Nieporządek bliskowschodni

Krzysztof Strachota, analityk: – Chaos zastąpił postkolonialny porządek, który od stu lat utrzymywał się na Bliskim Wschodzie. Przyczynił się do tego także Zachód, usiłując nieudolnie umocnić swoje panowanie nad tym regionem.

21.05.2018

Czyta się kilka minut

 / AFP / EAST NEWS
/ AFP / EAST NEWS

WOJCIECH JAGIELSKI: Niedawno saudyjski następca tronu książę ­Mohammed ibn Salman na spotkaniu z przedstawicielami żydowskich organizacji w Nowym Jorku powiedział, że zamiast żyć mrzonkami, Palestyńczycy powinni przyjąć oferowane im przez Izrael warunki pokoju. A jeśli nie – mówił książę – to niech się przymkną i nie narzekają, bo Arabia Saudyjska i cały świat mają na głowie ważniejsze sprawy. Jakie to sprawy tak zajmują Saudyjczyków, że uznali sprawę palestyńską za irytującą stratę czasu?

KRZYSZTOF STRACHOTA: Izrael jest dziś dla Arabii Saudyjskiej najbardziej pożądanym partnerem politycznym, a kwestia palestyńska bodaj najpoważniejszą przeszkodą w jej zacieśnieniu. Oba państwa łączy strach przed ekspansją Iranu. Dwustronna współpraca saudyjsko-izraelska zacieśniła się około 2006 r., wraz z rozwojem irańskiego programu nuklearnego. Saudyjczycy mieli być m.in. gotowi udostępnić swą przestrzeń powietrzną i lotniska w przypadku izraelskich nalotów na Iran. Dziś powodów do współpracy jest jeszcze więcej, bo Iran jest groźniejszy. Ogromne emocje, które sprawa palestyńska budzi w świecie arabskim i muzułmańskim, znacząco ograniczają pole działania Rijadowi.

Saudyjczycy aż tak bardzo boją się Iranu, że gotowi są sprzymierzyć się z Izraelem, uchodzącym wśród Arabów i muzułmanów za najgorszego wroga?

Rywalizacja Saudyjczyków z Irańczykami ma wymiar symboliczny i toczy się o przywództwo na Bliskim Wschodzie, a także o rząd dusz w całym świecie islamu. Są realne konflikty między nimi – w Jemenie, Syrii, Libanie, państwach Zatoki Perskiej. Jednak przede wszystkim Iran jest na Bliskim Wschodzie tym państwem, które usiłuje konsekwentnie i od dziesięcioleci zburzyć tam porządek międzynarodowy, w którym dominującą rolę odgrywały Stany Zjednoczone.

Od dziesięcioleci, czyli od rewolucji muzułmańskiej, która w 1979 r. obaliła proamerykański reżim szacha i wyniosła do władzy ajatollahów.

Arabia Saudyjska – kraj mogący uchodzić za swoiste uosobienie konserwatyzmu – jest w regionie państwem najbardziej zainteresowanym tym, aby utrzymać istniejący porządek albo umocnić w nim jeszcze swoją pozycję. Jest żandarmem starego porządku.

Iran ma za sobą potężne terytorium, liczną ludność i armię, a także tysiącletnią historię, cywilizację, doświadczenie regionalnego mocarstwa i wiele stoczonych wojen. Czy w wojnie z Iranem Arabia Saudyjska miałaby jakiekolwiek szanse?

Saudyjska armia jest znacznie lepiej i nowocześniej uzbrojona. W konwencjonalnej wojnie Irańczycy nie mieliby z nią najmniejszych szans. Tyle że wojna to nie jest rycerski pojedynek i walczą ludzie, a nie same samoloty. W regionalnych rozgrywkach, które nie muszą być otwartą wojną, Saudowie nie mogą się równać z Irańczykami. Jest to również zderzenie dwóch kompletnie różnych doświadczeń. Saudowie są arcybogaci, syci, wygodni, bez osobistych motywacji i doświadczeń w walce. Pilotami saudyjskich samolotów często są Pakistańczycy. Tymczasem obecne elity irańskie to dawni rewolucjoniści, którzy wygrali i z szachem, i z innymi rewolucjonistami. Którzy osobiście doświadczyli wojny, okopów, zamachów, sankcji, izolacji. Wiedzą, co znaczy znosić przemoc – i co znaczy ją zadawać. Są arcytrudnym przeciwnikiem dla Saudów.

