Nieznośna europejskość

Kilka lat temu, gdy w Donbasie rządziła jeszcze Ukraina, pewien wschodnioukraiński pisarz, Ołeksij Czupa, woził kolegów pociągami do Lwowa. Ot tak, po prostu, chciał im pokazać inny świat. Europę.

25.10.2015

Czyta się kilka minut

Od lewej: Aktywiści malują ulice ukraińskich miast na barwy narodowe... żółto-niebieskie barwy to manifestacja ukraińskiego patriotyzmu. / Fot. Ziemowit Szczerek
Od lewej: Aktywiści malują ulice ukraińskich miast na barwy narodowe... żółto-niebieskie barwy to manifestacja ukraińskiego patriotyzmu. / Fot. Ziemowit Szczerek

Ponad doba w płackarcie – bezprzedziałowym wagonie przypominającym miniblokowisko, gdzie na każdej pryczy leży podróżny owinięty prześcieradłem opieczętowanym logo ukraińskich kolei. Dwadzieścia kilka godzin w jedną stronę, pomiędzy pryczą, toaletą i korytarzem między wagonami, w którym się paliło i piło alkohol.

Czupa wtedy prawie nikogo we Lwowie nie znał. Po prostu – donbaskie chłopaki wysiadały na dworcu i chłonęły inną rzeczywistość. Zupełnie inną od tej, którą znali z Doniecka. Lwów to stara architektura, knajpy, kawiarnie, inny styl życia. A Donbas to tylko robota, dom, telewizor, ewentualnie wódka z sąsiadem i dacza, szaszłyki czy rybałka w weekend. Lwów oznaczał życie miejskie.

Wyłom w szengeńskim murze 

Pociąg przyjeżdżał rano, oni kręcili się po Lwowie cały dzień. Włazili w bramy rozlatujących się kamienic, łazili pijani, po staromiejskich dachach, popijali po jakichś uroczo zapuszczonych podwórkach, a wieczorem, nabuchani alkoholem i Europą, wsiadali w pociąg powrotny – i znów: ponad doba w płackarcie, między pryczą a śmierdzącą palarnią. I potem Donieck, szare życie, poradziecka codzienność.

Teraz jest wojna. Czupa zwiał z Donieckiej Republiki Ludowej, bo czuje się Ukraińcem i nie chciał być częścią żadnej „Noworosji”. Mieszka na zachodniej Ukrainie.

– Kocham Donbas – mówi Czupa. – Jest moją ojczyzną, tęsknię za nim. Ale Lwów to jednak co innego. Czasem mi się wydaje, że to dopiero od Lwowa zaczyna się ta „prawdziwa Europa”. Gdy po ucieczce z Doniecka dotarłem tu, z radości upiłem się do nieprzytomności. Do nowej roboty na kacu poszedłem.

Lwów dla reszty Ukrainy to wyłom w szengeńskim murze (bo Ukraińcom Schen- gen nie kojarzy się ze strefą wolnego podróżowania, tylko z zamkniętym na cztery spusty klubem dla uprzywilejowanych), odgradzającym ich od tego wszystkiego, co kojarzy się ze słowem „Europa”. Z kontynentem, którego, było nie było, czują się obywatelami, którego historii uczą się w szkołach jako własnej i którego czują się częścią. To Kijów oczywiście jest gospodarczym centrum Ukrainy i to tam migruje najwięcej Ukraińców, ale Lwów też kusi. I to skutecznie, mimo że Hałyczyna nie jest najbogatszym regionem Ukrainy. Lecz postrzegana jest jako bijące serce „europejskości”, również samej ukraińskości.

