, oczekiwanie na wynik wyborów w Holandii i Francji (gdzie szansę na objęcie władzy mieli odpowiednio Geert Wilders i Marine Le Pen, oboje zapowiadający radykalną zmianę polityczną), kolejne zamachy terrorystyczne... I na dodatek jeszcze tlący się kryzys gospodarczy.

W takiej sytuacji realnym scenariuszem była stopniowa dekompozycja targanej wewnętrznymi wstrząsami Unii. Co gorsza, wszystkie te problemy rozgrywały się w bardzo niebezpiecznym otoczeniu zewnętrznym, z Donaldem Trumpem i Władimirem Putinem jako – różnej natury, rzecz jasna – wyzwaniami dla pozycji i bezpieczeństwa Europy w świecie.

Scenariusz ten pociągał za sobą kolejne logiczne założenia. Po pierwsze, że nie ma i nie będzie możliwości dalszej przebudowy instytucjonalnej Unii i zacieśniania współpracy. Oraz że stopniowy proces rozpadu Wspólnoty będzie raczej sprzyjał nowemu rozdaniu politycznemu, w którym Polska będzie miała szansę na pewnego rodzaju cofnięcie czasu i poprowadzenie nowych „negocjacji akcesyjnych” na lepszych niż pierwotnie warunkach. Proces rozpadu zmusiłby też państwa regionu do innego pozycjonowania się, a Niemcy byłyby skłonne do większej współpracy w układaniu nowych europejskich puzzli.

Nie, to nie jest relacja z tego, co miało się wydarzyć. To próba rekonstrukcji założeń, które wydają się korespondować ze światopoglądem obecnej ekipy rządzącej. Można się spierać, czy na pewno dokładnie tak one wyglądały. Być może były bardziej zniuansowane. Ale z pewnością trafnie odczytywały wówczas „ducha czasu”. Szykowanie się na czarny scenariusz powinno zawsze towarzyszyć myśleniu politycznemu.

...nowa rzeczywistość...

Jednak dziś, dwa lata później, rzeczywistość okazuje się inna. Choć za wcześnie jest, aby odtrąbić już koniec kryzysu, to scenariusz rozwija się według innej logiki.

We Francji wybory prezydenckie wygrał Emmanuel Macron. A to zmieniło wiele, jeśli wręcz nie wszystko. Niemcy mają w Paryżu partnera, z którym potrafią się porozumieć w imię stabilności – choć Macron nie jest spełnieniem ich marzeń, a nawet utożsamia wszystkie te cechy polityki francuskiej, których Niemcy nie znoszą.

Partner wymaga jednak nagrody w postaci poparcia części jego postulatów. Dwa są dla Niemiec bezproblemowe. To, po pierwsze, kwestia pracowników delegowanych i tzw. dumpingu socjalnego. Jest to problem polityczny, który ma niewielkie znaczenie ekonomiczne w perspektywie całej Unii. Źródłem jego powstania nie było rozszerzenie Unii na wschód, lecz brak rąk do pracy w wielu zawodach w Europie Zachodniej. Pracownicy delegowani, których większość pracuje zresztą za stawki lokalne (a nie polskie czy rumuńskie), są dziś jednak symbolem – jak niegdyś „polski hydraulik” – problemów rynku pracy nad Sekwaną.

I druga sprawa: „integracja” strefy euro. Cudzysłów jest uzasadniony, gdyż nie chodzi tu o integrację rozumianą jako przekazanie kolejnych kompetencji państw narodowych organom ponadnarodowym lub uwspólnotowienie długów strefy euro, lecz o pozór integracji, który będzie miał jednak konsekwencje polityczne.