Iran rzeczywiście musi wzbudzać w Saudyjczykach strach, skoro w każdym konflikcie zbrojnym i politycznym na Bliskim Wschodzie dopatrują się oni intryg ajatollahów...

W wojnie syryjskiej Iran wspierał rząd Baszara al-Asada, zaś Saudyjczycy wspierali rebeliantów. W graniczącym z nią Jemenie Arabia Saudyjska stanęła po stronie władz przeciwko partyzantom Huti, którym z kolei pomagają Irańczycy. W Libanie Arabia Saudyjska usiłuje ustanowić przyjazny sobie rząd, który ukróciłby samowolę Hezbollahu, utworzonego, finansowanego i zbrojonego przez Iran. Dalej: w Iraku – także wtedy, gdy rządził nim Saddam Husajn – Saudyjczycy widzieli strefę buforową, powstrzymującą ekspansję irańskiej rewolucji. Z dużym niepokojem przyglądali się inwazji Amerykanów na Bagdad i ustanowionemu tam w jej efekcie rządowi szyitów...

Wszędzie tam mamy do czynienia ze starciem przeciwstawnych interesów Iranu i Arabii Saudyjskiej...

A do tego wszystkiego dochodzi lęk Saudyjczyków przed szyitami zamieszkującymi samą Arabię Saudyjską i w ogóle Półwysep Arabski. Saudyjczycy są przekonani, że irańscy ajatollahowie zagrzewają tamtejszych szyitów do powstania i chcą ich wykorzystać jako „piątą kolumnę” do zdestabilizowania saudyjskiej monarchii oraz pozostałych szejkanatów z Półwyspu. Wydarzenia podczas Arabskiej Wiosny w Bahrajnie, gdzie stanowiący większość ludności szyici zbuntowali się przeciwko rządzącym sunnitom, były dla Saudyjczyków potwierdzeniem ich najgorszych obaw.

Ilu szyitów żyje w Arabii Saudyjskiej?

Dokładnie nie wiadomo. Szacuje się, że stanowią około jednej piątej z 30-milionowej ludności kraju. Ale dominują w roponośnych, wschodnich prowincjach. Saudyjczycy boją się, że gdyby Iranowi udało się ich podburzyć do buntu, mogłoby to zagrozić samemu istnieniu monarchii.

Saudyjczycy przegrywają chyba każde starcie z Iranem. W Syrii Irańczycy ocalili władzę Asada. W Libanie Saudyjczykom nie udała się próba zastąpienia premiera Saada Haririego kimś innym, kto rozprawiłby się z proirańskim Hezbollahem – wyrosłym na najpotężniejszą w regionie partyzancką armię. Gdy w sąsiednim Jemenie rebelię wywołali partyzanci Huti, wspierani przez Iran, Saudowie dokonali tam inwazji. Ale zamiast szybkiego zwycięstwa, wplątali się w przewlekły konflikt. Saudom nie udało się nawet zmusić do posłuszeństwa Kataru, któremu zarzucali zbytnią bliskość z Iranem. Blokada Kataru trwa już rok, a tamtejszy emir ani myśli składać Saudyjczykom pokutne hołdy...

Można odnieść wrażenie, że Saudowie boją się postawić wszystko na jedną kartę i zaryzykować otwartą wojnę. Poniekąd słusznie powątpiewają we własne umiejętności i siłę. Bronią się przed Irańczykami, próbują kontrnatarć, ale przy pierwszych niepowodzeniach wycofują się na obronne pozycje. Dlatego tak pilne i konieczne wydaje się im posiadanie potężnych sojuszników – takich jak mający wielką i nowoczesną armię Pakistan, USA czy Izrael. Amerykanie i Izraelczycy bardzo chcieliby, żeby Arabia Saudyjska stanęła na czele frontu przeciwko Iranowi. Im samym z tysiąca powodów byłoby wyjątkowo niewygodnie wziąć tę rolę na siebie. Chętnie wyręczyliby się Saudyjczykami i gotowi byliby udzielić im wszelkiego poparcia. Wydaje się, że Waszyngton i Tel Awiw są dziś nieco rozczarowane Saudyjczykami.


Czytaj także: Nic do stracenia: reportaż Karoliny Przewrockiej-Aderet z Izraela


A Palestyńczycy? W ogóle się w tej rozgrywce nie liczą?