Hałyczyna bowiem – dawna habsburska wschodnia Galicja – lubi się chwalić swoją rolą „ukraińskiego Piemontu”. To tutaj wykuł się ukraiński nacjonalizm zachodniego wzoru, to tutaj zawsze, nawet za czasów ZSRR, rozmawiało się po ukraińsku, a nie po rosyjsku. W czasach, gdy ukraińska kultura wsiąkała w rosyjskość, w Hałyczynie właśnie znajdowała się ostoja Ukrainy, która, w co wierzyli Hałyczanie, jeszcze kiedyś wybuchnie i zaleje wszystkie ukraińskie ziemie. I coś takiego dzieje się teraz. Cała Ukraina wykrzykuje hasła, które do czasu Majdanu można było usłyszeć prawie wyłącznie na Hałyczynie (hasło: „Chwała Ukrainie”, odzew: „Chwała bohaterom”), nowi ukraińscy patrioci uczą się języka ukraińskiego, wieszają na ścianach portrety Stepana Bandery. Do Lwowa, jak do Jasnej Góry ukraińskości, pielgrzymują narodowi neofici ze zrusyfikowanych do niedawna Charkowa, Dniepropietrowska, Odessy czy Chersonia, obwieszeni żółto-niebieskimi emblematami, z „patriotycznym” manicure’em, w koszulkach z tryzubami. Przyjeżdżają i – zdarza się – dziwią się, jak mało ostentacyjna jest ukraińskość Lwowa, nie rozumiejąc często, że jest ona po prostu naturalna i oczywista. Lwów bowiem, w przeciwieństwie do Dniepropietrowska czy Charkowa, nie musi nikomu swojej ukraińskości udowadniać. Charakterystyczne również jest to, że ta „hiperukraińskość” łączy się z europejskością, ponieważ jedna wynika z drugiej.

Odkrywanie ukraińskości to nic innego jak wybór atrakcyjnej opcji światopoglądowej, tylko że w tym wypadku połączony z przyjęciem nowej narodowej tożsamości. Nie chcesz być „sowieciarzem”, nie podoba ci się „rosyjski” rodzaj cywilizacji, kojarzony z typem państwa, w którym rządzą biznesowo-mafijne kliki? Proszę bardzo – ogłaszasz się Ukraińcem, uczysz się języka, tatuujesz sobie tryzub i opowiadasz o konieczności reform, o tym, że państwo ma służyć obywatelom, a nie odwrotnie, i o tym, że raz na zawsze trzeba skończyć z korupcją i wyrwać się spod toksycznego wpływu Moskwy. Nota bene, przyjęcie „ukraińskości” nie wiąże się z odrzuceniem poprzedniej tożsamości, gdyż ta nie była silna, choć oczywista. Był nią bowiem „russkij mir”, poradziecki świat rosyjskiej kultury i rosyjskiego języka, który dopiero od niedawna zaczął wytwarzać duszący nacjonalizm i ustawienie typu: „Kto nie z nami, ten przeciwko nam”.

Miejskie życie po europejsku 

Panuje na Ukrainie stereotyp wrogości lwowian wobec osób posługujących się językiem rosyjskim. Żenia, znajomy dziennikarz, który, jak sam twierdzi, swoją ukraińskość „odkrył” w czasie pierwszego Majdanu, opowiadał jak to, jadąc do Lwowa z Kijowa, szlifował ukraiński akcent. Bał się, żeby, broń Boże, ktokolwiek, do kogo odezwie się na ulicy, nie wyczuł u niego cienia „rosyjskości”. Zdziwił się, gdy pierwsze słowa na tej najbardziej ukraińskiej z ukraińskich ziem wypowiedziano do niego po rosyjsku, później niejednokrotnie słyszał ten język we Lwowie.

Spotkałem sporo osób, które ze wschodu czy centrum Ukrainy przeniosły się na zachód. Często są to ludzie związani z kulturą. Na przykład pewien wydawca z Zaporoża, który próbuje przedrzeć się ze swoim „lajfstajlowym” magazynem na zachodnioukraiński rynek, i który prawie codziennie zasiada w jednym ze znanych lwowskich lokali przy „swoim” stoliku, żeby uprawiać miejskie życie „po europejsku”. Albo pewien młody artysta z Dniepropietrowska, który uwielbia krążyć po lwowskich uliczkach i cieszy się tym, że jest ich tak wiele: wąskich, szerszych, stromych, prostych, krętych – a nie jedna, za to gigantyczna i ciągnąca się kilometrami, jak w Dniepropietrowsku.

