No i jak tu nie jechać?

Grzegorz Turnau: Oczywiście Ty tego nigdy nie zrozumiesz, ale z McCartneyem jest tak, że gdyby się nie urodził, to trzeba by było go wymyślić. Antonina Turnau: Ta muzyka jest międzypokoleniowa, jak powtarza Jerzy Pilch, „w sensie ścisłym”.

10.06.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

ANTONINA TURNAU: No i jak tu nie jechać, Tatusiu?


GRZEGORZ TURNAU: Ja się chyba trochę boję. Po pierwsze stadion, a ja się boję stadionów. Nigdy w życiu nie byłem na stadionie. Nie, przepraszam, raz byłem, na koncercie Stinga, na Gwardii zdaje się. Sektor VIP, czyli jak najdalej od sceny. Nic nie było słychać, a tym bardziej widać. To już wolę sobie płytę puścić. Nie, nie ma sensu.


Ale to jest Stadion Narodowy! Z dachem, a jakoby bez dachu! Supernowoczesny! A poza tym, jak śpiewał na jednej ze swoich najlepszych płyt, „Venus and Mars”: „Sitting in the stand of the sports arena / Waiting for the show to begin / Red lights, green lights, strawberry wine...”.


Strawberry wine to sobie mogę w domu otworzyć, a na DVD mam cały koncert z trasy „Back In The U.S.”, prawie taki sam jak ten z Wiednia, na którym byliśmy dziesięć lat temu. Ale był czad! Pamiętasz, jak się zaczynał?


Pamiętam zupełnie pozamuzyczne, ale chyba najmocniejsze wrażenie z tego koncertu: ON istnieje naprawdę!


No tak. Chociaż niektórzy twierdzą, że od 40 lat nie żyje.


Tak... bo boso przechodził przez pasy na okładce beatlesowskiej jeszcze „Abbey Road”.


Jak to szło w „Day In The Life”? „He blew his mind out in a car / He didn’t notice that the lights had changed...”. Tak, jest sekta, symetryczna do tej od „Elvis żyje”, która po dziś dzień tropi aluzje o rzekomej śmierci Paula w wypadku. Swoją drogą, to ciekawe. Jeden bywa zbyt wielki, by pogodzono się z jego śmiercią, a drugi, by pogodzono się z tym, że ciągle żyje. I pracuje jak wół. A w Wiedniu było bosko.


Bo to nie był po prostu koncert, na który się jechało, żeby się pobawić. To był Paul McCartney, czyli kosmita. I nagle taki ON stoi o kilkanaście metrów od Ciebie, gra na TEJ gitarze i śpiewa właśnie TE piosenki TYM głosem!


Nie musisz mi tego mówić... Dlatego się boję, bo 10 lat temu było tak dobrze. Zastrzyk OPTYCOLI prosto w serce. „Hello Goodbye” – to był pierwszy numer. W ogóle sporo było Beatlesów...

Dwie trzecie w stosunku do tego, co wymyślił po 1970 r. Co ciekawe, niektóre piosenki grał po raz pierwszy na żywo. Beatlesi, jak wiadomo, nie występowali od 1966 r., więc takie klasyki jak „Getting Better” czy „She’s Leaving Home” nie miały szans na wersje koncertowe i zostały ekshumowane specjalnie z okazji tej trasy. Przy „Two Of Us” buty mi spadły. To był jedyny numer, jaki przed laty nauczyliśmy się śpiewać na głosy z przyjacielem grającym na gitarze. On mnie zainfekował Beatlesami. Kiedy to było? Dawno. Przyjaciel jest obecnie szwagrem ministra spraw wewnętrznych.


A co to jest OPTYCOLA?


Jesteś przedstawicielką pokolenia, które nie kolekcjonowało „Tytusów”. Nie mamy wspólnego języka, nie umiemy ze sobą rozmawiać. Nie mamy sobie nic do zaoferowania. Żegnam panią.


Ale mamy Beatlesów i innych Starszych Panów... nie jest tak źle! To też zresztą jest niesamowite, pamiętam to z Wiednia, ale też z wielokrotnie oglądanego DVD z trasy „Back in the U.S.” – ta muzyka jest międzypokoleniowa, jak powtarza pan Pilch, „w sensie ścisłym”. Na koncert przychodzą dziadkowie z wnukami, nastolatkowie, rodzice z dziećmi, na przykład taki Ty z taką mną... i wszyscy znają te piosenki, pamiętają słowa (niektórzy już, inni jeszcze). O, właśnie, a „Junk” pamiętasz? „Motor cars, handle bars, / Bicycles for two. / Broken hearted jubilee”...