Oni są za słabi, żeby cokolwiek zmienić, ale też za silni, żeby można było ich zignorować. I próbują grać: Hamas korzysta z irańskiego wsparcia w Gazie, ale w Syrii walczy przeciw Asadowi.

Czy wszystkie dzisiejsze wojny bliskowschodnie są zastępczymi wojnami, toczonymi przez Teheran i Rijad?

W każdym konflikcie na Bliskim Wschodzie – zarówno zbrojnym, jak i politycznym – dostrzegam zaangażowanie Iranu i Arabii Saudyjskiej. Ale konflikty te wyrastają z lokalnej specyfiki, w którą Teheran i Rijad angażują się wtórnie. Dobrym przykładem jest tu Irak i niedawne wybory, które wygrał tam Muktada as-Sadr, jeden z przywódców irackich szyitów. Gdy Amerykanie najechali Irak, Sadr stanął po stronie wrogiego Ameryce Iranu. Walczył z amerykańską okupacją, jego partyzanci strzelali do Amerykanów. Strzelali zresztą również do polskich żołnierzy w Karbali. Potem Sadr zaczął się układać z Amerykanami i albo z nimi walczył, albo współpracował – w zależności od tego, co przynosiło mu większą korzyść. Podobnie Sadr postępował z Iranem: na przemian był proirański albo antyirański, zależnie od sytuacji. Ostatnio stworzył w Iraku potężny szyicki front, otwarcie nieprzyjazny Iranowi, za to odwołujący się do irackiego nacjonalizmu. Dopiero wtedy Saudyjczycy dostrzegli w nim potencjalnego sprzymierzeńca i zaczęli popierać go przed wyborami. Zrozumieli, że szyici nie muszą być irańską „piątą kolumną”, a nawet mogą odnosić się do Teheranu nieprzyjaźnie.

I że także sunnici, w zależności od sytuacji, mogą zawierać z Iranem przymierza...

...jak chociażby wspominany już Hamas. Konflikty na Bliskim Wschodzie wybuchają wskutek upadku i rozpadu dotychczasowych struktur państwowych albo całych państw i porządku międzynarodowego, który utrzymywał je przy życiu. Pojawiają się nowi aktorzy, nowe grupy interesów, które ze sobą rywalizują, a niekiedy walczą. Dopiero wtedy do akcji wkraczają poważniejsi rozgrywający, aby wykorzystać konflikt lokalny we własnym regionalnym sporze. Ale także oni muszą często podporządkowywać się regułom lokalnych rozgrywek.

Kiedy upadł ten porządek, który utrzymywał Bliski Wschód w jego dotychczasowym kształcie?

Zaczęło się od końca zimnej wojny między komunistycznym Wschodem a kapitalistycznym i demokratycznym Zachodem. Zimna wojna utrzymywała świat nie tylko w trwodze przed globalną wojną i nuklearną zagładą, ale także w równowadze, utrwalonej przez tę wschodnio-zachodnią rywalizację. Po zimnej wojnie nastąpił okres dominacji amerykańskiej, której na Bliskim Wschodzie przeciwstawiał się tylko Iran. Niegroźny jednak, nękany sankcjami i ostracyzmem. Przełomowym momentem była amerykańska inwazja na Irak.

Ta pierwsza, z 1991 roku? Czy druga, z roku 2003?

Ta druga. Pierwszą można by nawet uznać za wojnę w obronie starego porządku: Amerykanie najechali wtedy na Irak, broniąc Kuwejtu przed Saddamem Husajnem, który chciał go zagarnąć, unieważniając państwowe granice. Natomiast celem drugiej inwazji była gruntowna przemiana Iraku i całego Bliskiego Wschodu. To w jej wyniku upadł postkolonialny porządek, utrzymujący się w tym regionie od stu lat, tj. od schyłku imperium osmańskiego.

Ale przecież Amerykanie nie chcieli unieważniać bliskowschodnich państw ani granic, lecz tylko odmienić Irak tak, aby stał się wzorem do naśladowania dla całego świata islamu. Porządki zaprowadzone w Iraku i rozprzestrzenione przez samych Arabów, Persów, Kurdów, Turków i Beludżów na cały region miały zaprowadzić w nim demokratyczne i prozachodnie porządki, i umocnić też panowanie Zachodu.

