Niewypłacalni w stopniu znacznym

Poznajcie modelową instrukcję utrwalania biedy i wykluczenia. To polski system wsparcia osób niepełnosprawnych i ich opiekunów. Wraz z systemami ościennymi: rynkiem pracy i oświatą.

18.06.2018

Czyta się kilka minut

 / ZALLEY // GOOGLE
/ ZALLEY // GOOGLE

Być może ktoś kiedyś sfilmuje tę historię, tak jak w 2006 r. sfilmowali inną – w wielu miejscach podobną, opartą na faktach – Joanna Kos-Krauze i Krzysztof Krauze. W „Placu Zbawiciela” nie było najbardziej tragicznego końca: doprowadzona do desperacji (biedą, długami, sytuacją rodzinną) matka podcięła sobie żyły, próbując otruć synów. Wszyscy przeżyli.

W tej finał był najsmutniejszy z możliwych: matka podała córce leki, a sama powiesiła się w łazience. Obie zmarły.

Tamta historia miała w tle symboliczny dla Polski lat 90. i nieco późniejszych motyw: bankructwo firmy deweloperskiej.

Ta zawiera motyw, który stanie się być może symboliczny dla lat ostatnich, a zwłaszcza dla roku 2018, z głośnym sejmowym protestem osób niepełnosprawnych i ich opiekunów. Magda W., dorosła córka Bożeny (obie mieszkały w Katowicach), cierpiała od urodzenia na porażenie mózgowe. W pożegnalnym liście Bożena W. pisała o długach. I o tym, że z renty córki oraz zasiłku nie dało się wyżyć.

Jeśli wierzyć prasowym relacjom, sąsiedzi ostatni raz widzieli je żywe 27 maja. A więc w dzień, w którym w Sejmie protestujący podjęli decyzję o zawieszeniu strajku.

Przez 40 poprzedzających tę decyzję dni przez media przetoczyła się fala historii z życia niepełnosprawnych. W stopniu znacznym i umiarkowanym. Intelektualnie i fizycznie. Starych i młodych. Zależnych – i radzących sobie samodzielnie.

Te historie pokazały, że nie da się tej grupy opisać wedle jednego klucza. Ale niemal wszystkie miały wspólny mianownik: pieniądze. Skrajną biedę, zagrożenie nią bądź „tylko” codzienną finansową niepewność.

Pięćset minus za buty

Potwierdzają to statystyki: średni miesięczny dochód w gospodarstwach z osobą niepełnosprawną był w 2017 r. niższy od średniej krajowej o 14,4 proc.

Niezależnie od definicji ubóstwa jego ryzyko jest wyraźnie wyższe dla gospodarstw, w których żyje przynajmniej jedna osoba niepełnosprawna. Np. skrajna bieda dotknęła w zeszłym roku 6,7 proc. gospodarstw z przynajmniej jedną taką osobą, podczas gdy w pozostałych niemal o połowę mniej.

Te niecałe 7 proc. w statystycznych tabelkach może wyglądać niewinnie, a nawet optymistycznie (to prawda: za sprawą programu 500 plus bieda w Polsce się zmniejsza). Ale oznacza to przecież, że kilkadziesiąt tysięcy niepełnosprawnych Polaków żyje w warunkach, które niosą ze sobą – by przywołać ustawową definicję – zagrożenie dla „podtrzymania funkcji życiowych człowieka”. Znacznie więcej gospodarstw z niepełnosprawnymi dotyka też tzw. bieda relatywna (poniżej 50 proc. średnich wydatków) i ustawowa, czyli uprawniająca do pomocy społecznej – w 2017 r. odpowiednio 19 i 15 proc.


Czytaj także: Jakub Hartwich: Sztuka walki


Ale te statystyki mogą być zaniżone. – Wyglądałyby inaczej, gdybyśmy na biedę patrzyli nie przez pryzmat dochodów, ale niezaspokojonych potrzeb – zauważa dr Paweł Kubicki z Instytutu Gospodarstwa Społecznego SGH. – W przypadku tej grupy potrzeby są znacznie większe.