W ostatnim wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung” kanclerz Angela Merkel zapowiedziała gotowość do reformy: do uporządkowania spraw, które pojawiły się w trakcie zarządzania kryzysem strefy euro. Do tego dojdzie zapewne parę zmian instytucjonalnych – w rodzaju osobnego zgromadzenia parlamentarnego dla strefy euro, „ministra finansów” strefy i jakiegoś zalążka osobnego budżetu. Poparcie dla zmian zadeklarował także szef Komisji Europejskiej. Jego orędzie o stanie Unii – wygłoszone w środę 13 września – było początkiem negocjacji na temat kształtu nowej konstrukcji strefy euro.

Żadna z tych zmian nie rozwiąże strukturalnych problemów strefy euro, ale będzie sygnałem, że projekt europejski wchodzi w nowy etap. Zaś polityczny dystans między strefą euro a resztą państw, które nie mają wspólnej waluty, będzie się pogłębiał.

...i pułapka konsekwencji

Zapowiedź reformy rynku pracy w Unii i reformy strefy euro wystarczyła, aby nasz region nie tyle odwrócił się od Polski, co wyraził zainteresowanie nowym rozdaniem, w którym Polska nie tylko nie ma czego zaoferować, ale w którym – być może – w ogóle nie będzie brać udziału. Inaczej niż Francja czy Niemcy. Bez względu bowiem na to, kto rządzi w Warszawie, Polska nie ma zdolności zbudowania trwałej koalicji regionalnej pod swoim przywództwem, będąc w opozycji do Niemiec.

Powtarzające się w polskiej debacie niezrozumienie tego faktu wynika z przypisywania partnerom własnej interpretacji realizmu geopolitycznego jako wezwania do budowy przeciwwagi. Tymczasem dla państw regionu realizm oznacza konieczność opowiedzenia się po stronie najsilniejszego, a przynajmniej niewchodzenie z nim w konflikt. Priorytet mają przetrwanie i rozwój, a nie suwerenność. Takie jest też doświadczenie historyczne.

Rozchodzenie się diagnozy i realiów politycznych powinno zmobilizować polską politykę do szukania nowych sposobów osiągnięcia celów. Tak się jednak nie dzieje, a przynajmniej nic na ten temat nie wiadomo.

W sprawie uchodźców, stosunków z Niemcami, współpracy z Komisją Europejską, polityki klimatycznej, a także Białowieży obserwujemy konsekwencję, która nie jest już cnotą, lecz jedynie zwykłym uporem w przegranej sprawie. Przegranej, ponieważ – przyjmując, że polityka w Europie jest brutalną grą interesów (jak można usłyszeć z kręgów rządowych) – w każdej bitwie liczy się zdolność do retorsji albo do wymiany przysług.

Tymczasem inaczej niż druga strona sporu, Polska nie ma żadnej realnej zdolności do retorsji. Nie jest nią ani kwestia współpracy gospodarczej (np. bojkot), ani kwestia granicy (np. wpuścimy uchodźców ze Wschodu), ani tym bardziej wycelowana w Niemcy kwestia reparacji za II wojnę światową. Nawet kwestia ewentualnych zmian traktatowych w Unii nie musi wymagać naszej zgody. „Odnowienie” strefy euro może odbyć się bez nas, pod postacią obudowywania instytucjami Europejskiego Mechanizmu Stabilności, którego członkami są jedynie państwa strefy euro [EMS stworzono jako antidotum na kryzys finansowy – red.]. W sprawie budżetu jesteśmy po stronie tych, co chcą więcej, a nie mniej. Zaś brak Wielkiej Brytanii przy unijnym stole oznacza dla nas nie tylko mniej funduszy, ale też brak sojusznika dla hamowania tandemu Francji i Niemiec w innych sprawach.

Pozostają zatem przysługi. Ale tu musielibyśmy w jakiejś ważnej dla nas sprawie ustąpić, a tego nie chcemy i nie potrafimy. Dlaczego? Powodów zapewne jest wiele. Począwszy od kwestii personalnych przez logikę sporu, który wymyka się spod kontroli, aż po kwestie polityczne i ideologiczne. Wszystko to występuje po obu stronach – polskiej i unijnej.