Oczywiście wszystko to, co nowe, miało być pod zachodnią kontrolą. Ale zaryzykuję tezę, że być może był to najambitniejszy plan wobec Bliskiego Wschodu, jaki kiedykolwiek skonstruowano dla tego regionu od czasu proroka Mahometa. W Iraku chodziło nie tylko o usunięcie przywódcy Saddama Husajna i elity władzy oraz o wykluczenie jej na zawsze z dalszych rządów, lecz o próbę całkowitej zmiany struktury społecznej, kultury politycznej, wzorców ekonomicznych. Dodatkowo dano impuls dla państwotwórczych ambicji Kurdów w Iraku czy podsycano separatyzm azerski oraz beludżyjski w samym Iranie.

Plan szalony w swojej odwadze. Albo w naiwności. Przecież demokracja w Iraku oznaczała, że w Bagdadzie dojdą do władzy szyici, stanowiący większość ludności kraju. Szyici, którzy w ogromnej większości trzymali stronę Iranu, a których tak bardzo obawiał się amerykański sojusznik – Arabia Saudyjska.

Ale właśnie o to chodziło! Nowy Irak miał być wzorcowym państwem przede wszystkim dla Iranu. Szyicka i świecka demokracja miała pokazać, że może być alternatywą dla teokracji ajatollahów. ­Nadżaf, metropolia irackich szyitów, miał być konkurencją dla Teheranu. Amerykanie ściągnęli tu nawet wnuka Chomejniego – Husajna, szyickiego duchownego, który oskarżał ajatollahów z Teheranu o zdradę rewolucji i przekonywał, że nawet amerykańska inwazja będzie dobra, jeśli uwolni Iran od tyranii.


Czytaj także: Ostatnia bitwa kalifatu: korespondencja Pawła Pieniążka z frontu w Syrii


Rządy ajatollahów krytykował też inny wnuk imama Chomejniego, Hasan. Choć nie zapędził się aż tak daleko, by wzywać na pomoc Amerykanów.

Kiedy Amerykanie obalili w Iraku Saddama Husajna, był czas, gdy zapowiadało się na to, że w Nadżafie uda się – językiem szyitów i ustami młodego Chomejniego – sformułować program kwestionujący teokratyczny ustrój Iranu, a szyizm z tronu powróci do meczetów.

Ale zakończyło się katastrofą.

Amerykanie nie docenili złożoności sytuacji w Iraku. Ich działania w Bagdadzie mogą posłużyć za przykład fanatycznej zachodniej wiary w inżynierię społeczną. Wydawało się im, że mają w rękach model, według którego świat powinien działać, że wystarczy go przeszczepić na iracki grunt i przypilnować, by nikt go nie zniszczył. Neokonserwatyści, którzy mieli wówczas wielki wpływ na politykę prezydenta George’a W. Busha, byli nawróconymi marksistami, wciąż jednak przekonanymi, że baza poprzedza nadbudowę, a byt w końcu ukształtuje świadomość. I iracką, i afgańską. Chcieli stworzyć całemu światu nowy wspaniały świat wzorowany na Ameryce. Byli przekonani, że będzie on służył nie tylko im samym, lecz wszystkim, których uszczęśliwią. Ten radosny amerykański idealizm ma swoje dobre, ale i złe strony. W Iraku przerodził się w lekceważący stosunek do zastanej rzeczywistości, do starych struktur społecznych i politycznych, do symboli i emocji. Przerodził się w zadufanie.

Ktoś powiedział mi kiedyś, że pycha jest nie tylko jednym z grzechów głównych, ale znamionuje też to, iż nawet jeśli przejawiające ją imperium jest u szczytu potęgi, to za chwilę zacznie się jego zmierzch. Inwazja na Irak była szczytem potęgi zarówno USA, jak też liberalnych porządków na świecie.

Amerykańska inwazja na Irak wygenerowała potężne problemy. Ale całkowite wycofanie się Amerykanów z Bliskiego Wschodu w 2010 r. przypominało gaszenie pożaru przy pomocy kanistra z benzyną. Opuściwszy region, Stany – jedyne światowe imperium – pozostawiły po sobie próżnię, która musiała się zapełnić. W Iraku w mgnieniu oka pojawiło się Państwo Islamskie, broniące tamtejszych sunnitów przed prześladowaniami szyitów, którzy – zdobywszy władzę dzięki Amerykanom – po ich wycofaniu natychmiast zaczęli jej nadużywać. Trudno wiązać wycofanie Amerykanów z Bliskiego Wschodu z Arabską Wiosną, która zaraz nastąpiła, ale wszystko to miało miejsce w 2010 i na początku 2011 roku. Jestem skłonny przypuszczać, że dla arabskiej ulicy wycofanie Amerykanów z Bliskiego Wschodu mogło również oznaczać, że przyszła pora, aby rozprawić się z ustanowionymi i wspieranymi przez Zachód tyraniami, że wreszcie można to zrobić.