Dmytro Bohomazowowi, kijowskiemu reżyserowi teatralnemu, który kilka lat temu przeniósł się do Lwowa z Kijowia, podoba się, że tu życie kulturalne naprawdę kwitnie. Odbywa się na przykład Festiwal Teatralny Drabina, który działa „dzięki czystemu entuzjazmowi”, mimo braku pieniędzy.

– Po tym festiwalu zrozumiałem, że chcę żyć we Lwowie – opowiadał dziennikarzom po przeprowadzce. – Poszedłem na spektakl, potem do kawiarni, by o tym spektaklu pogadać. Potem do innej kawiarni, do jeszcze innej. To się nazywa środowisko miejskie. We Lwowie ludzie z niego korzystają.

Ci, którzy przyjechali ze wschodu dobrowolnie, są zadowoleni. Ale są też we Lwowie uchodźcy, których wojna wygnała z Donbasu. Ci nie do końca przepadają za lwowską mentalnością, postrzegając ją jako nacjonalistyczną, banderowską i obcą, a lwowskie wysiadywanie po kawiarniach – jako pięknoduchowskie tracenie czasu i pieniędzy. Tym bardziej że wierzą, iż to oni, w donieckich kopalniach, zarabiali pieniądze, za które cała Ukraina się utrzymywała. Lwów też za nimi nie przepada.

Wołodymyr Rafiejenko, doniecki pisarz i uchodźca, wyszedł ostatnio wściekły ze swojego spotkania autorskiego we lwowskim klubie „Dzyga”. Prowadzący spotkanie dziennikarz przez cały czas próbował wydusić z niego opinię, że na Donbasie żyją same „zombie” i „watniki”. Nie to, co u nich, w europejskiej, światłej i świadomej Hałyczynie.

Język rosyjski we Lwowie nie szokuje. Ale wielu mieszkańców miasta, jak i całego regionu, odnosi się z pogardą wobec „moskalstwa” i „radzieckiej mentalności” rosyjskojęzycznej Ukrainy. Spytałem o to kiedyś Jurija Andruchowycza, pisarza, który na Ukrainie posiada rangę wieszcza. Andruchowycz pochodzi z Iwano-Frankiwska (dawnego Stanisławowa, drugiego co do wielkości miasta Hałyczyny) i tam żyje, ale mocno związany jest ze Lwowem.

– Czy fakt – zapytałem – że Hałyczyna próbuje narzucić swoją wizję ukraińskości całemu krajowi, nie przyczyniał się bardziej do rozłamu niż zjednoczenia?

– To zupełnie nie tak – odpowiedział. – Hałyczyna po prostu żarliwie i z pasją wyznaje ideę ukraińską. I dzieli się nią, bo właśnie tego wymaga żarliwość i pasja. Ale inne regiony mogą od niej uzyskać odpowiedzi na pytania, na które Hałyczyna już sobie odpowiedziała. Są to pytania dotyczące tożsamości narodowej. Reszta Ukrainy nie do końca wiedziała, czym jest ukraińskość, poza jakimiś tam folklorowymi sprawami. Hałyczyna jest jakieś sto lat pod tym względem przed resztą kraju. A teraz można powiedzieć, że rozszerzyła się po Kijów i dalej...

