Nie jest jak w baśni

Słowo „macocha” kojarzy się źle. Czai się w nim wrogość. A to przecież ona, choć wie, że nigdy nie będzie idealnie, zmaga się ze składaniem rodzinnych puzzli w całość.

21.05.2017

Czyta się kilka minut

 / Il. Joanna Rusinek
/ Il. Joanna Rusinek

Od zawsze miały pod górkę. Kiedyś skrępowane gorsetem obyczaju: jeśli w ogóle ktoś chciał się z nimi żenić, to mężczyźni w identycznej sytuacji, czyli wdowcy. Rozwiedzionych nie było. Do kobiety po powtórnym zamążpójściu pasierb zwracał się: „matko”, a nie, jak dziś: „ciociu” czy „Aniu”. Macochę ślub ratował przed materialną poniewierką, ale to też miało swoją cenę. Bez szemrania musiała wykonywać polecenia męża. I, rzecz jasna, kochać jego dzieci. Bezwarunkowo.

Nie miały też najlepszej reputacji. Kulturowy przekaz sprowadzał je do roli zawistnej jędzy. Problem w tym, że odbyła się tu drobna manipulacja, której konsekwencje działają do dziś. Otóż w baśniach braci Grimm – inspirowanych podaniami ludowymi – zamiast złej macochy pierwotnie pojawiała się matka. To właśnie ją przedstawiano tam jako złą, zazdrosną o urodę córki itp. Ale w XIX w. w Niemczech działała silna tendencja prorodzinna, pragnąca wspierać relację rodziców z dziećmi. Utwory z matką jako postacią złą stały się politycznie niepoprawne. Zmieniła się ona więc w macochę.

Dziś duch czasu, obok tradycyjnego modelu rodziny, wymodelował też formułę inną: potocznie mówi się o rodzinie, że jest pozszywana z kawałków, niczym patchworkowa narzuta. Tymi „kawałkami” są osoby z różnych konstelacji: tata, który ma nową żonę, mama, która na uroczystym obiedzie przedstawia partnera, dzieci, którym przybywa przyrodnich braci i sióstr. Patchwork ma to do siebie, że pojawiają się w nim szwy, nierówności, krzywizny, rozprucia – czyli techniczne i emocjonalne przeszkody. Socjologia na ten rodzaj komórki rodzinnej ukuła zimny termin: „zrekonstruowana”.

„Zrekonstruowanych” wspólnot jest coraz więcej, bo coraz więcej ludzi decyduje się na rozwód. W latach 70., kiedy byłam dziewczynką, na palcach jednej ręki mogłam policzyć rówieśników z tzw. rozbitych rodzin. Dziś wśród tych samych rówieśników na palcach jednej ręki liczę tych, którzy się nie rozwiedli.

Statystyki nie pozostawiają złudzeń. Z raportu opracowanego przez demografów z Uniwersytetu Łódzkiego w 2013 r. wynika, że liczba rozwodów w Polsce systematycznie rośnie – co roku rozstaje się niemal 70 tys. par, a więc już co trzecie małżeństwo. Jak to wygląda w świecie? Na tysiąc nowo zawartych małżeństw w USA rozpada się 506, najczęściej po czterech-pięciu latach. Dane z roku 2001 wskazują, że na tysiąc małżeństw w Wielkiej Brytanii rozpadło się 525, na Węgrzech – 563, w Finlandii – 578, a w Rosji – aż 584.

Równocześnie, jak wynika z badań CBOS (2013 r.), szczęście rodzinne zajmuje niezmiennie pierwsze miejsce wśród najważniejszych dla Polaków wartości. 85 proc. badanych uważa, że człowiekowi do szczęścia potrzebna jest rodzina. Jedynie co ósma osoba (12 proc.) sądzi, że można bez rodziny żyć równie szczęśliwie. Ponad połowa ankietowanych za najodpowiedniejszy dla siebie model rodziny uznaje małżeństwo z dziećmi, a więcej niż jedna czwarta chciałaby żyć w dużej rodzinie wielopokoleniowej. Zaledwie 4 proc. Polaków opowiada się za życiem w pojedynkę, w małżeństwie bez dzieci lub w stałym związku partnerskim z osobą odmiennej płci. Tylko co setny widzi siebie w roli rodzica samotnie wychowującego dziecko. Niemal wszyscy dorośli Polacy chcą potomstwa. Jedynie trzy osoby na sto preferują bezdzietność.

