Nocne loty odwołane

– Boimy się, że reżim oszaleje i zacznie do nas strzelać gazem na oślep, aby pokazać Amerykanom, że od Syrii mają się trzymać z daleka – mówią mieszkańcy Damaszku.

02.09.2013

Czyta się kilka minut

Syryjscy uchodźcy na granicy z Turcją; 31 sierpnia 2013 r. / Fot. Gregorio Borgia / AP/ EAST NEWS
Syryjscy uchodźcy na granicy z Turcją; 31 sierpnia 2013 r. / Fot. Gregorio Borgia / AP/ EAST NEWS

Obama miał przemówić o 20.15 czasu lokalnego, w parny, sobotni wieczór. Syryjczycy – w Libanie, Jordanii, Turcji, Iraku, i oczywiście w samej Syrii – wstrzymywali oddech. Na to, co postanowi amerykański prezydent, czekali też Libańczycy, Jordańczycy, mieszkańcy Izraela i okupowanych przez niego terytoriów palestyńskich.

W Damaszku spodziewano się najgorszego: że atak sprowokuje reżim Asada do kolejnych masakr. Że Amerykanie będą próbowali go powstrzymać, a wtedy do konfliktu włączą się Iran i Izrael. Że rozpęta się regionalna wojna.

BEZ POCIESZENIA

– Tu, w Damaszku, ludzie myślą, że to koniec, spodziewają się najgorszego – opowiadał mi dzień wcześniej Abu Samer, znajomy z Syrii (rozmawialiśmy przez skype’a). – Sprzątają piwnice, znoszą do nich jedzenie. Od wczoraj żywność podrożała dwukrotnie. Boimy się tego, co może zrobić reżim, jeśli Amerykanie zaatakują. Przyjaciele Asada w Moskwie i Teheranie, do tej pory tak wierni, nie nadstawią przecież za niego skóry. Boimy się, że reżim oszaleje i zacznie strzelać do nas gazem na oślep; że nas wszystkich wymorduje, aby pokazać Amerykanom, że od Syrii mają się trzymać z daleka.

Nie miałam dla niego słów pocieszenia. Co powiedzieć komuś, kto spodziewa się masakry, a nie ma dokąd uciec? Matka Abu Samera niedomaga, ledwo dochodzi do swojej łazienki. Nie wytrzyma podróży, nawet do Libanu. Przed wojną z Damaszku do Bejrutu jechało się trzy godziny. Teraz podróż ciągnie się w nieskończoność. Po drodze trzeba pokonać kilkanaście punktów kontrolnych. Na każdym z nich – wytłumaczyć, kim się jest, gdzie się mieszka, dokąd i po co się jedzie. Między punktami – kilkugodzinne korki. Na granicy jest jeszcze gorzej. Libańczycy żądają od Syryjczyków dowodu wynajmu mieszkania w Libanie (na co najmniej trzy miesiące); Palestyńczyków z Syrii przestali wpuszczać w ogóle.

OBAMA DO KOLACJI

Myślę o Abu Samerze i jego matce podczas sobotniej kolacji. Jest 20.30, skubię koftę, nabieram hummus chlebem, zerkam na telefon. Wiadomość sprzed trzech minut: Obama ma zaraz przemówić. Przynajmniej będzie wiadomo, czego się spodziewać: uderzą dziś w nocy albo nie. W Libanie też nerwowo. Wczoraj zadzwoniła znajoma z informacją, że British Airways i kilka innych linii lotniczych wstrzymują loty do Bejrutu. W mailu, który otrzymała, było napisane, że chodzi tylko o nocne loty, bo wtedy ma nastąpić amerykański atak. Również polskie MSZ „zaleca powstrzymanie się od podróży do Libanu”. Rejestruję więc swoją obecność w systemie e-konsulat.

Ciekawe, w którym konsulacie miałby się zarejestrować Abu Samer, gdyby mógł tu przyjechać. Z pewnością nie w syryjskim. Mógłby co najwyżej zgłosić swoją obecność w biurze Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców. Najpierw kilka godzin czekałby w kolejce w punkcie rejestracyjnym. Potem daliby mu numer; potem znów by czekał – cztery, pięć, może sześć tygodni – na właściwą rejestrację. Następnie... czekałby dalej, aż jakiś demokratyczny kraj zgodzi się przyjąć jego i matkę, gdyż w Libanie zrobiło się ciasno od Syryjczyków.

Mój talerz jest prawie pusty, Obama dalej nie przemówił.