Laura Jurga, pedagog specjalna w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci, autorka poświęconego problemom społecznym bloga „Teksty ze smakiem”, a prywatnie osoba z niepełnosprawnością, zwraca uwagę, że bieda i niedostatek mogą mieć różne oblicza. A deficyty materialne, które przez osobę pełnosprawną nie zostałyby zauważone, dla niepełnosprawnego oznaczać mogą zaburzenie życia.

– Mimo że pracuję, doświadczam np. sytuacji, w której wydanie 500 zł na buty ortopedyczne oznacza, że w następnym tygodniu nie starcza mi na prywatną wizytę u specjalisty – opowiada Jurga. – A ta bywa konieczna, bo np. najbliższe terminy do endokrynologa są wolne w przyszłym roku. Do tego rehabilitacja, na którą teraz akurat mnie nie stać, choć zależy od niej jakość mojego funkcjonowania, i która kosztuje od 100 do 150 zł za godzinę. Dodajmy koszty transportu, związane zresztą bezpośrednio z brakiem rehabilitacji, bo im jest jej mniej, tym mniej jestem mobilna. Są miesiące, kiedy na taksówki wydaję 300-500 zł.

Dzięki kwietniowo-majowemu protestowi podobnych zestawień, katalogów potrzeb, o których nie śni się pełnosprawnym, dostaliśmy dużo. To była 40-dniowa, ogólnopolska lekcja z elementarnej wiedzy o – również tym finansowym – życiu codziennym tej grupy.

Niech rodzina się zajmie

Protest – w samym tylko wymiarze ekonomicznym – ujawnił też spore pokłady odporności na wiedzę i skłonności do powielania stereotypów. O ile z ust protestujących słyszeliśmy o „minimum godności”, czyli postulacie 500-złotowego dodatku, politykom PiS i ich sympatykom wyrywały się określenia w rodzaju „żądanie żywej gotówki”. Gdy ci pierwsi wyliczali dochód, który państwo gwarantuje osobom niepełnosprawnym (często mniej niż 1000 zł), rządzący wrzucali do jednego worka całe ich rodziny, by zasługi państwa wypadły bardziej okazale.


Czytaj także: Alicja Jochymek: Z walizką na Wiejskiej


Tak np. premier Morawiecki dowodził, że za czasów PiS „rodzina z osobą niepełno- sprawną” otrzymuje od państwa 3 tysiące, wliczając do tej kwoty... składki ZUS-owskie, a także świadczenie dla opiekuna w wysokości 1477 zł, choć nie wszyscy dostają takie świadczenie.

– Podobne wypowiedzi nie są dziełem przypadku: w Polsce patrzymy na osoby niepełnosprawne i na politykę wobec nich w kontekście rodziny – mówi dr Kubicki. – W innych krajach spogląda się na tych ludzi indywidualnie, w naszej polityce społecznej dominuje „familializm”, oznaczający często, że państwo ceduje wiele rzeczy na krewnych, a wkracza dopiero wtedy, gdy rodzina jest już wycieńczona i nie daje sobie rady.

To podejście widać też w proporcji wsparcia oferowanego przez państwo osobie niepełnosprawnej i jej opiekunowi. – Od lat głoszę tezę, że główny strumień świadczeń jest w Polsce kierowany do opiekunów, przy zbyt małym wsparciu samych osób niepełnosprawnych – komentuje prof. Ryszard Szarfenberg, badacz zjawiska biedy i ekspert w dziedzinie polityki społecznej UW. – Dziś niektórzy opiekunowie otrzymują 1477 zł świadczenia. Gdyby ten strumień przekierować na osoby niepełnosprawne, one same mogłyby podjąć decyzję, czy opiekę powinna ­sprawować rodzina, czy specjalnie opłacony pracownik.

Gdyby urobek sejmowego protestu ograniczyć tylko do sfery finansowej, trzeba by go uznać za porażkę. – Choćby dlatego, że niespełniony postulat opiewał na 500 zł, czyli sumę trzykrotnie wyższą niż sto kilkadziesiąt złotych podwyżki renty socjalnej, na którą zgodził się rząd – mówi prof. Szarfenberg.

