Holandia nie Brytania

Po wstrząsach minionych miesięcy Europa z niepokojem czekała na wynik wyborów do holenderskiego parlamentu. Obawy okazały się nieuzasadnione.

19.03.2017

Czyta się kilka minut

Głosowanie w jednym z punktów wyborczych w Amsterdamie, 15 marca 2017 r. / Fot. Cris Toala Olivares / REUTERS / FORUM
Głosowanie w jednym z punktów wyborczych w Amsterdamie, 15 marca 2017 r. / Fot. Cris Toala Olivares / REUTERS / FORUM

Pan przyszedł zagłosować czy się napić? Jeśli zagłosować, to proszę stanąć w tej kolejce. A jeśli do baru, to w tamtej – tłumaczy sympatyczna starsza pani.

Jest środa, 15 marca, dzień holenderskich wyborów. Pub Kanis & Meiland 3.0 położony jest na sztucznej wysepce KNSM-eiland, niedaleko centrum Amsterdamu. To kilka minut jazdy rowerem od Grachtengordel, słynnego pierścienia kanałów, pełnego turystów, coffee shopów i XVII-wiecznych kamieniczek. Tutaj jednak panuje cisza i spokój, architektura jest nowoczesna, a turystów jak na lekarstwo. Tylko w pubie tłok: najwyraźniej pomysł, aby lokal wyborczy umieścić w barze, przyciągnął wielu chętnych – wyborców i klientów.

– Kompletnie tego nie rozumiem, że zagraniczne media mówią tylko o Wildersie! – krzyczy Frank, elegancko ubrany mężczyzna po pięćdziesiątce z piwem w ręce. – Wilders to, Wilders tamto... A przecież imigracja i integracja nie były jedynymi tematami tej kampanii. Służba zdrowia, gospodarka, nierówności społeczne: o tym się mówiło. Ale widocznie takie niuanse się nie liczą, a holenderska polityka jest dla zagranicznych mediów zbyt skomplikowana – ubolewa.

Frank jest przekonany, że Geert Wilders – lider prawicowej; antysystemowej partii PVV, który najchętniej wyprowadziłby Holandię z Unii Europejskiej, nie wyjdzie z tego głosowania zwycięski. – To pewne, że uzyska dziś słaby wynik – przekonuje spoglądając w kierunku odsłoniętych kabin, gdzie wyborcy próbują zapanować nad olbrzymią kartą do głosowania.

„Może posłużyć za obrus”. „To co, będziemy dziś tapetować?”. Tak żartowali internauci, opisując wielkich rozmiarów papier z nazwiskami ok. 900 kandydatów i 28 komitetów wyborczych walczących o 150 miejsc w Tweede Kamer, holenderskim parlamencie.

Jessiah chce być Obamą

Kilka godzin później okazuje się, że Frank miał dużo racji.

W Melkweg, popularnym klubie muzycznym przy placu Leidseplein – rozrywkowym sercu miasta – trwa wieczór wyborczy Zielonej Lewicy (GroenLinks). Wszyscy czekają na pierwsze wyniki sondaży exit poll.

W klubie, gdzie kiedyś koncertowały Nirvana, U2, Prince czy Lady Gaga, dziś gwiazdą wieczoru będzie Jesse Klaver, 30-letni lider Zielonej Lewicy. Ten syn Marokańczyka i Holenderki z domieszką krwi indonezyjskiej chętnie kreuje się na holenderskiego Trudeau i Obamę w jednym. Z podwiniętymi rękawami, często w samej koszuli i bez krawata, mówi dużo o zmianach klimatycznych, broni idei społeczeństwa wielokulturowego i nie ukrywa swych ambicji. „Chcę być premierem” – ogłosił na początku kampanii, co wielu uznało za taki sobie żart „Jessiaha” (jak się go czasem złośliwie nazywa). Kiedy w minionych tygodniach GroenLinks zdobywało coraz to więcej procentów w kolejnych sondażach, Klavera zaczęto jednak traktować poważniej.