JAK ZACZYNA SIĘ WOJNA

Wracam do domu. Na ulicy co kilkaset metrów stoi wojskowy samochód. Żołnierze przyglądają się przechodzącym. Wyglądającym na Syryjczyków sprawdzają dokumenty. Idę ulicą, bo wojsko zagrodziło chodniki metalowymi barierkami. Mają uchronić mieszkańców Bejrutu przed wybuchami kolejnych samochodów-pułapek. Kolejnych, bo niedawno były dwa takie zamachy: w położonym na północy kraju, kontrolowanym przez sunnitów Trypolisie oraz w Dahje, południowej, zamieszkanej głównie przez szyitów dzielnicy Bejrutu.

W Libanie nie ma zgody co do wojny w Syrii: miejscowe ugrupowania sunnickie popierają rebeliantów, szyickie – z Hezbollahem na czele – reżim. Cenę płacą, jak zwykle, cywile. W Dahje zginęło ich około dwudziestu, w Trypolisie – blisko pięćdziesięciu. Barierki nie uchronią Libanu przed tym, czego obawiają się wszyscy – przed wojną domową – a tylko irytują pieszych.

Z ulicy, którą idę, kilka godzin wcześniej dochodziły odgłosy wystrzałów. Najpierw pojedyncze, a potem całe serie. Niepewnie podeszłam wtedy do okna w mieszkaniu. W budynku naprzeciwko z balkonów wyglądały dwie kobiety. Niespokojnie przyglądały się opustoszałej ulicy. Jedna w białym hidżabie – takim, jakiego używa się do modlitwy – młoda i okrągła na buzi; druga w podkoszulku na ramiączkach i szortach – starsza i dość chuda. Obie równie zdziwione. Wycofałam się do środka mieszkania. Strzały nie tylko nie ustawały, ale zdawały się przybliżać. Seria z jednego końca ulicy, a za chwilę kilka pojedynczych, ale głośniejszych wystrzałów z drugiego końca. Czyżby to już? Czy, kiedy zaczęła się w Libanie wojna domowa w 1975 r., to też tak brzmiało?

Zaczęłam się zastanawiać, w której części mieszkania, w razie czego, najlepiej się schować. Przypomniałam sobie, że Rama, koleżanka, która niedawno razem z mężem i dwuletnim synkiem poprosiła o azyl w Holandii, schowała się w łazience, gdy na ich dom na przedmieściach Damaszku spadły rakiety. Ale ja przecież nie jestem w Damaszku, a kałasznikow nijak ma się do rakiety. Po dziesięciu minutach odgłosy ustały. Chwilę później na ulicy znów był ruch, pędziły motocykle, trąbiły samochody, sąsiadka z piętra jak zawsze krzyczała na syna: „Anas, Anas, coś ty znowu zrobił?!, Anas, Anas, gdzie jesteś?! Chodź tu natychmiast!”.

NADZIEJE Z TAKSÓWKI

W domu dopadam do komputera. „Obama opóźnia atak” – obwieszczają serwisy. Cały region oddycha z ulgą. Może jednak nie cały, bo przecież Syryjczyk, kierowca zbiorowej taksówki, którą jechałam dzień wcześniej, czekał na amerykańskie uderzenie. – Niech wreszcie się coś zmieni! Niech tylko wykurzą z Syrii Asada, a reszta sama się ułoży – tłumaczył. – A co, jeśli reżim dokona jeszcze gorszych masakr, zanim odejdzie? – pytałam. – Trudno. Już tyle nas zginęło. Niech tylko odejdzie. Wszystko jedno za jaką cenę. Potem wszystko odbudujemy – ciągnął. – Ale tym, którzy zginą, nikt nie przywróci życia – przekonywałam. – Trudno – mówił kierowca. Wyglądał na dwadzieścia lat. Jechał nerwowo. Musi być teraz bardzo rozczarowany wystąpieniem Obamy.

Nie on jeden. Rozczarowana jest też działająca poza krajem syryjska opozycja. W niedzielę Samir Nashar, przedstawiciel Syryjskiej Rady Narodowej, jednej z najważniejszych grup opozycyjnych, nazwał Obamę „słabym prezydentem, który nie potrafi podjąć właściwej decyzji w momencie tak poważnego kryzysu”. Rada miała zapewne nadzieję, że – podobnie jak w przypadku Libii – interwencja Stanów Zjednoczonych pomoże przynajmniej niektórym jej członkom zająć kluczowe stanowiska w Damaszku. Podobnie amerykańskiego prezydenta postrzega sam reżim. Wiceminister spraw zagranicznych Fajsal Mekdad oskarżył Obamę o niezdecydowanie.