Rząd niezrealizowany postulat przyznania dodatku w gotówce miał co prawda zrekompensować zapisanym w ustawie pakietem ułatwień w dostępie do rehabilitacji i leczenia. Ale do dzisiaj nikt nie wie, skąd wzięła się wymieniana przez polityków PiS kwota 520 zł, na jaką ma rzekomo ten pakiet opiewać.


Czytaj także: Bartłomiej Sienkiewicz: Nieludzka polityka


– W sensie politycznym jest to jasne: ktoś wykombinował, że skoro protestujący domagają się 500, to wymieńmy tę sumę, i dorzućmy dwadzieścia, żeby dobrze wyglądało – komentuje dr Kubicki. – Ale realnie kwota ta została wyssana z palca. Owszem, uzgodniono z prezesem NFZ sumy, jakie może on wygospodarować: 270 mln zł na wyroby medyczne i 450 mln zł na rehabilitację. Ta druga liczba podzielona przez 150 tys. osób niepełnosprawnych, o których mówił rząd, daje kwotę do 500 zł „na głowę” miesięcznie przez pierwsze pół roku obowiązywania ustawy. Tyle że po pierwsze nie bardzo wiadomo, skąd wzięła się liczba 150 tys., skoro osób ze znaczną niepełnosprawnością jest w Polsce 900 tys., po drugie na razie zarezerwowano tylko kwotę na pierwszy kwartał, a po trzecie dopiero od teraz będą zbierane odpowiednie dane, które pozwolą na oszacowanie z czego i w jakim zakresie tak naprawdę korzystają osoby z niepełnosprawnością znaczną.

Podsumowując: z pakietu skorzystają tylko niektórzy, ale nawet dla nich finansowa ulga nie osiągnie zapewne deklarowanych przez rząd sum. Z jedynego zrealizowanego przez rządzących postulatu nie skorzystają tysiące niepełnosprawnych pobierających renty ZUS-owskie. Podwyżkę dostaną otrzymujący renty socjalne (osoby, których niepełnosprawność powstała przed ukończeniem 18. roku życia), ale wyniesie ona raptem sto kilkadziesiąt złotych.

Aktywizacja w pułapce

Nawet jednak ten wyszarpany resztką sił bonus nie poprawi zauważalnie statystyk dotyczących biedy.

Zwłaszcza że zagrożenie tej grupy ubóstwem nie wynika tylko z niskich świadczeń. Również z innej robiącej wrażenie statystyki: w 2017 r. wśród osób niepełnosprawnych w wieku produkcyjnym tylko 28,9 proc. było aktywnych zawodowo. – Oznacza to prawie 1,2 mln niezatrudnionych, z których tylko część jest obiektywnie niezdolna do pracy. Utrzymują się głównie z rent: socjalnej i ZUS-owskiej. Tymczasem o ile minimalna płaca wynosi w Polsce ponad 2 tys. zł. brutto, minimalne renty i emerytury to nieco ponad tysiąc, czyli netto 878 zł – przypomina prof. Szarfenberg.

I dodaje: – Odsetek aktywnych zawodowo w grupie osób niepełnosprawnych jest w Polsce porażająco niski. Po pierwsze w porównaniu z osobami pełnosprawnymi, wśród których sięga on niemal 80 proc. Po drugie, w porównaniu z innymi krajami, gdzie odsetek pracujących niepełnosprawnych przekracza nawet 50 proc.

– We wszystkich krajach istnieje dysproporcja między tymi grupami – dodaje dr Kubicki. – Wszyscy więc „gonią króliczka”. Tyle że my gonimy go wyjątkowo wolno.

Na pytanie, dlaczego tak jest, istnieje kilka odpowiedzi w zależności od grupy.Pierwsza to niesprawni w stopniu znacznym lub umiarkowanym, zwykle od dzieciństwa, po których trudno oczekiwać pełnej aktywności. Właśnie dla nich państwo tworzy rynek pracy chronionej, na którym w 2017 r. – to trend uważany przez ekspertów za pozytywny – było już mniej osób niż na rynku otwartym.