Ukrainiec to ten, który kocha wolność 

Jakiś czas temu z Andrijem Bondarem, ukraińskim pisarzem i tłumaczem, zastanawialiśmy się, czy Europy nie łączy ideowo więcej z poradzieckim wschodem niż z konserwatywnym, nacjonalistycznym zachodem Ukrainy, który głosuje na Swobodę i co chwila urządza marsze weteranów UPA, a nawet (cóż poradzić) członków SS Galizien. Bardzo wiele haseł Unii Europejskiej, jak antynacjonalizm czy dążenia równościowe, podnosi się częściej na wschodzie. Najwyraźnie zachodnie społeczeństwa są narodowo dość pasywne, domagają się głównie stabilizacji, nie zamierzają umierać za idee narodowe – jak na wschodniej Ukrainie. Spytałem o to Andruchowycza.

– Europejskie wartości – odpowiedział – to przed wszystkim pragnienie wolności. Dawniej śmiałem się z tych idealistów, którzy mówili, że Ukrainiec to ten, który kocha wolność. Ale Majdan pokazał, że to prawda. A poza tym, radziecki Dzień Kobiet i feministyczna manifa tego samego dnia to sprzeczność. Hałyczyna w zasadzie jest już europejska. Jeszcze tylko poradzimy sobie ze społeczną niechęcią do gejów, i wszystko będzie w porządku.

Lubko Petrenko, lwowski publicysta, uważa, że europejskość Lwowa to przede wszystkim architektura, typowa dla Europy Środkowej.

– Ważnym proeuropejskim czynnikiem – twierdzi Petrenko – jest pragnienie lwowian, by tymi Europejczykami być. Inaczej niż ludzie z Winnicy czyDniepropietrowska, tym bardziej z Charkowa, lwowianie, gdy mówią o Europie, mają na myśli również własne podwórko. I zawsze pozostawali twardymi zwolennikami wstąpienia do Unii Europejskiej i NATO, w przekonaniu, że to członkowstwo „zalegitymizuje” ich status Europejczyków.

Ale jednocześnie, jak twierdzi Petrenko, jedność Ukrainy stawiają w hierarchii ważności wyżej od ruchu na Zachód. Szukają tej legendarnej „własnej trzeciej drogi”. Co nie znaczy, że nie ma we Lwowie ludzi, dla których ruch okcydentalny jest ważniejszy.

W latach 90. powstało we Lwowie środowisko, które odwołując się do tradycji imperium Habsburgów, postulowało wyodrębnienie Hałyczyny ze Lwowem z poradzieckiego ukraińskiego państwa (chodziło najczęściej o autonomię, rzadziej o pełną niepodległość). Zawsze jednak był to ruch inteligencko-artystyczno-kanapowy, by nie rzec barowy, i o wiele więcej zdziałał na polu kulturalnym niż politycznym. Należeli do niego m.in. publicysta i naukowiec Wasyl Rasewycz, malarz Włodko Kostyrko czy choćby sam Lubko Petrenko. Wszyscy zgodnie podkreślają, że najważniejsze dla nich było przeciwstawienie beznadziejnej i szarej poradzieckości kuczmowskiej Ukrainy czegoś kolorowego i atrakcyjnego – tradycji habsburskiego fin-de-siècle’u. Kostyrko malował personifikacje Hałyczyny i opisywał obrazy językiem ukraińskim zapisywanym łacinką. Rasewycz i Petrenko publikowali eseje o odrębności historycznego doświadczenia Hałyczyny. Wołodymyr Pawliw, kolejna osoba związana ze środowiskiem „regionalistów”, pisał w książce „U poszukach Hałyczyny” (W poszukiwaniu Galicji), że haliccy Rusini, owszem, stali się Ukraińcami, bo tego chcieli, ale nie chcą żyć w „pachanacie”, czyli skorumpowanym do szpiku kości ukraińskim państwie, powstałym głównie jako efekt rozpadu ZSRR, rządzonym przez pachana, czyli herszta bandy.

