Nim nadejdzie matriarchat

Feminizmowi i Kościołowi grozi to samo: że pozostaną w nich tylko kobiety działaczki. Oderwane od rzeczywistości i zamknięte w oblężonych twierdzach nietolerancji.

24.06.2013

Czyta się kilka minut

Gdybym miał, co zresztą mało prawdopodobne, wznieść toast na cześć religii, piłbym go i za papieża, ale najpierw i przede wszystkim na cześć wolności sumienia, a dopiero potem za papieża” – powiedział kardynał John Newman.
Ks. prof. Alfons Skowronek, słynny polski teolog, tak skomentował te słowa: – Marzyłbym o tym, żeby wszyscy ludzie, mężczyźni i kobiety, uwierzyli w wolność swych sumień.
Dlaczego mówię o sobie „feministka katoliczka”? Feministka, bo przeszkadza mi zarówno patriarchalizm, jak matriarchat. Jedno i drugie zakłada podległość, a ja chcę, by mężczyzna i kobieta, choć ze względów biologicznych i kulturowych różni, byli partnerami. W domu, w pracy, na ulicy, w polityce i działalności społecznej. Jestem katoliczką, więc wierzę, że Bóg dał mi wolność i wybór.
To, co głosi Skowronek (rocznik 1928), zwolennik kapłaństwa kobiet i rzecznik prawdy o feministycznej rewolucji Chrystusa, jest kluczem do mojej tożsamości. Potwierdza mój katolicyzm i utwierdza mnie w feminizmie.
CHŁOPAKI W ODWROCIE
Kobiecy awans społeczny staje się faktem. W USA feministyczny sen już się ziścił: o jedną trzecią więcej kobiet niż mężczyzn kończy tam studia, więcej kobiet niż mężczyzn pracuje, kobiety przed trzydziestką zarabiają więcej niż ich rówieśnicy... Dlaczego? Bo w nowoczesnej gospodarce, tej która decyduje o kształcie świata, liczy się wykształcenie, empatia, współpraca, komunikatywność, a nie siła fizyczna – to, co przez stulecia dawało mężczyznom przewagę nad kobietami.
W krajach arabskich studiują głównie kobiety, a w Norwegii, gdzie to one rządzą większością firm, trwa debata, czy nie wprowadzić parytetu dla mężczyzn.
Polska też się zmienia. Zeszłoroczne badania OEDC nie kłamią: prawie 70 proc. polskich nastolatek planuje karierę w prestiżowych zawodach lekarek, prawniczek, menedżerek. Już dziś ponad 70 proc. kobiet kończy studia. Nauczyciele chwalą nas, że się pilnie uczymy, wydawcy książek, że więcej czytamy, organizacje samorządowe, że angażujemy się w wolontariaty. A mężczyźni? O ambitnych zawodach marzy zaledwie 44 proc. chłopców, studia kończy 39 proc. z nich. Od książek wolą gry komputerowe.
Efekt? Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową podaje, że w grupie między 25. a 34. rokiem życia o połowę więcej kobiet niż mężczyzn ma wyższe wykształcenie. Natomiast o 30 proc. więcej Polaków niż Polek ma tylko wykształcenie podstawowe.
Niedługo będziemy zarabiać więcej od nich – już dziś w polskich biurach, szkołach, uczelniach, bankach, firmach informatycznych, redakcjach nie ma praktycznie żadnych różnic w pensjach dla kobiet i mężczyzn. Mniej o jedną trzecią od mężczyzn zarabiają kobiety w fabrykach, sklepach, w służbach mundurowych. Ale ten stan rzeczy długo się nie utrzyma, skoro to my jesteśmy coraz lepiej wykształcone. Wkrótce i tam będziemy ich zastępować na wysokich stanowiskach.
Ta zamiana ról społecznych to wyzwanie.
WYBÓR, NIE OPRESJA
Pracujemy, bo chcemy lub musimy. I radzimy sobie z karierą – częściej lepiej niż gorzej. Nie radzimy sobie za to z łączeniem pracy zawodowej z rodziną, choć feminizm wmawia nam, że to łatwe. Tym bardziej że kariera zawodowa jest ważniejsza od domu, który łatwo można ogarnąć – jak twierdzi Magdalena Środa – za pomocą pralki, zmywarki i... pani do sprzątania.