Zapowiedź Obamy, że decyzja o ewentualnym uderzeniu na Syrię będzie konsultowana z Kongresem, oznacza, że nie dojdzie do niego w najbliższych dniach. Kongres zbiera się dopiero 9 września, a wyniki badań specjalnej komisji ONZ ds. użycia broni chemicznej będą dostępne nie wcześniej niż za około trzy tygodnie.

NAWET ASAD ROZCZAROWANY

Damaszek krytykuje więc prezydenta. Według przywódców regionalnych reżimów (jak i będących często ich lustrzanym odbiciem szefów grup opozycyjnych) te wszystkie „jeśli” i „może” – a zwłaszcza odwoływanie się do demokratycznie wybranych reprezentantów – nie są przecież typowe dla przywódcy z prawdziwego zdarzenia.

– Ten region potrzebuje jeszcze pięćdziesięciu lat, żeby cokolwiek poszło do przodu, żebyśmy raz na zawsze skończyli z dyktatorami i nauczyli się wybierać w ich miejsce władze, które będą pytać nas o to, co myślimy – tłumaczył mi następnego dnia Abu Samer. Był wyraźnie uspokojony wiadomością, że do ataku nie dojdzie, a jeśli już – to jeszcze nie teraz. – Na razie jest coraz gorzej – mówił. – W Egipcie rewolucję zaprzepaścili ludzie poprzedniego reżimu, bo jego miejsce zajęli ci, którzy o pomoc w budowaniu demokracji chcieli zwracać się do Boga, zamiast do obywateli. W Syrii reżim pozbył się pokojowych demonstrantów i zastąpił ich pragnącymi zemsty bojownikami i wszelkiej maści Al-Kaidą. Tak zwana opozycja nie przemawia w naszym imieniu, bo jedyne co ją interesuje, to zainstalowanie się na miejsce reżimu – ciągnął posępnie Abu Samer.

Mój znajomy sam był kiedyś antyreżimowym opozycjonistą. W więzieniu spędził rok. Ale – mówi – to były dawne, inne czasy. Teraz nie chce do nich wracać.

„WOJENNI PODŻEGACZE”

Dzień później, na wieść o niespodziewanym posunięciu Baracka Obamy, w irańskiej i syryjskiej prasie dominował ton moralnej wyższości. „Stanom Zjednoczonym nie udało się zbudować międzynarodowego konsensu wokół ataku na Syrię. USA walą tylko w wojenny bęben z pomocą Francji, Turcji, Arabii Saudyjskiej i Kataru. Ta wojna może zostać zainicjowana przez wojennych podżegaczy w Białym Domu, ale z całą pewnością nie zostanie doprowadzona do końca przez Waszyngton” – przekonywała irańska gazeta „Jomhuri-ye Eslami”.

W Izraelu nie kryto rozczarowania. „Asad siedzi teraz i zaciera ręce z zadowolenia, a Irańczycy śmieją się do rozpuku tak, że nawet ich nuklearnym bombom [ten śmiech] się udziela – czytam w »Yedioth Ahronoth«. Nie trzeba nawet wspominać, ile czasu zyskał Asad, by przygotować się do obrony [przed atakiem]”.

Komentarze w prasie arabskiej, należącej do saudyjskiego kapitału, odzwierciedlały konsternację i trudności w zajęciu stanowiska wobec decyzji Obamy.

„Al-Hayat” wydrukował komentarz mówiący o nowym silnym Obamie, „Al-Sharq al-Awsat” – o Obamie słabym. Główna katarska gazeta „Al-Sharq” była bardziej konkretna: „Wczorajsze oświadczenie prezydenta USA Baraka Obamy, że podejmie on atak militarny przeciwko panującemu w Syrii reżimowi jest krokiem naprzód w rozliczeniu Baszara al-Asada i jego bojówek z ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości. Jednak oświadczenie to przychodzi zdecydowanie zbyt późno, po dwóch i pół roku straszliwych masakr dokonywanych na Syryjczykach”.

„SYRIA STAWI CZOŁO”

W tej regionalnej, prasowej wojnie na głosy – o to, czy Obama jest silny czy słaby, czy do ataku powinno było dojść już dawno temu, czy może jeszcze należy poczekać – zapomniano zupełnie, że oprócz tak bardzo ryzykownych rozwiązań militarnych, są jeszcze inne metody obalania reżimów.