Podnieść się z poradzieckiego błota 

Wiara w kulturową i cywilizacyjną wyższość Hałyczyny bywa zadziwiająco mocna. W przywołanej przed chwilą książce Pawliw, podając korzyści płynące z przyznania Hałyczynie autonomii w ramach ukraińskiego państwa, pisze, że taka quasi-niezależna Galicja szybko stałaby się – dzięki swej europejskości – kwitnącym regionem. Region ten miałby promieniować cywilizacyjnie na resztę państwa, stając się dlań wzorem, podnosząc je z kolan i poradzieckiego błota.

Teraz, gdy zachodni kurs Ukrainy jest już dosyć oczywisty, gdy w całym państwie obudził się nowy ukraiński patriotyzm, ten nostalgiczny habsburski ruch nieco wygasa. Włodko Kostyrko, dawniej stawiający na odrębność od Kijowa – teraz już nie jest tego taki pewien. Ogólnoukraińskie doświadczenie rewolucji przeciwko pachanatowi scementowało państwo i wyznaczyło wspólne cele i dla wschodu, i dla zachodu. Również Andruchowycz, który, jak można wyczuć z jego tekstów, w latach 90. sympatyzował z galicyjskimi regionalistami, obecnie mocno się od nich odcina.

Niektóre postulaty galicyjskich okcydentalistów pozostały aktualne. Na przykład ukraińska łacinka. Na łamach galicyjskiego portalu internetowego Zbrucz odbyła się niedawno dyskusja na temat wprowadzenia na Ukrainie systemu dwualfabetowego, który już funkcjonuje w Serbii. Zwolennicy takiego projektu argumentują, że łacinka zbliży Ukrainę do Zachodu, a język stanie się dla europejskich sąsiadów bardziej czytelny.

„Wybór prawosławia i cyrylicki alfabet – to dwie rzeczy, które zdeterminowały nasz wybór cywilizacyjny już wieki temu” – pisał w artykule „Cyrylica kara boża” zachodnioukraiński pisarz i publicysta Andrij Ljubka. – „Prawosławny światopogląd bizantyjskiego typu ciąży w naszej podświadomości, sprawia, że raz po raz śnimy o silnej ręce władcy. Język, w jakim myślimy, zapisywany jest cyrylicą, i właśnie przez pryzmat tej cyrylicy postrzegamy otaczającą nas rzeczywistość. To nasze fatum, od którego nie ma ucieczki”.

Ljubka uważa, że na łacinkę dobrze by było przejść, ale nie wierzy, by to się miało udać. Dla takiej zmiany potrzebna jest albo wola większości społeczeństwa, albo decyzja władzy, jak w atatürkowskiej Turcji sto lat temu. W obecnej Ukrainie brak jednego i drugiego.

Kostyrko z kolei używa łacinki z powodów „estetyczno-cywilizacyjnych”. Według niego alfabet łaciński ma być świadectwem, że do 1939 r. Galicja znajdowała się w zachodnim obszarze cywilizacyjnym i kulturowym.

Wschodniość tkwi nie tylko w cyrylicy.

– Najwięcej we Lwowie mamy wyznawców Kościoła greckokatolickiego – mówi Lubko Petrenko. – Jest to Kościół z jednej strony podporządkowany Watykanowi (przyjmuje jego dogmaty), z drugiej strony jego obrządek jest silnie bizantyński.

I ta wschodniość greckokatolickiego Kościoła we Lwowie ma według Petrenki wpływ na niektóre lwowskie spory. Na przykład ten dotyczący wzniesienia pomnika metropolity Andrija Szeptyckiego w parku przy soborze św. Jura. Młodzi ekolodzy-aktywiści próbowali ocalić stuletni park, który miałby być zniszczony w związku z budową pomnika i przebudową jego okolicy. Uważali, że można postawić pomnik dużo skromniejszy i w innym miejscu. Jednak na kościelnych działaczach te argumenty wrażenia nie robiły. Fakt, że Szeptycki na pomniku przedstawiony jest w szatach ubogiego, prostego mnicha, dodaje sprawie odpowiedniego smaczku bizantyńskiej wyniosłości i hipokryzji Cerkwi. Włodko Kostyrko wrzucił na Facebooka zdjęcie błyszczących, złotych kopuł wiezionych podobno na wieże św. Jura i podpisał: „Będzie pełna harmonia z bałwanem”.