W końcu wybija godzina 21. Na telebimie pojawiają się prognozy exit poll. Wynika z nich, że najwięcej głosów zdobyła liberalna VVD, partia premiera Marka Ruttego. Formacja Wildersa może liczyć tylko na ok. 13 proc. głosów. Zielona Lewica uzyskała najlepszy wynik w 27-letnich dziejach tego ugrupowania.

W sali, gdzie dominują dwudziesto- i trzydziestoparolatkowie, krzyki i oklaski. Choć trudno nazwać to spektakularnym wybuchem radości.

To prawda: Zielona Lewica dostała ponad trzy razy więcej głosów niż w 2012 r. i uzyskała najlepszy wynik w swej historii. Po raz pierwszy wyprzedziła też socjaldemokratów i zdobyła pierwsze miejsce w stolicy. Ale końcowy rezultat (niespełna 9 proc.) jest słabszy niż ostatnie sondaże i nie da Klaverowi klucza do Torentje, czyli owalnej wieżyczki w Hadze, gdzie mieści się gabinet premiera.

Szanse na lewicowy rząd też są marne: socjaliści zdobyli ok. 9 proc., zaś socjal- demokratyczna Partia Pracy – będąca od powstania w 1946 r. główną lewicową siłą kraju – uzyskała wręcz upokarzający wynik: 5,7 proc. To cztery razy mniej głosów niż w 2012 r., najgorzej w jej historii.

Gdy Zieloni, w rytm głośnej muzyki, świętują w Melkweg swój historyczny sukces, trzy kilometry dalej, w klubie Westerunie, socjaldemokraci wyglądają tak, jakby zebrali się na pogrzebie. „To gorzki wieczór” – powie załamany Lodewijk Asscher, lider socjaldemokratów, który po utworzeniu nowego rządu zapewne pożegna się z teką wicepremiera.

Głosowanie jak symbol

Jednak to nie przetasowaniami na holenderskiej lewicy fascynują się w ten wieczór – oraz w kolejne dni – zagraniczne media. Po Brexicie i zwycięstwie Trumpa, a przed możliwym sukcesem Marine Le Pen w wiosennych wyborach prezydenckich we Francji oraz hipotetyczną porażką kanclerz Angeli Merkel w jesiennym głosowaniu w Niemczech, w oczach obserwatorów z zewnątrz holenderskie wybory urosły do rangi symbolu.

Zastanawiano się bowiem, czy w tej rzekomo tolerancyjnej i otwartej Holandii również wygra antyelitarny populista, wrogi muzułmanom, uchodźcom i imigrantom, postulujący zamknięcie granic i wyjście Holandii z Unii. Choć sondaże od tygodni pokazywały, że Geert Wilders tracił – oraz że w wielopartyjnym systemie politycznym, gdzie zawsze rządzą koalicje, nawet uzyskanie przezeń największej liczby głosów nie dałoby mu samodzielnej władzy (a na utworzenie koalicji nie mógł liczyć ze względu na brak chętnych), świat do ostatniej chwili patrzył na Holandię z niepokojem.

Zresztą także w niektórych holenderskich mediach, szczególnie po zwycięstwie Trumpa, nastała moda na wsłuchiwanie się w głos tzw. białego wściekłego mężczyzny, który – jak pokazały głosowania w Wielkiej Brytanii i USA – miał na Zachodzie rosnąć w siłę. Trafnie chyba ujął to Özcan Akyol, holenderski pisarz i publicysta tureckiego pochodzenia: „W minionych miesiącach nie mogłem znieść tego ciągłego gadania o tzw. wkurzonych obywatelach, którzy może zagłosują na PVV. Tak zapatrzyliśmy się w Stany i Trumpa, że w mediach zrodziła się maniakalna moda na tych ludzi. W efekcie powstał niesprawiedliwy obraz tego, co myśli przeciętny Holender: że wszyscy jesteśmy wściekli, nie chcemy pomagać uchodźcom, że uważamy, iż społeczeństwo wielokulturowe jest porażką, i nienawidzimy elit”.