Kościół mówi coś przeciwnego: że takie godzenie jest arcytrudne, więc najlepiej traktować pracę jak dodatek do życia, w którym najważniejsze jest realizowanie się w domu i w macierzyństwie. Oto dwie skrajne, jednoznaczne recepty na szczęście kobiety. Obie zideologizowane i mające niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Bo w życiu jest zwykle tak, jak opowiedziała kilka dni temu na swoim blogu Zimno: „Myślę, że praca jest inaczej ważna. Zdecydowanie inaczej ważna niż macierzyństwo. Tu są inne kategorie, tfu, ontologiczne. Praca jest na zewnątrz. Dla pieniędzy, satysfakcji, dla niezależności, realizowania planów, dyskontowania wiedzy i umiejętności. Istnienia w społeczeństwie. Macierzyństwo jest ze sfery intymnej. Jest, albo może być mocnym kobiecym doświadczeniem. Nie chodzi o pieniądze, ani czcze sukcesy, chodzi o robienie człowieka. Więc jedno i drugie jest ważne. Moje doświadczenie jest też takie, że chcę mieć obydwa”.
„Mieć obydwa” jest trudno, ale to możliwe.
Jak? Po pierwsze, przez przełamywanie patriarchalnej mentalności (głównie wychowując dzieci na partnerów i prawdziwych ojców, jak ujęła to Róża Thun w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej”). Po drugie, poprzez zmuszanie państwa do pomagania rodzinom: zwiększenie dostępności żłobków, przedszkoli, urlopów macierzyńskich i ojcowskich, wywieranie presji na pracodawców, by nie dyskryminowali młodych matek.
Ostatecznie jednak i tak pozostaniemy wobec wyboru: być bardziej matką czy bardziej pracownikiem. I my, kobiety, poniesiemy jego konsekwencje. Tak jak konsekwencje swojego wyboru poniosła Anne-Marie Slaughter, ważna dyrektorka w Departamencie Stanu USA, która po dwóch latach zmieniła prestiżową i dobrze płatną pracę na wykłady akademickie, by mieć więcej czasu na zajmowanie się dziećmi.
I jak moja znajoma, świetnie wykształcona dziewczyna, która świadomie zrezygnowała z kariery, by urodzić trójkę dzieci i być z nimi, gdy dorastają. Gdy je wychowywała, rodzinę utrzymywał mąż. Gdy dzieci podrosły, poszła na aplikację i dziś jest wziętą prawniczką. Nie jest katoliczką, jest niewierząca.
Gdy dziś czytam wypowiedzi polskich feministek – czy to liberalnych jak Środa, czy społecznych jak Agnieszka Graff – że kobieta, która ponad pracę przekłada dom, nie wybiera świadomie, ale poddaje się patriarchalnej presji w katolickim kraju, przecieram oczy zdumiona.
Czy decyzja mojej znajomej wynikała z konserwatywnej, patriarchalnej opresji? Czy moje poczucie winy, że zbyt dużo czasu i uwagi poświęcam pracy, a za mało osiemnastoletniemu synowi, to wynik tego samego? Nie, to konsekwencja przekonania, że macierzyństwo jest czymś ważnym na pewnym etapie życia kobiety.
Są też inne wybory. Kobiety wracają do domu, bo są zmęczone korporacyjną gorączką, szukają innych wartości poza robieniem kariery, chcą po prostu zwolnić.
To ich wolne wybory wynikające z przekonań, doświadczeń, wykształcenia, grupy społecznej, do której przynależą. Również pod wpływem religii, ekonomii lub idei, z którą się utożsamiają, np. feminizmu. Mają do nich prawo, tak jak prawo do powrotu do pracy kilka dni po urodzeniu dziecka miała Magdalena Środa.
MOST ZAMIAST SUFITU
Gdy czytam program Kongresu Kobiet, słucham o konfliktach między feministkami neoliberalnymi a socjalistkami, to doceniając to wszystko, co uczestniczki kongresu zrobiły dla parytetów i kwot, myślę, że „feminizm kongresowy”, feminizm walki jest dziś równie skutecznym sposobem na zadbanie o prawa kobiet jak w czasach Wokulskiego sposobem na likwidację biedy były bale charytatywne.
Feminizm powinien być (i staje się tym na Zachodzie) prawem kobiety do swobodnego definiowania własnej tożsamości – bez względu na to, czy w życiu przede wszystkim chce być ekonomistką, matką, społeczniczką czy lesbijką. Bo dziś nie ma już jednego, tego samego szklanego sufitu nad wszystkimi kobietami. Dziś wspólne są coraz szersze przestrzenie odpowiedzialności za problemy dotykające nas wszystkich: bezrobocie, nierówności społeczne, niesprawną ekonomię, anachroniczną edukację itd. Kobiety przejmują kontrolę nad tymi strefami, ponieważ są lepiej przygotowane do funkcjonowania w nich. Poszerza się ich strefa odpowiedzialności, więc nowoczesny feminizm powinien je raczej wspierać w budowaniu nowego świata, niż zagrzewać do walki ze starym.