Lubko Petrenko przywołuje jeszcze jeden incydent na linii Kościół–społeczeństwo.
– Kierowniczka lwowskiego wydziału kultury przy urzędzie miejskim, Iryna Magdysz, była na tyle nieostrożna, że krytycznie wypowiedziała się na temat nadmiernego wpływu Kościoła na sferę świecką. I to kosztowało ją posadę – mówi Petrenko.

Mer Lwowa, Andrij Sadowy, który jest uznawany za polityka mocno proeuropejskiego, a czasem wręcz za „ojca europejskości Lwowa” (bo to za jego kadencji Lwów „zeuropejszczał”, obrastając kawiarniami i knajpkami, co sprawiło, że miasto nabrało jakże zachodniej „nieznośnej lekkości bytu”) w sprawie pomnika Szeptyckiego mocno popiera Cerkiew.

– Przynajmniej tyle, że Sadowy nie zdecydował się na brutalną rozprawę z obrońcami skweru – mówi Petrenko. – Po prostu próbuje być ostrożny przed wyborami. Nie chce stracić części elektoratu. Ale, pomijając jego wszystkie wpadki, i tak pozostaje najlepszym merem z tych, którzy kierowali miastem w ciągu ostatnich 25 lat.

Ten „europejski” Lwów jednak tkwi głęboko w ukraińskich patologiach. W rankingach najbardziej skorumpowanych regionów Hałyczyna zajmuje wysoką pozycję. Stan infrastruktury drogowej w Hałyczynie należy do najgorszych w kraju. „Tak ljublju toj Lwiw szczo brakuje mi sliw” – śpiewa się w ukraińskojęzycznej wersji „Tylko we Lwowie”.

– Lwów europejski? – śmieje się pan Wasyl, taksówkarz. – Lwów wtedy będzie europejski, jak się uda coś w nim załatwić bez dawania w łapę na każdym kroku.
Pan Wasyl stoi taksówką pod dworcem, ale musi odpalić za to dobre miejsce sporo kasy kryszy – jak w poradzieckich krajach nazywa się „opiekuna” biznesu. Opiekuna często działającego w sposób przestępczy. Kto jest kryszą pana Wasla? On oczywiście tego nie powie, bo za chlapanie jęzorem nie tylko traci się miejsce pracy, również ma się dodatkowe kłopoty.

– Bez ustawień i znajomości nie ma co nawet zaczynać roboty – wzrusza ramionami. – Jak mi się Lwów podoba? Lwów to moje miejsce pracy. Nie wiem, czy ładny, czy nie, nie zwracam już uwagi. Ot, miasto. Jeżdżę po nim, kilka dróg na Euro wyremontowali, ale poza tym – dramat. Teatry, wystawy? O czym pan mówi... Nie interesuję się, zresztą kiedy miałbym chodzić, jeśli cały czas pracuję, bo od kiedy upadł ZSRR, człowiek jest zdany tylko na siebie, nędzy się boi i żal mu przepuścić każdą okazję zarobku. Kawiarnie? Nie chodzę, szkoda pieniędzy, czasem jakieś piwo w domu albo wódka u znajomych. Restauracje? No coś pan. W centrum to ja bywam taksówką. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz na piechotę... Ukraińskość Lwowa? A, to tak. Ukraina ponad wszystko! ©

Autor jest pisarzem i publicystą, współpracownikiem „Nowej Europy Wschodniej”. Autor książek, m.in. „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” (Kraków 2013). Jego najnowsza książka, „Tatuaż z tryzubem”, ukaże się w listopadzie nakładem wydawnictwa Czarne.

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2015

Artykuł pochodzi z dodatku „Właśnie Polska: Europa 28+