Czytaj także: s. Małgorzata Chmielewska: Najsłabszy powinien być VIPem


– Poza instytucją zakładu pracy chronionej, czyli zwykłym pracodawcą, który dostosowuje warunki do zatrudnienia większego odsetka niepełnosprawnych pracowników, mamy też sieć zakładów aktywności zawodowej – tłumaczy prof. Szarfenberg. – To nie są zwykli przedsiębiorcy nastawieni na zysk, ale pracodawcy najmujący osoby z umiarkowaną lub znaczną niepełnosprawnością, takie, u których stwierdzono autyzm, upośledzenie umysłowe bądź chorobę psychiczną. Problem w tym, że w tych zakładach w 2017 r. pracowało jedynie 2700 osób. Nic dziwnego, skoro istnieją w zaledwie 7 proc. miast.

– Inną liczną i ważną z punktu widzenia wskaźników dezaktywizacji grupą są osoby starsze, które wypadły z rynku pracy po tym, jak w wieku dojrzałym stały się niepełnosprawne, i np. ze względu na niewydolny system rehabilitacji na ten rynek nie wróciły – opisuje dr Kubicki. – Wreszcie grupa kolejna: niepełnosprawni w stopniu, który pozwala im na pełną aktywność. Ci albo bezskutecznie szukają pracy, albo już dawno się do tego szukania zniechęcili. Co ciekawe, w tym samym czasie przedstawiciele wielu instytucji publicznych i firm przygotowanych do zatrudnienia niepełnosprawnych narzekają, że „nie ma rąk do pracy”.

Dlaczego tak się dzieje, tłumaczy na przykładzie własnej historii Laura Jurga: – Aktywność zawdzięczam sobie samej, rodzicom i swojemu środowisku. Do 2012 r. nie byłam zarejestrowana jako „bezrobotna poszukująca pracy”, zarabiając na uczelni wyższej i w placówce ministerialnej. Potem już zarejestrowana byłam, ale przez dwa lata bezskutecznie szukałam zatrudnienia. Absurdy zaczynają się od spraw prozaicznych: do najbliższego warszawskiego urzędu pracy miałam rzut beretem, tyle że ten dla osób niepełnosprawnych jest usytuowany... po drugiej stronie miasta. W dodatku przez dwa lata urząd ten nie miał mi wiele do zaoferowania, proponując głównie kursy aktywizujące czy doskonalące. Np. ten z budowania stron internetowych – zbyt krótki, by zdobyć praktykę. Pamiętam, że innym osobom często proponowano staże, które jednak niekoniecznie kończyły się zatrudnieniem – ludzie ci mieli status „wiecznych stażystów”. Po doświadczeniu z urzędem kilka razy pracowałam na umowach czasowych, a na stałe zatrudnił mnie w końcu serdeczny kolega...

Inna przyczyna dezaktywizacji może tkwić w częściowej przynajmniej „pułapce świadczeniowej”. Owszem, do rent można w Polsce dorabiać – bez uszczerbku dla świadczenia do poziomu nieco ponad 3 tys. zł miesięcznego zarobku brutto. – Ale może działać tu psychologia: lęk przed lekarzem orzecznikiem – mówi dr Kubicki. – Jeśli pracując „za bardzo się usprawnię”, to mogę utracić orzeczony wcześniej stopień niepełnosprawności.

– Nie do końca też rozumiem, dlaczego państwo wyznacza mi granicę zarobków, po przekroczeniu której tracę rentę – dodaje Laura Jurga. – To tak jakby chciano mnie ukarać za aktywność. Jest jeszcze inny czynnik, który może sprzyjać niskiej aktywności. Pracodawca, który złoży wniosek o dofinansowanie do wynagrodzenia niepełnosprawnego pracownika, dostaje 75 proc. takiej dopłaty. Tyle że jest to 75 proc. najniższego wynagrodzenia! Zarówno ten przepis, jak i wspomniany próg dochodowy determinują niskie zarobki osób z niepełnosprawnościami.

Trauma edukacji

Pozostaje jeszcze sfera mentalna. – Istnieje wiele badań wskazujących na to, że wieloletnie nieskuteczne próby zatrudnienia sprzyjają poczuciu zniechęcenia i bezradności – zauważa dr Kubicki.