W polskim słowie „macocha” czai się element wrogości – jakby była gorszą matką, tą z odzysku, wtórną. Przyjaźniej brzmi angielskie stepmother. Na forach społecznościowych, gdzie swoimi doświadczeniami dzielą się ze sobą macochy, same ocieplają swój wizerunek, nazywając się „macoszkami”. Porusza głęboka świadomość tych kobiet, cywilna odwaga i pragnienie zrozumienia mechanizmów działania układu rodzinnego, którego stały się spoiwem. Oraz próby zaradzenia piramidom problemów między partnerem i jego dzieckiem, jej dzieckiem z dawnego związku, ich wspólnym dzieckiem itd.

Bywa: macocha znosi fochy nastoletnich pasierbów, intrygi byłej żony męża, który udaje, że wszystko gra, a gdy jej poprzedniczka nie żyje, musi się konfrontować z jej idealnym obrazem kultywowanym przez wdowca. Słowem – mury, zasieki, zasadzki, a na tym emocjonalnym poligonie ona. Świadoma, że nigdy nie będzie idealnie, ale widząca głęboki sens w składaniu w całość tych ludzkich puzzli.

O podzielenie się swoją opowieścią poprosiłam dwie kobiety z różnych pokoleń. Irena urodziła się w latach 40., Małgorzata w latach 70. Pierwsza to emerytowana księgowa, druga – dziennikarka sportowa. Pierwsza mieszka pod Sandomierzem, druga w Krakowie.

IRENA: Imię matki

– To jest twoja nowa mama – powiedział mój świeżo upieczony mąż do syna z pierwszego małżeństwa. W ten sposób urodził się mój syn, a jemu urodziła się mama. Ja miałam dwadzieścia cztery lata, on cztery.

Krzyś był słodki, ułożony, spokojny. Miał ogromną potrzebę czułości, lgnął do przyjaznych mu ludzi. Otoczyłam go opieką, odprowadzałam do przedszkola. Nie pamiętam, w którym momencie zaczął do mnie mówić: „mamo”. O sobie nigdy nie myślałam jako o macosze. Jestem mamą Krzysia, dziś 55-letniego faceta.

Poznaliśmy się z Bogdanem w Gdańsku, z którego pochodzę. On przyjechał tam w interesach. To był początek lat 60.

Zakochaliśmy się, potem była przeprowadzka pod Sandomierz, szybki cywilny ślub. W sumie to chciałam się wyrwać z domu, w którym rodzice trzymali mnie krótko. Złamałam ich restrykcyjne zasady: wyszłam za mąż za rozwodnika, na dodatek z dzieckiem. Z tego powodu ojciec przestał się do mnie odzywać, przez cztery lata nie przyjmował pod dach, nie zapraszał na święta. Mama kontaktowała się ze mną potajemnie. Zwyczajny cyrk. Pisałam do ojca listy, prosiłam o przebaczenie. Śmieszno-tragiczne, prawda? Ale jak człowiek jest młody, to myśli, że wszystkich uszczęśliwi – jedno z większych życiowych złudzeń.
Potem urodziła się Magda. Mój ojciec zobaczył wnuczkę, gdy ta miała dopiero dwa lata. I wtedy w nim coś pękło, zakochał się w niej po uszy. A Krzysia zaakceptował, choć trzymał na dystans. Za rok dopadł go zawał, umarł w ułamkach sekund, był niewiele po sześćdziesiątce.

Jak to się stało, że mój mąż został sam z synem? Żona odeszła od niego, lubiła się zabawić, każde zobowiązanie – a tym przecież jest rodzina – doprowadzało ją do czarnej rozpaczy. Krzyś miał kilka miesięcy, gdy go porzuciła. Bogdan niechętnie o niej mówił, praktycznie wcale. Nie przyszło mu do głowy, by się z nią jeszcze kiedykolwiek spotkać.

Wiem, że zanim pojawił się Krzyś, urodziła dziecko, które zmarło tuż po porodzie. Wiem też, w którym kościele wzięli ślub – dlatego myśmy mogli mieć wyłącznie cywilny. Według Kościoła żyliśmy w grzechu, rozgrzeszenia ksiądz nam nie dawał. Morderca miał możliwość przystąpienia do komunii, a my – rodzice wychowujący dwójkę dzieci – nie. Proszę to napisać, skoro mogę się wypowiedzieć na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Pora, by Kościół do wierzących rozwodników wyciągnął przyjazną dłoń.