Fałszywy dylemat

Ale główny powód leży po naszej stronie. Miałem okazję przekonać się o tym, biorąc niedawno udział jednego dnia w dwóch różnych dyskusjach na temat polityki Polski w Unii. Organizowały je dwa warszawskie think tanki, odległe od siebie na mapie instytucji i idei, z udziałem osób, których część mogłaby mieć problem, aby usiąść razem przy stole.

W obu dyskusjach padło wiele słów i opinii, które nie wykluczały się nawzajem. Np. z faktu narzucenia polityki migracyjnej państwom członkowskim w obecnej postaci – co nie miało umocowania w traktatach i nie powinno nastąpić – nie wynika przecież, że nie powinniśmy przyjmować uchodźców.

Najważniejszy wniosek dotyczył jednak linii podziału. W jednym miejscu odniosłem wrażenie, że jedynym dla nas ratunkiem jest ucieczka przed Polską i przed samymi sobą w głąb Unii. W drugim natomiast, że ratunkiem ma być ucieczka w odwrotną stronę: od Unii w stronę jądra polskości, aby bronić zasad i suwerenności.

Tym samym coraz mocniej rysuje się w naszej debacie politycznej dylemat: czy wolimy ryzyko bycia w Unii, której polityczna ewolucja i zwyczaje prawne zawężają nam swobodę dyskusji i działania (i mogą być źródłem poważnych problemów)? Czy też, w imię suwerenności, ze wszystkimi jej mitami i ograniczeniami w sferze realnej polityki i gospodarki, zdecydujemy się na poluzowanie związków z Unią, ryzykując, że w momencie kryzysu zostaniemy sami? A pamiętajmy, że po roku 1989 w Polsce nie było jeszcze prawdziwego kryzysu.

Problem z tym dylematem polega na tym, że jest on z gruntu fałszywy. Nadaje dyskusji o Polsce w Unii wymiar niemalże eschatologiczny, podczas gdy pytanie dotyczy poziomu naszych ambicji i możliwości ich realizacji. Dzisiejsi polityczni oponenci i ich zwolennicy – po wszystkich stronach sporu – powinni zaakceptować rzeczywistość: zarówno tę społeczno-polityczną w Polsce (która nie pozwala na radykalny kurs w stronę unijnego centrum), jak też tę w Unii Europejskiej (która nie ma interesu w akceptacji polskiej splendid isolation lub l’exception culturelle).

Nie chodzi o to, aby obie rzeczywistości pokochać i bezkrytycznie się w nich zanurzyć, ale żeby zbudować nowy konsensus wokół idei europejskiej i odzyskać wpływ na wydarzenia, co jest jedyną miarą siły politycznej państwa (gdy w Polsce często mylimy siłę z potencjałem). Nie ma wątpliwości, że sygnał do nowego otwarcia musi wyjść od rządu, który ma mandat, narzędzia i odpowiedzialność za polską politykę w Unii.

Co nam zagraża

Polsce nie grozi dezeuropeizacja (cokolwiek ona dziś znaczy) ani stoczenie się w stronę Białorusi, albo też – dla odmiany – niemiecka kolonizacja. Nikt w Unii nie ma też interesu w wyrzucaniu z niej Polski. To byłoby nie tylko irracjonalne, ale także sprzeczne z interesami politycznymi i gospodarczymi krajów unijnych. Wielu w Unii ma natomiast interes w tym, aby wyłączyć nas z gry. Jeśli sami dajemy ku temu pretekst, obnażając własne słabości i osamotnienie, to czemu nie skorzystać?

Prawdziwym wyzwaniem jest więc wyjście z politycznego dryfu, w którym się znaleźliśmy i który powoduje, że zmierzamy w stronę politycznych peryferii Unii – i to nie na naszych, lecz na cudzych warunkach. Będziemy ponosić wszystkie tego konsekwencje, bez żadnych wymiernych korzyści – poza faktem bycia w Unii. A stanie się tak nie dlatego, że tak chcieliśmy, lecz dlatego, że tak nam wyszło. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2017