Bo stary świat obumiera na naszych oczach.
Feminizm tzw. trzeciej fali jest mniej dogmatyczny, a bardziej otwarty, bardziej pluralistyczny niż poprzedni. Mniej wojujący, a bardziej dyskutujący. Poza problemem nierówności płci, w większym stopniu jest uwrażliwiony na kwestię nierówności seksualnej, rasowej, nierównego traktowania różnych sposobów wyrażania przez ludzi swojej odmienności. Taka otwarta postawa już na starcie daje większe nadzieje na sukces, bo zakłada solidarność, a nie walkę. Urządzanie świata razem, a nie przeciwko sobie.
Metafora szklanego sufitu jest fałszywa z dwóch względów. W gruncie rzeczy mówi, że kobiety to agresywne, wojujące „blondynki”. Zakłada bowiem wrogość płci – a niedobrze jest definiować siebie jako czyjegokolwiek wroga. Po drugie, nikt rozsądny nie rozbijałby szklanego sufitu nad własną głową, bo przecież sam stałby się pierwszą tego ofiarą. Szklany sufit lepiej metodycznie demontować, niż zwalać go sobie na głowę.
Hanna Rosin, znana amerykańska dziennikarka-feministka, zamiast tej metafory proponuje metaforę mostu, wysokiego mostu zawieszonego na linach, z którego roztacza się piękny widok. Jeśli chcesz na nim być, przez niego przejść, nie spaść – nie podcinasz tych lin. Możesz taki most przemierzyć z każdym – przyjaciółką, mężem, znajomym, współpracownikiem, dzieckiem. Im wyższy jest taki most, tym obecność kogoś obok ciebie jest bardziej pomocna.
Potrzebujemy reformy społeczeństwa w duchu społecznej solidarności. Zmiany w duchu budowania mostów, a nie rycia okopów. Możemy to zrobić tylko razem, kobiety wraz z mężczyznami.
FEMINIZM JEZUSA
Tak jak polski feminizm robi błąd, nie doceniając, że najważniejsze zmiany cywilizacyjne, choćby wykorzenianie patriarchalnej mentalności, dzieją się w gospodarstwach domowych (czy będą to wielopokoleniowe rodziny, konkubinaty, czy związki partnerskie), tak błądzi Kościół, uparcie trzymając się modelu tzw. tradycyjnej rodziny i nie dostrzegając, jak bardzo rodzina się dziś zmienia.
Kościół, chcąc widzieć tylko „świętą rodzinę”, udaje, że nie widzi rodziny prawdziwej. Tej, w której matka pracuje jak ojciec, ojciec staje się matką, a matka ojcem. Tej, w której urlop rodzicielski powinien wykorzystywać także ojciec. I tej, która jest związkiem nieformalnym, bo przecież w takich związkach, wcale nie uboższych w opiekę i miłość od tych sakramentalnych, żyją dziś już setki tysięcy ludzi. Rodzina się zmienia, ale trwa jej najgłębszy sens, istota, znaczenie: bliskość z drugim człowiekiem. Bardzo często w imię Boga.
Kościół popełnia też błąd, konserwując swój zmaskulinizowany porządek i kurczowo trzymając się tradycji, zgodnie z którą kobieta i mężczyzna są z góry przypisani określonym rolom społecznym. Pilnując tego status quo, jego hierarchowie przekraczają czasem granice śmieszności. Jak choćby bp Wiesław Mering, który w ostatni weekend zażądał wyjaśnień od rektora KUL-u, dlaczego ten zgodził się na wykład o gender. Przyparty do muru rektor mimowolnie obnażył absurdalność ataku biskupa, tłumacząc, że o satanizmie i patologiach społecznych też się przecież uczy. Historyczki czy polonistki, które badają np. dzieje kobiet na początku XX wieku, jako współczesne diablice? Tego nie da się traktować poważnie.
Jedną z wielkich zasług Jezusa było, że dokonał – jak to określił ks. prof. Skowronek – feministycznej rewolucji. Przywrócił właściwe miejsce kobiecie, którą z miejsca równego mężczyźnie w Biblii zepchnęła kultura judaistyczna. Otwarł przed nimi świat. Przykłady? Ot choćby Samarytanka traktowana jak równa, Maria Magdalena, kobiety idące z Jezusem pod krzyż, gdy mężczyźni uciekają. No i najważniejsza: Maryja, silna, aktywna, z własnym zdaniem i wpływem na Chrystusa. I mnóstwo kobiet, które towarzyszyły św. Pawłowi, autorowi słynnego zdania: „I odtąd nie będzie już ani Żyda, ani poganina, ani mężczyzny, ani kobiety, bo wy wszyscy jedno jesteście w Jezusie Chrystusie”.