„Kiedy zobaczyłem wyniki, poczułem ulgę. Może przesunęliśmy się trochę w prawo, ale pozostajemy cywilizowanym krajem, który nie uległ ekstremistom” – tak Akyol komentował sytuację w dzień po wyborach, jako gość programu telewizyjnego „De Wereld Draait Door”.

Nie taki Wilders ważny

Można dziś powiedzieć, że o ile w przypadku Brexitu i Trumpa mieliśmy do czynienia z lekceważeniem – przez main- streamowe media i elity – narastającego zjawiska (jakkolwiek by je definiować) wściekłości i rozczarowania wielu wyborców, o tyle w przypadku Holandii przesadzono w drugą stronę.

Za Brexitem zagłosowało 51,9 proc. Brytyjczyków, Trump dostał 46 proc. (i wygrał dzięki specyficznemu systemowi wyborczemu w USA). W Holandii najlepszy wynik sondażowy PVV oscylował wokół 25 proc. – i pochodził z końca 2015 r., kiedy do Holandii w ciągu kilku tygodni przyjechały tysiące uchodźców, a rząd miał problem ze znalezieniem dla nich schronienia. Jednak od tego czasu poparcie dla PVV spadało, kolejne partie wykluczały współpracę z radykalizującym się Wildersem, a dzięki umowie Unia–Turcja – wynegocjowanej w czasie, gdy to Holandia i premier Rutte przewodzili Unii – paliwo retoryki wymierzonej w uchodźców się wyczerpało. Wilders, ten 54-letni blondyn z Venlo, tak naprawdę nigdy nie mógł liczyć na poparcie, jakie uzyskał Trump czy idea Brexitu.

Skąd więc to straszenie Wildersem? Zapewne w dużej mierze z niezrozumienia specyfiki niderlandzkiego systemu wyborczego. W Holandii nie ma progu wyborczego, jaki znamy z większości zachodnich demokracji. Parlament liczy tu 150 posłów i wystarczy uzyskać jedną sto pięćdziesiątą głosów (czyli ok. 0,67 proc.), aby zdobyć mandat. Oferta polityczna jest niezmiernie szeroka, rozproszenie głosów olbrzymie i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby jedna partia uzyskała bezwzględną większość.
W efekcie 15 marca co najmniej jeden mandat zdobyło aż 13 partii. Jakże barwne jest to towarzystwo! W nowym Tweede Kamer mamy więc pięciu posłów Partii na rzecz Zwierząt, czterech posłów 50Plus (czyli partii odwołującej się do ludzi po pięćdziesiątce) i trzech posłów ultrakonserwatywnego protestanckiego SGP (do niedawna zabraniało kobietom startowania w wyborach i sprawowania funkcji partyjnych). Do parlamentu weszły też dwie nowe partie (mają po dwóch posłów): Denk, na którą głosowali głównie Holendrzy tureckiego i marokańskiego pochodzenia, oraz Forum na rzecz Demokracji, antyeuropejskie ugrupowanie założone przez młodego konserwatywnego intelektualistę.

Zwycięskie VVD premiera Ruttego zdobyło zaledwie 21,3 proc., co przykładowo w polskich wyborach z 2015 r. dałoby jej dopiero trzecie miejsce. Natomiast pięć partii uzyskało wyniki w granicach ok. 9-13 proc. Nazwisk Buma czy Pechtold nikt poza Holandią jednak nie zna – mimo że partie, na czele których stoją, czyli chadecka CDA i centrowa D66, uzyskały wyniki zbliżone do Wildersa i w przeciwieństwie do niego najprawdopodobniej wejdą do rządu.