W opiece nad Krzysiem przez te cztery lata pomagała Bogdanowi teściowa. Człowiek-anioł, trudno dać wiarę, że miała taką córkę. W sądzie zeznawała przeciwko niej – w rezultacie odebrano tej kobiecie prawa rodzicielskie. Miała prawo do widzeń z Krzysiem, ale nigdy z nich nie skorzystała. Początkowo myśleliśmy z Bogdanem, co będzie, jak ona kiedyś zechce Krzysia zaczepić na ulicy albo przyjedzie po niego do przedszkola... Powiedziałam synowi, że powinien się z tym liczyć. On na to: „To jak ona do mnie podejdzie, to ja jej powiem, że ja to nie ja”.

Krzyś miał wtedy pięć lat. Byłam wstrząśnięta, zawsze gdy to wspominam, chce mi się płakać.

Jego rodzicielka po raz drugi wyszła za mąż, dzieci więcej nie ma. Krzyś raz jeden widział ją na pogrzebie babci. Był już 40-letnim, szpakowatym Krzysztofem. Stał naprzeciwko kobiety, która go urodziła. Uśmiechała się – nie mam pojęcia, czy z zażenowania, czy z cynizmu, czy ze skrępowania... Nie podeszła, by zamienić słowo i spojrzeć w oczy chłopca, który przez dziewięć miesięcy był częścią jej ciała. Co mu mogła powiedzieć? „Wybacz”? „Nie potrafiłam się tobą zajmować”? „Żałuję”?...
Dręczy mnie jeden wyrzut sumienia. Kiedy urodziła się Magda, miałam problem z karmieniem piersią. Odciągałam pokarm, trwało to bardzo długo, byłam wycieńczona. Raz Krzyś przechodził obok, trącił niechcący butelkę i mleko wylało się na dywan. Nakrzyczałam na syna, może nawet dałam mu klapsa. Był smutny, zestresowany, czuł się winny – do teraz pęka mi serce, że na coś takiego sobie pozwoliłam.

Formalnie nie został przeprowadzony proces adopcyjny, nigdy o tym nie było mowy. Krzyś w dowodzie miał wpisane imię kobiety, która go urodziła: Jolanta. Gdy poszedł na komisję wojskową, padło standardowe pytanie o imię matki. Krzyś: „Irena”. Wojskowy jeszcze raz: „Imię matki”. Krzyś to samo: „Irena”. Wojskowy popatrzył uważnie i wątku nie drążył – wykazał się ogromnym taktem. Może sam był w takiej sytuacji, a może znał kogoś z podobną biografią?

Jaki jest Krzyś? Bardzo odpowiedzialny, właściwie nadodpowiedzialny, bywa to nie do zniesienia. Wybitnie uzdolniony, zawsze miał dryg do języków i przedmiotów ścisłych. Na każdym szczeblu edukacyji – od podstawówki po obronę pracy magisterskiej – złote księgi, świadectwa z czerwonym paskiem, stypendia naukowe. Jakby sobie i światu chciał udowodnić, że jest kimś wartościowym.

Dziś prowadzi własną firmę, zatrudnia 15 osób, znakomicie zarabia. Wcześniej się ożenił, ma dwie córki, już dorosłe, zaczynają sobie układać własne życie. Rodzina – żona i dzieci – zawsze była u niego na pierwszym miejscu. Nic się tak nie liczyło dla niego jak ona.

I jednocześnie łatwy to Krzyś nie jest. Bywa opryskliwy, jak palnie coś, to idzie w pięty. Potrafi zranić, jest w tym skuteczny. Potem żałuje, umie przeprosić, ale przebywanie z nim wymaga psychicznej mobilizacji, o luzie nie ma mowy. Trochę jest jak przyczajone zwierzę, zawsze gotowe do ataku. Może to właśnie emocjonalna reakcja na odrzucenie. Nie wiem, nie jestem psychologiem, tak to widzę, mogę się mylić.