Na tle bliskowschodniej prasy, odosobniony zabrzmiał głos znanej francusko-arabskiej dziennikarki Nabili Ramdani, która na łamach „The Observer” pisała: „Zachód powinien skoncentrować się na oficjalnej kryminalizacji reżimu Asada, na przekształceniu jego członków w międzynarodowych pariasów. (...) Międzynarodowy Trybunał Karny powinien natychmiast rozpocząć postępowanie przeciwko Asadowi. (...) Zauważcie, że Ameryka oskarża Asada o łamanie »międzynarodowych norm«, a nie o łamanie prawa” – ciągnęła, ale jej głos wydawał się odosobniony w debacie, której głównym tematem była ekspozycja siły, a dokładnie jej „rozczarowujący” brak.

Jak na silnego (czytaj: prawdziwego) przywódcę przystało, Baszar al-Asad zapewnił w niedzielę, że „Syria jest w stanie stawić czoło każdej zewnętrznej agresji”. Następnie bardzo umiejętnie wyciągnął z kieszeni główną zmorę Amerykanów: Al-Kaidę. „Amerykańskie groźby nie popchną Syrii do zaniechania naszych zasad, nie porzucimy walki z terroryzmem, wspieranej nie tylko przez część krajów w naszym regionie i na Zachodzie, ale przede wszystkim przez Stany Zjednoczone Ameryki” – powiedział syryjski przywódca. Choć słowa te padły w rozmowie z irańskimi dyplomatami, wydają się być skierowane do amerykańskich wyborców i Kongresu.

Od samego początku protestów w Syrii – w marcu 2011 r. – reżim konsekwentnie nazywa ich uczestników „terrorystami” i strzela do nich z ostrej amunicji. Gdy więc bezbronni demonstranci po długich miesiącach pokojowego oporu w desperacji sięgnęli po broń, Asad tylko na tym zyskał. Powstanie Wolnej Armii Syryjskiej – złożonej głównie z dezerterów i ochotników – było wodą na młyn reżimu.

AL-KAIDA PO RAZ PIERWSZY

Z czasem na częściowo wyzwolonej przez rebeliantów północy pojawiły się zagraniczne, radykalne ugrupowania islamskie, podające się za odłamy Al-Kaidy. Zaczęły zaprowadzać porządki, o których Syryjczykom nie śniło się w najgorszych snach. 12-letniemu sprzedawcy kawy w Aleppo dżihadyści na oczach mieszkańców jego dzielnicy odcięli głowę za bluźnierstwo. Na czym ono polegało? Zażądali darmowej kawy. Chłopiec nie chciał się zgodzić, bo jego zubożałej rodzinie potrzebny jest każdy grosz. „Nawet jeśli sam Prorok zstąpi z nieba, [nie dam mu kawy]!”, zapowiedział. Zwołali ludzi. W tłumie była matka chłopca. Jej płacz i błagania na nic się nie zdały. Ktoś ją odciągnął. Pouczyli ludzi, by nie bluźnili, a następnie odcięli chłopcu głowę.

To, czym od początku straszył reżim, stało się rzeczywistością: Al-Kaida w postaci Islamskiego Państwa w Iraku i Syrii oraz Frontu Nusra jest dziś obecna na północy kraju. Dlatego po dwóch i pół roku wojny domowej – i ponad 100 tysiącach zabitych – reżim w Syrii wciąż ma swoich zwolenników. Przestraszonych tym, co zrobią z nimi dżihadyści, jeśli reżim upadnie.

– Reżim mamy bardzo sprytny. W tym kraju nigdy wcześniej nie było Al-Kaidy. Wytrącił Amerykanom wszystkie argumenty z rąk, dlatego teraz przestępują z nogi na nogę. Nam, Syryjczykom, nie zostało nic więcej niż czekanie – kwituje Abu Samer.

***

W niedzielę wieczorem na bejruckim deptaku wzdłuż morza jak zawsze przechadzały się całe rodziny. Sprzedawcy plastikowych zabawek, perfum i wisiorków nagabywali spacerujących. W powietrzu mieszały się dialekty: libański i syryjski. Wszystko wydawało się być jak zawsze. Tak jakby o dwie godziny jazdy stąd nie było wojny. Tak jakby na przedmieściach Damaszku nigdy nie było ataku gazowego ani niekończących się dyskusji i oczekiwania na amerykański atak. Jakby wszystkich ogarnęła zbiorowa amnezja ostatnich, nerwowych dni.

Nie potrwa jednak długo. Niebawem zbierze się Kongres i strach znów położy się cieniem na region. Znów wszyscy będą wypatrywać nowej odsłony tej wojny, której ponoć nikt nie chce.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2013