Nie jest przecież źle

Z punktu widzenia holenderskiego wyborcy – także tego rozczarowanego i wściekłego – antyislamskie PVV było więc jedną z wielu możliwości. Mógł przecież zagłosować na socjalistów czy na Zieloną Lewicę, bo partie te wiele mówiły o zmniejszaniu nierówności społecznych i w przeciwieństwie do wyalienowanego Wildersa, pozbawionego struktur i realnego programu („program” PVV składał się z jednej kartki formatu A4), prowadziły intensywną kampanię w terenie.

Obywatel mógł też wybrać 50Plus, jeśli jest gniewnym emerytem. Albo SGP, jeśli uważa, że miejsce kobiety jest wyłącznie w domu. Mógł wreszcie wybrać rządzące VVD, jeśli spodobała mu się ostra postawa premiera Ruttego, który na kilka dni przed wyborami wyrzucił z Rotterdamu turecką minister chcącą przekonywać holenderskich Turków do głosowania w zbliżającym się tureckim referendum konstytucyjnym (jego celem jest zmiana systemu politycznego Turcji i dodanie jeszcze więcej władzy prezydentowi Erdoğanowi).

– Rutte! On dba o porządek! To dobry lider, mocny. Holendrzy czy Marokańczycy, on dba o to, aby wszyscy żyli w zgodzie – mówiła łamanym niderlandzkim Yona, która w dzień wyborów przechadzała się po parku Rembrandta w zachodniej części stolicy. Yona pochodzi z Izraela, ale od 40 lat mieszka w Holandii – i podobnie jak w 2012 r. – również teraz głosowała na VVD.

– Z Holandią jest przecież dobrze, także gospodarka jest okej – dodała.

Rzeczywiście, po kilku kryzysowych latach gospodarka znów się rozwija, bezrobocie spada, a po okresie bolesnych reform w budżecie znów jest nadwyżka. W kraju, gdzie bezrobocie wynosi 5,3 proc., a płaca minimalna to równowartość ok. 6 tys. złotych „na rękę”, trudno liczyć na to, aby to gniewni wyborcy meblowali scenę polityczną. Potwierdził to wynik: Rutte najpewniej pozostanie premierem, a jego VVD prawdopodobnie wejdzie w koalicję z chadekami i centrowym D66. Koalicji tej nadal będzie brakować pięciu mandatów do większości, więc potrzebny będzie czwarty partner: może będzie to Unia Chrześcijańska, konserwatywna w kwestiach etycznych i lewicowa w innych sprawach, może Zielona Lewica.

Czas na Paryż i Berlin

W dzień po wyborach w Holandii zaczęło się tradycyjne układanie powyborczych puzzli. Co może potrwać, gdyż rozdrobnienie sceny politycznej, nawet jak na Holandię, jest bardzo duże. Ale co do jednego prawie wszyscy są zgodni: PVV Wildersa nie odegra w tym procesie większej roli.

Zagraniczni dziennikarze, którzy ku zaskoczeniu Holendrów masowo zjechali w tym roku, aby relacjonować „historyczne” wybory, w powyborczy czwartek mogli szybko wymazać z pamięci gąszcz skrótów, w które obfituje holenderska polityka (VVD, PVV, CDA, D66, SP, GL, PvdA, CU, 50Plus, PvdD, SGP, Denk, FvD – by wymienić tylko partie z parlamentarną reprezentacją). Mogli spakować swoje laptopy, mikrofony oraz kamery – i planować kolejne podróże, do Paryża i Berlina.

Frank z lokalu wyborczego w pubie Kanis & Meiland 3.0 miał rację: holenderska polityka to coś więcej niż Geert Wilders. Potwierdziło to 87 proc. wyborców, którzy w tę słoneczną, ciepłą i wiosenną środę masowo szli do urn (frekwencja wyniosła powyżej 80 proc.) i głosowali na inne niż PVV, w większości przewidywalne mainstreamowe partie.

Za chwilę o niderlandzkiej polityce świat znów zapomni. Ale większości Holendrów zapewne to nie zmartwi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2017