Córka nie wiedziała, że to jest jej przyrodni brat, do 13. roku życia. W domu się o tym nie rozmawiało. Postanowiłam w końcu Magdzie powiedzieć, mąż takich rzeczy nie umiał załatwiać. Usiadłam w fotelu, wzięłam na kolana... Powiedziała, że coś przeczuwała, bo Krzyś trochę inaczej wygląda. Tyle pamiętam.

Kilka dni temu z Magdą raz jeszcze o tym rozmawiałam. Wyznała, że to był najpiękniejszy dzień w jej życiu. Byłam zdumiona. A ona na to, że myślała, iż powiem jej, że umrę, i że musi się przygotować na to, że będzie półsierotą (latami chorowałam na żołądek, cierpiałam potworne bóle, lekarze nie potrafili postawiać trafnej diagnozy. Dziś jestem wyleczona, ale to był dla nas wszystkich czas pełen niepokoju). A to, że Krzyś jest jej przyrodnim bratem, zabrzmiało dla Magdy jak prezent od losu.

Powiedziała jeszcze, że pamięta, jak była z Krzysiem na kolonii. Ona sześciolatka, on czternastolatek. Jakiś chłopak Magdzie dokuczał. Krzyś stanął w jej obronie, wrzasnął mu do ucha: „Zostaw ją, to moja rodzona siostra”. Poskutkowało. A Magda, oprócz naturalnej wdzięczności, pomyślała, że z nadmiernym namaszczeniem brat użył słowa: „rodzona”. Nigdy wcześniej go nie słyszała.

Magda z Krzysiem nie potrafili się zaprzyjaźnić, byli o siebie zazdrośni, szczególnie Krzyś mocno rywalizował z siostrą. On poukładany, ona roztrzepana, on umysł ścisły, ona humanistka.

Dziś są dorośli, utrzymują poprawny kontakt, ale trudno tu mówić o siostrzeństwie i braterstwie. Są wobec siebie lojalni, mówią o sobie jako o rodzeństwie. Może to i tak dużo, nie trzeba więcej.

Mąż zmarł osiem lat temu. Krzyś po jego śmierci się rozsypał. Zaczęło szwankować mu zdrowie, tracił przytomność. Lekarze co chwilę stawiali inne diagnozy, mówili, że to są objawy na tle psychosomatycznym ze stresem w tle.

Wtedy postanowiłam się spotkać z kobietą, która Krzysia urodziła. Uznałam, że to może coś wyjaśnić. Nie wiem co, ale czułam, że powinnam to zrobić.

Nie było trudno odszukać jej numer telefonu. Zadzwoniłam, przedstawiłam się. Po drugiej stronie słuchawki na moment zapadła cisza. W końcu zapytała o Bogdana. Gdy jej powiedziałam, że zmarł, ponownie zamilkła. Po chwili wykrztusiła, że niedawno pochowała swojego męża. Teraz ja nic nie mówiłam. Słowem nie wspomniała o Krzysiu. Zaproponowałam jej spotkanie, zaprosiłam do domu. Zgodziła się – miała przyjazny głos. Umówiłyśmy się nazajutrz o jedenastej, była sobota, piękny majowy dzień. Kupiłam ciastka w pobliskiej cukierni, uznałam, że nie będę dla niej specjalnie sama piec. Czekałam na nią do trzynastej, nawet wyszłam na balkon, wiele razy sprawdzałam, czy idzie, że może błądzić, że trzeba będzie ją naprowadzić.

Nawet nie zadzwoniła, by spotkanie odwołać.

Tak, w Dzień Mamy zawsze mi Krzyś daje róże i jakiś drobny prezent. Jaki jest jego stosunek do mnie? Nie wiem. Chyba mógłby być dla mnie serdeczniejszy ten mój syn.

MAŁGORZATA: Logistyka uczuć

Zaczęłam niemądrze: od ryby. Na pierwszą kolację przygotowałam pstrąga, uwielbiałam go. Nie miałam jeszcze własnych dzieci, może to mnie trochę usprawiedliwi. Minęło parę dobrych lat, ale pamiętam do dziś miny mojego partnera i jego dwóch synów. Patrzyli zmieszani na wykwintne danie, pełne maleńkich ości, które dla cztero- i sześciolatka było czymś absolutnie nie do tknięcia. Mogłam sobie zjeść te wszystkie rybki sama...