Arabska Wiosna do reszty uśmierciła dotychczasowe porządki w regionie?

Ujawniła głęboką zapaść, w której znalazły się arabskie państwa. Kiedy nadeszła, Bliskim Wschodem rządzili starcy, dawni „młodzi oficerowie”, którzy przed laty poobalali królów, prezydentów i premierów ustanowionych przez kolonialne metropolie. Potem ci „młodzi oficerowie” sami się zestarzeli, ich reżimy skostniały. Arabska Wiosna ujawniła, że kierowane przez nich państwa nie spełniają podstawowych obowiązków. Nie zapewniają bezpieczeństwa, nauki, pracy ani widoków na przyszłość. Okazało się, że starcy u władzy mieli przeciwko sobie poddanych, którzy w ogromnej większości byli młodzi i pełni apetytu na życie. Na ich skargi, a potem na bunt starzy przywódcy umieli odpowiedzieć tylko przemocą. Zdobyli się tylko na obronę starego.

Doszło do kryzysu ­tożsamości?

Stare się przeżyło, a Zachód, który młodym i liberalnie myślącym Arabom wydawał się oczywistym wzorem do naśladowania, znalazł się akurat w głębokim kryzysie. Islam też nie okazał się żadną podpowiedzią, bo w wydaniu dżihadystów z Al-Kaidy czy Państwa Islamskiego przyniósł tylko zniszczenie i cierpienie – nic trwałego nie zbudował. Ten w łagodniejszym wydaniu, w postaci takich ugrupowań jak Bracia Muzułmanie, które po Arabskiej Wiośnie wygrywały wolne wybory, nie znalazł wsparcia zarówno ze strony nieufnego wobec niego Zachodu, jak i samych Arabów. Egipcjanie pod rządami Mohammeda Mursiego sami zwrócili się przeciw niemu, uważając, że próbuje odebrać im wywalczone w rewolucji swobody. Poparli wojskowych, którzy go obalili i przejęli władzę, przywracając stan rzeczy sprzed rewolucji.

A Zachód?

Jednocześnie na Bliskim Wschodzie znów zauważono, że Zachód nie staje w obronie przywódców wybranych w demokratycznie, lecz broni tylko tych, którzy stoją na straży jego interesów. Na Zachodzie nie zdajemy sobie sprawy ze zmian demograficznych, jakie zaszły ostatnio na Bliskim Wschodzie. Ze statystyk wynika, że prawie połowa ludności Bliskiego Wschodu to ludzie poniżej 25. roku życia. I że prawie połowa mieszkańców 40-milionowego Iraku i 20-milionowej Syrii, najważniejszych krajów regionu, nie mieszka dziś w domach, które przywykli uważać za rodzinne. Pięć milionów Syryjczyków, jedna czwarta ludności kraju, wyjechała z powodu wojny na zawsze za granicę. Te wymuszone przez wojny wędrówki ludów zmieniły sytuację demograficzną w regionie. A także wyznaniową, bo wyjeżdżali głównie chrześcijanie i sunnici. Starego świata już nie ma.

Czy dziś, po rozczarowaniu właściwie wszystkim, mieszkańcy Bliskiego Wschodu mają jakiś ulubiony drogowskaz na przyszłość?

Niestety odnoszę wrażenie, że wciąż mamy do czynienia z chaosem, z którego nie sposób przewidzieć, co wyniknie. Zaryzykowałbym jednak tezę, że islam przestaje być panaceum na problemy: samozwańczy kalifat w Iraku i Syrii zakończył się katastrofą, Iran się gwałtownie laicyzuje i – podobnie jak Turcja Erdoğana czy Muktada as-Sadr w Iraku – znów posiłkuje się nacjonalizmem. Już nie „Państwo Boże”, lecz zwykłe państwo – albo Imperium, takie pisane dużą literą – wyznacza granice marzeń. Ale do tego długa droga.©℗

KRZYSZTOF STRACHOTA jest analitykiem Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie, gdzie kieruje działem Kaukazu, Azji Centralnej i Turcji. Często podróżuje po krajach Bliskiego Wschodu. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”, publikując wiele korespondencji z tego regionu.

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2018