Skoro u początków chrześcijaństwa była równość płci, wzajemny szacunek i partnerstwo, co się takiego stało, że wszystko to diabli wzięli? – zapytaliśmy kiedyś z Janem Turnauem prof. Skowronka. Skąd idiotyczne, uwłaczające kobietom, uwagi w liście do Koryntian: „Jeśli kobiety chcą się czegoś nauczyć, niech w domu pytają własnych mężów, bo rzeczą hańbiącą jest dla kobiety mówić w zborze” albo uwagi św. Tomasza z Akwinu o kobiecie – „niewydarzonym mężczyźnie”?
 – To przekleństwo paternalizmu – odpowiedział. – Konflikt między kobietami a mężczyznami wygrali mężczyźni, zdominowali je i przez wieki wychowywali na niewolnice. Nie byliśmy wierni Księdze Rodzaju. Za nami są jakieś trzy, cztery tysiące lat dominacji mężczyzny nad kobietą. Przełom przyniosły dopiero feministki w XX wieku. To oznacza, że upośledzenie kobiet trwało dłużej niż niewolnictwo.
Kościół powinien jak najszybciej nadrobić ten stracony czas – inaczej straci wiernych. Po pierwsze, aktywnie uczestnicząc w przemianach patriarchalnej mentalności, popierając dopuszczanie mężczyzn do strefy domowej. Po drugie, wspólnie z feministkami nacisnąć na państwo, by stworzyło mądry system wspierania rodzin, umożliwiania nam łączenia pracy, pasji i domu. Taki jak choćby w Szwecji, gdzie m.in. dzięki urlopom dla ojców, żłobkom i elastycznej pracy dla kobiet dzietność wynosi 1,98. W katolickiej Polsce jest ledwie 1,30.
Są też inne wspólne sprawy Kościoła i feminizmu: walka z wyzyskiem ekonomicznym kobiet czy przemocą w rodzinie. Zapytałam kiedyś abp. Józefa Życińskiego, dlaczego feministki nie wyciągną ręki do Kościoła? Odpowiedział pytaniem: A dlaczego Kościół nie wyciągnie ręki do feministek?
Nie ma odwrotu od równości. Jeśli Kościół będzie uparcie trwał przy tzw. tradycji, kobiety po cichutku odejdą. Jak moje znajome, które w Piekarach Śląskich podczas pielgrzymki kobiet usłyszały od pewnego biskupa, że sensem życia kobiety jest rodzenie dzieci, a pójście do pracy to dla nich przymus.
Jan Paweł II mówił, że praca to godność. Dlaczego tak wielu księży odbiera ją kobietom?
UWAŻAJCIE, MIĘCZAKI
Feminizm i Kościół tracą z oczu prawdziwe kobiety. Pierwszy w imię kultu pracy, drugi – w imię anachronicznych wyobrażeń na temat rodziny. Feminizmowi i Kościołowi grozi to samo: że pozostaną w nich tylko działaczki. Jedne będą jeździć na kongresy kobiet, by użalać się nad sobą i wygrażać męskim szowinistom, drugie będą pielgrzymować do świętych miejsc, żarliwie się modlić, a po powrocie do swoich parafii – gotować księżom. Jedne i drugie – oderwane od rzeczywistości i zamknięte w swych oblężonych twierdzach nietolerancji.
A my? Pozostawione same sobie przez państwo, które rzuciło rodzinę na wolny rynek, pojedziemy tam, gdzie łączenie pracy zawodowej z domem jest znacznie łatwiejsze. I gdzie nikt nam nie wmawia, że racją naszego istnienia jest rodzenie dzieci. Choćby do Wielkiej Brytanii, Skandynawii czy Francji.
Damy sobie radę. Nie ma kryzysu kobiecości, jest tylko kryzys męskości. Jest prawdziwa epidemia sfrustrowanych, leniwych i niewykształconych mięczaków przykutych do komputerów, o której nadejściu alarmuje choćby psycholog Philip Zimbardo. Tym bardziej skłonnych do pouczeń i agresywnych – im bardziej bezradnych i zmarginalizowanych.
Albo się obudzą, albo za swoją nietolerancję i oderwanie od realiów słono zapłacą. Bo to nie oni, ale my będziemy decydować o tym, jaki jest świat. I znów zamiast partnerstwa będziemy mieć poddaństwo, tyle że miejsce patriarchatu zajmie matriarchat.

ALEKSANDRA KLICH jest dziennikarką „Gazety Wyborczej”, szefową „Magazynu Świątecznego”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2013