Jeszcze pamiętam: jego pierwszy po Beatlesach solowy album, „McCartney”, i śliczny temacik. Na początku nie miał słów, są wersje demo nie wiadomo o czym. A ja nawet zrobiłem luźny przekład; śpiewać się nie da, ale sens jakiś jest:


RUPIECIE

Autka, klamki

i tandemy –

serc złamanych zlot

Spadochrony,

oficerki –

sentymentalny szrot

„Okazja, kupujcie”! –

zachęca wystawa

„A potem żałujcie” –

zniechęca

z podwórka

złom

Świeczki, cegły

i śpiwory

dla zakochanych par

starej rupieciarni czar

„Okazja, kupujcie”! –

zachęca wystawa

„A potem żałujcie” –

zniechęca

z podwórka

złom


No więc ja się czuję zniechęcony. To znaczy nie chcę, żeby mi ten sentymentalny świat rupieci się rozleciał na jakimś stadionie.


Miałam okazję jakiś czas temu być w rekwizytorni Telewizji Polskiej – olbrzymia hala z metalowymi regałami po sufit i na tych regałach leżało wszystko obok wszystkiego. Zapewne istnieje jakiś klucz, zgodnie z którym układa się kolejne elementy na regałach w takiej, a nie innej kolejności, ale ten klucz jest nie do odgadnięcia dla laika (jedyną prawidłowością, jaką udało mi się zauważyć, było to, że szufladka z napisem okulary była nad szufladką z napisem nosy). Patrzyłam na te wszystkie przedmioty: autka, klamki i tandemy, i każdy z nich coś mi przypominał – myślę, że w ogóle nasza pamięć jest trochę taką rekwizytornią, czyli „Chaos and Creation in the Backyard” – wracając do McCartneya i jego świetnego albumu z 2005 r.


A ten stadion nie jest taki zły, byłam tam dwa razy – raz, jak grali w piłkę, i drugi raz, jak sprzedawali książki – to czemu by nie zobaczyć, jak śpiewają piosenki...? „No i jak tu nie jechać / kiedy tak nowy szlak nas urzeka / kiedy dal oczy wabi / chociaż żal tego co za nami”... No właśnie: mam wrażenie, że jedyny powód, dla którego się wahasz, to żal tych emocji sprzed 10 lat...


Nie lubię słowa „żal”, choć mimowolnie go używam. Jest niebezpiecznie podobne do słowa oznaczającego zazdrość: jealousy. Żaluzje, czyli zazdroski. Powiem wprost: spuszczam żaluzje na takie skłonności i nie zazdroszczę. Ani McCartneyowi formy, ani Tobie młodości. Ale zwyczajnie się boję, że mi się ten koncert cieniem położy na marnych szczątkach młodości własnej. Choć, jak zachęcała pewna Piwnica, „folguj szczątkom swej młodości”...


Robi się pretensjonalnie, bo teraz ja Ci powinnam mówić, że przecież nie jesteś wcale taki stary i w ogóle... ale chyba mi się nie chce. Jak powiedział pewien znany ci Pan Jan, „Ma się tyle lat, ile się ma” – i basta. Ty jesteś zaledwie rówieśnikiem Sierżanta Peppera, a McCartney jest tylko trzy lata młodszy od mojej Babci. Poza tym to jest rock’n’roll, a nie tylko sentymenty (może oprócz tej ostatniej, sentymentalno-standardowej płyty „Kisses On The Bottom”).

Przepraszam, „sentymentalnej”?! To genialne erotyki. A słuchając napisanego na ten album „My Valentine” mam wrażenie, że wszyscy powinni się kochać „Here, There And Everywhere”.

Z McCartneyem jest tak, że gdyby się nie urodził, to i tak trzeba by było go wymyślić. Co byśmy zrobili bez „Hey Jude”, „Let It Be” czy „Yesterday”?


A propos „Hey Jude”: pewien nasz krewny długo był przekonany, że aby „ze smutnej piosenki zrobić lepszą, trzeba wysłać list pod skórę” („take a sad song and make it better / remember the letter under your skin” zamiast „to let her under your skin”).