Wtedy pojęłam, że każda rodzina ma swoje zwyczaje i upodobania – i gdy się zaczyna wspólne życie, to ta przeszłość powolutku zaczyna się przez tobą odsłaniać, ale też nigdy nie będzie całkiem twoja. Bo stworzył ją ktoś inny, w innych ludzkich konfiguracjach. Przeszłam wtedy przyspieszony kurs zapoznawania się ze zwyczajami chłopców.

Więc z pstrągiem to było pudło, ale mój pies – labrador – był strzałem w dziesiątkę. Tomek i Jaś go uwielbiali, chodziliśmy razem na spacery i place zabaw. Pies stał się łącznikiem między mną a chłopakami – zadziałało. Oczywiście nie od razu, relację budowaliśmy bez niepotrzebnych przyspieszeń.

Z Grzegorzem poznaliśmy się w pracy. Ja miałam trzydzieści lat, on był siedem lat starszy i w trakcie sprawy rozwodowej. No i miał Tomka i Jaśka. To był rok 2010. Bardzo otwarci chłopcy – te cechy charakterologiczne są osobnicze, różnie to przecież bywa, mogliby być pozamykani i introwertyczni. Ja też nie jestem małostkowa, staram się widzieć pozytywy, nawet w trudnych sytuacjach. Ważne jest to, że Grzegorz to mądry partner. Co to znaczy? Że z byłą żoną potrafił się porozumieć co do opieki nad dziećmi. Jasne – zdarzają się między nimi napięcia i pewnie zdarzać się będą – ale nie na tyle groźne, by cierpieli na tym ich synowie. Była żona mojego partnera nie stworzyła stałej relacji, miała kilka związków. Ale my się w to nie wtrącamy, jej życie, nie mamy do tego prawa.

Inna energia pojawiła się w naszej rodzinie, kiedy na świat przyszły dzieci moje i Grzegorza. Pola ma dziś pięć lat, Filip – rok. I cała czwórka traktuje się jak rodzeństwo. Gdy Grzegorz jedzie po chłopaków ponad sto kilometrów, gdzie mieszkają ze swoją mamą, to Pola zabiera się z nim, by jak najszybciej spotkać się z braćmi. Spędzamy wspólnie część wakacji: dwa plus cztery. Może to jest w przypadku naszej rodziny najtrudniejsze – logistyka, zaplanować wspólny czas. Zdarza się, że po weekendzie spędzonym w szóstkę mam wszystkiego dość. Każde dziecko domaga się czego innego, kłócą się o byle co, musimy z Grzegorzem prowadzić pertraktacje, godzić ich, ale tak jest w każdej większej rodzinie.

Chłopcy do mnie mówią „ciociu”. Ja zaś nie mogę ich traktować jak siostrzeńców czy bratanków, bo są mi bliżsi. Ale nie tak bliscy jak moje własne dzieci. Nie powiem, że kocham ich tak samo jak własną córkę i syna... Poza tym im jest to niepotrzebne – oni mają już kochających rodziców, to uczucie mają zagwarantowane, kolejnego źródła nie potrzebują.

Co im się staram dać? Uwagę i opiekę, gdy przebywają z nami. Jasne, nie tworzymy idealnej rodziny w takim sensie, że na przykład wszyscy razem – była żona z synami i my z naszymi dziećmi – zasiadamy do jednego wigilijnego stołu. Starszy syn Grzegorza coś takiego postulował, nawet chciał, by na świętach byli też obecni moi rodzice, z którymi czuje się związany.
Czy moi rodzice nie odradzali mi związku z mężczyzną mającym dwójkę dzieci? Mieli obawy, ale uszanowali moją decyzję. Wszystkie wątpliwości rozwiała miłość do Grzegorza. Po prostu: wiedziałam, że jeśli nie spróbujemy być razem, możemy stracić coś ważniejszego. Więc powtórzę: tu poszło o miłość...

Czy planujemy ślub? Tak, ale cały czas nam brakuje na to czasu. ©

 

Niektóre imiona i szczegóły zostały zmienione.


CZYTJA TAKŻE:

 

Agata Olszak-Szymula, prowadząca warsztaty z macochami: Miłość to wolność: może się zdarzyć, ale niekoniecznie. Dobrze, jeśli między macochą a dzieckiem narodzi się przyjaźń.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2017