A Laura Jurga dodaje: – To w dużej mierze sprawa wychowania, i to wcale nie tylko rodzinnego. Państwo polskie przez lata wychowywało do niezaradności życiowej, patrząc na osoby niepełnosprawne jako wyłącznie „wymagające wsparcia”, a nie jako jednostki, które coś mogą społeczeństwu dać.


Czytaj także: Przemysław Wilczyński: Krajobraz po proteście


Podobnie na niepełnosprawne dzieci patrzy często polski system edukacyjny. Choć do prawa określającego dostęp niepełnosprawnych dzieci do oświaty trudno mieć – uważają eksperci – większe zastrzeżenia. Państwo przeznacza na tę sferę pieniądze, a rodzic sam może wybrać typ szkoły, do jakiej będzie chodziło dziecko: ogólnodostępną, integracyjną lub specjalną. Na papierze mamy też gwarancję prawa każdego dziecka „do wychowania i opieki odpowiednich do wieku i osiągniętego rozwoju”. – Ale decyzję o przyjęciu dziecka do przedszkola lub szkoły w praktyce podejmuje dyrektor – mówi Laura Jurga. I dodaje, że do obowiązków kierującego szkołą należy też m.in. organizacja pomocy psychologiczno-pedagogicznej czy zapewnienie dostępu do odpowiednich specjalistów. A także dobrego kontaktu z nauczycielami i innymi rodzicami.

Jak wygląda to często w praktyce, opowiada dr Kubicki: – W Polsce przy zaangażowanym rodzicu i dobrym dyrektorze edukacja włączająca, a więc ta odbywająca się w ogólnodostępnych szkołach, działa w ramach obecnych przepisów dobrze. Przy neutralnym dyrektorze i dobrym rodzicu nadal zwykle udaje się bez większych problemów skończyć szkołę. Ale już w sytuacji, gdy obie strony są przeciętnie zaangażowane, szansa powodzenia jest niewielka. Wiele osób zmienia placówkę, a ci, którzy zostają, kończą ją kosztem stresu i traum. Dziecko ostatecznie odbierze świadectwo, ale na pewno nie wyniesie ze szkoły miękkich kompetencji i poczucia pewności siebie, dzięki którym w przyszłości łatwiej by mu było znaleźć pracę. Po szkole podstawowej niektórzy, np. za sprawą wcześniejszej traumy, wylądują w systemie szkolnictwa specjalnego albo trafią do słabych zawodówek, które nie potrafią przygotować do rynku pracy.

Przystanek Wiejska

Do tej usłanej barierami drogi osoby niepełnosprawnej dodajmy równie trudną drogę opiekunów (oczywiście w sytuacji, gdy ten opiekun jest potrzebny). Ich też polski system nie rozpieszcza – część dyskryminując (świadczenie dla opiekuna osoby, której niepełnosprawność powstała w wieku dorosłym, to tylko 520 zł, w dodatku z progiem dochodowym), wszystkich zaś skutecznie zniechęcając do pracy zarobkowej.

– Mamy system, w którym „menadżerem” osoby niepełnosprawnej nie jest ona sama, ale opiekun – ocenia dr Kubicki. – To zwykle ktoś skrajnie wyczerpany, często od dawna niepracujący i niemogący liczyć na zatrudnienie z pensją zbliżoną do krajowej średniej. A tylko przy takich poborach praca by się opłacała, bo zyski mogłyby przekroczyć koszty „zniknięcia” z domu i zatrudnienia fachowej opieki. W ten sposób koło się zamyka: państwo produkuje dwie grupy wykluczonych.

Za przystanek końcowy możemy uznać ulicę Wiejską i niedawny sejmowy protest. Tylko znając wcześniejszą drogę protestujących zrozumiemy, dlaczego nie chcieli słyszeć o „reformie całego systemu” czy „kompleksowej pomocy” – fraz powtarzanych od lat bez żadnego pokrycia.

Chcieli 500 zł, „minimum godności”, które pozwoliłoby im na nieco głębszy oddech. Ale i tego na razie nie dostali. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2018