A ja przez całe dorosłe życie myślałem, że w piosence „Junk” zachodzące słońce, odbite w wystawowej szybie, mówi: „pa, pa”. „Bye, bye – says the sun in the shop window” zamiast „Buy, buy – says the sign in the shop window”. I miałem jakieś takie niejasne skojarzenia z Sandomierzem albo Lanckoroną.

No cóż, na Beatlesach uczyliśmy się angielskiego.


A ja mam z Beatlesami skojarzenia narciarskie, bo pierwszej w moim życiu kasety Beatlesów, czyli „Antologii”, słuchałam w drodze na nasze ferie zimowe – zaczęłam więc zupełnie od końca. Pierwszą piosenką na tej kasecie była „Free As A Bird”, czyli ostatnie wspólne – w pewnym sensie, bo koledzy dołączyli po latach do archiwalnego szkicu Johna – dzieło tandemu Lennon-McCartney. I od początku (czyli od końca) bardzo byłam smutna, że to się nagle po prostu skończyło.


Oczywiście Ty tego nigdy nie zrozumiesz, ale Twój ojciec dopiero z dystansu próbuje ogarnąć racjonalnie Beatlesów i to, co robili potem. A, jak wiadomo, na ringu było tak naprawdę dwóch zawodników; owszem, Harrison był charyzmatyczny, skupiony, wyjątkowy, ale nie miał natury „fightera”. Ringo – poza ringiem. Kiedy więc John i Paul wypowiedzieli sobie zimną wojnę (patrz pod: „How Do You Sleep” Lennona i „Too Many People” McCartneya), a sekundantki (Yoko i Linda) przyglądały się sobie jadowicie, elektoraty obu panów kompletnie zgłupiały. Wszystko, czego brakowało Lennonowi (beztroska, perfekcyjna muzykalność i optymizm) i wszystko, czego brakowało McCartneyowi (infernalny, surrealistyczny humor i melancholia), nagle rozleciało się po kontynentach, biurach i agencjach prawniczych. To, co było rdzeniem Beatlesów, czyli sprzeczność wewnętrzna – nagle stało się przedmiotem rozpraw rozwodowych i wzajemnych, artystycznie jałowych, uszczypliwości. Lennon popadł w kawiorową lewicowość i zaczął śpiewać jak Dylan („Working Class Hero”), a McCartney bukolicznie zachwalał zdrowy tryb życia („Heart Of The Country”).

Żeby było jasne: kiedy Lennon został zastrzelony przez psychopatę, miałem 13 lat, a muzyką obu panów zainteresowałem się na serio po tym tragicznym wydarzeniu. Ale świat – ze swoją odwieczną skłonnością do dychotomii – zastałem już podzielony na miłośników Paula i wyznawców Johna.


Oczywiście Ty tego nie zrozumiesz, ale Lennon był znacznie bardziej... powiedzmy... intrygujący.

Oczywiście, ja tego nie zrozumiem, bo dla mnie najbardziej intrygujący był zawsze piąty Beatles – producent tego wszystkiego George Martin.


Tak czy inaczej, dylemat: czy wybrać się na koncert Lennona, czy McCartneya już nas nie dotyczy. Co robimy z „OUT THERE”?

Hello, Goodbye. I chciałabym, i boję się. Trochę wiem, jak tam będzie. Sir Paul może – przy swoim dorobku – włączyć funkcję „random”, a wylosowane 30 piosenek i tak spełni marzenia.


No właśnie, będzie bosko, cokolwiek by się działo, bo to będzie McCartney, jedyny prawdziwy kosmita. Złośliwi mówią: „dożywotni kustosz muzeum Beatlesów”, ale trzeba pamiętać, że Beatlesi to tylko 10 lat, a Sir Paul ma 71. I że jego późniejszy sukces z zespołem „Wings” był gigantyczny. I że napisał dziesiątki kapitalnych piosenek i dał wiele fantastycznych koncertów już jako eks-Beatles. Świadomość, że jest się uwielbianym za to, co zrobiło się pół wieku wcześniej, nie jest w jego przypadku garbem. Cały czas jest twórczy, farbuje włosy, ale nie głos.

No i jak tu nie jechać? 


22 czerwca na Stadionie Narodowym wystąpi sir Paul McCartney, ikona muzyki popularnej XX i XXI wieku, współtwórca zespołu The Beatles. Bilety na koncert: www.LiveNation.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2013