Nienawiść, przeciętność, bezkarność

Często mówi się, że współczesne demokracje zamieniają się w państwa mafijne. Mafia różni się jednak od państwa mafijnego tym, że nie stawia na swoim czele ludzi przeciętnych.

26.08.2019

Czyta się kilka minut

Łukasz Piebiak i minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro,  Warszawa, listopad 2017 r. /  / Andrzej Hulimka / REPORTER
Łukasz Piebiak i minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, Warszawa, listopad 2017 r. / / Andrzej Hulimka / REPORTER

Źle się dzieje w państwie polskim. Ujawniona przez Onet afera, pokazująca, jak partyjni nominaci organizują akcję nienawiści wobec sędziów, sama w sobie jest przerażająca. Jest ona jednak symptomem głębszych schorzeń, które toczą polskie życie publiczne. W nawale faktów spróbujmy je zidentyfikować.

Po pierwsze – nienawiść

Co najmniej od czasu Machiavellego wiemy, że polityka nie jest uczciwą grą dżentelmenów, ale brutalną walką o przetrwanie. Nie o intelektualną jakość argumentów w niej chodzi, ale o skuteczność, a tę osiąga się zazwyczaj grając nieczysto i niemoralnie. Obecność nienawiści w polityce nie jest więc zaskoczeniem. Zaskoczeniem jest jej dominacja, której ostatnio doświadczamy.

Powodem rozpętania kampanii nienawiści wobec sędziów przeciwstawiających się zmianom w sądownictwie była chęć skutecznej realizacji tych zmian. Taki obraz wyłania się z opublikowanych rozmów między osobami zaangażowanymi w ministerialny skandal. Miały one cel (tzw. reformę sądownictwa), postrzegały działania sędziów takich jak prof. Krystian Markiewicz jako przeszkodę na drodze jej realizacji i użyły kampanii nienawiści jako środka do usunięcia tej przeszkody. Co ważne, uznały, że jest to środek przez wielkość celu uświęcony.

W rozmowach pomiędzy byłym już wiceministrem Łukaszem Piebiakiem a panią Emilią, które opublikował Onet, nienawiść jest jednak nie tylko narzędziem ataku na przeciwnika politycznego, ale staje się narzędziem jego politycznej likwidacji. Kampania nienawiści ma sędziów uciszyć, mają „zgasnąć” – ma ich w sensie politycznym nie być. Piebiak pisze: „Pani Emilio, może tę aborcję [plotkę o aborcji – red.] to jako ostateczne rozwiązanie zastosujemy”. Chciałoby się wierzyć, że chodzi tu o ostateczność rozumianą jako rozwiązanie stosowane wtedy, kiedy inne nie dadzą rezultatu. Ale może być i tak, że chodzi o Endlösung, ostateczne rozwiązanie traktowane jako eliminację – nie fizyczną na szczęście, ale polityczną i społeczną.

Reforma sądownictwa mogłaby zostać przeprowadzona dlatego, że jest mądra i warta przeprowadzenia. To byłby luksus. Mogłaby być przeprowadzona dlatego, że ten, kto chce ją przeprowadzić, ma większość, nawet jeśli nie byłaby mądra. Wiele było takich reform, po każdej stronie sceny politycznej. Ale w myśleniu widocznym w aferze Piebiaka chodzi o coś więcej. Chodzi o to, aby przy okazji wprowadzonych zmian zlikwidować społecznie i politycznie ich przeciwnika. Sędziów („wszyscy won!”), ale w przypadku innych zmian także nauczycieli („wyrzucić tę czerwoną lumpeninteligencję na pysk!”) czy lekarzy rezydentów („niech jadą!”).


CZYTAJ TAKŻE

ANDRZEJ STANKIEWICZ: Choć obecne rządy PiS od tych sprzed ponad dekady różni wiele, jest jeden punkt wspólny: to Zbigniew Ziobro przysparza obozowi władzy najwięcej problemów.


Dzięki eliminacji przeciwnika, który mógłby skutecznie przeciwstawić się działaniu władzy, władza może wszystko, a wprowadzone zmiany stają się nieusuwalne. W normalnej demokracji mogłaby je usunąć kolejna większość parlamentarna, ale społeczna destrukcja opozycji przy pomocy propagandowych kampanii nienawiści powoduje, że szansa na to maleje.

Nienawistne ataki ad personam, które w porozumieniu z Ministerstwem Sprawiedliwości prowadzili hejterzy, są moralnie naganne, ponieważ poniżają człowieka totalnie. Zbicie konkretnego argumentu nie wyklucza przedstawienia następnego. „Zbicie” czy „wygaszenie” człowieka wyklucza przedstawienie argumentu – wyklucza bowiem człowieka z publicznej dyskusji jako jej niegodnego. Po czterech latach rządów PiS problemem nie jest to, że władza nie argumentuje na rzecz wprowadzanych przez siebie zmian. Poszliśmy o wiele dalej – problemem jest likwidacja przestrzeni dla takiej argumentacji. Dyskusja wymaga istnienia drugiej strony, rozmówcy, który w tej dyskusji może uczestniczyć. Nienawiść jako narzędzie polityki likwiduje przestrzeń dyskusji, ponieważ usuwa rozmówcę poza jej przestrzeń. Odmawia mu prawa udziału w rozmowie.

W ten sposób władzę sprawuje się nie dlatego, że ma się lepsze pomysły na realizację dobra wspólnego (siła argumentu). Nie dlatego, że ma się poparcie większości, a więc i prawo – oczywiście w granicach konstytucyjnych – do realizacji wartości, z którymi nie zgadza się mniejszość, nawet jeśli są merytorycznie nieprzekonujące (argument siły). Władzę sprawuje się i utrzymuje, ponieważ nikt inny nie może jej uzyskać: inni zostali wyciszeni i przez otwarcie okazywaną nienawiść usunięci poza przestrzeń debaty politycznej.
Ekstremalnym przykładem dominacji nienawiści w polityce jest terror państwa totalitarnego. Totalność jako źródłosłów jego nazwy oznacza całość, wszystkość, a więc brak innego, drugiego, odmiennego.

Po drugie – przeciętność

Widzowie przygnębiającego spektaklu, który pokazał Onet, zastanawiają się, skąd wzięli się na szczytach władzy ludzie zdolni do takiej nikczemności. Oburzenie jest tym większe, im większy jest rozziew pomiędzy wartościami ­deklarowanymi przez tzw. dobrą zmianę a plugawością zachowań jej reprezentantów. Na przykład tych, którzy porównują pierwszą prezes Sądu Najwyższego do suki czy organizują akcję wysyłania jej kartek ze słowem „Wyp…j!”. Skąd u tych, którzy mieli być jakoby nową, lepszą elitą, tak żenujący poziom moralny?

Jednym ze stwierdzonych w literaturze politologicznej zjawisk towarzyszących upadaniu demokracji są tzw. przeciętne powołania (mediocre appointments), a więc mianowanie na ważne publiczne stanowiska ludzi, którzy w normalnych warunkach funkcjonowania demokracji nie mieliby szans na tych stanowiskach się znaleźć. Archetypem przeciętnego powołania jest w naszej literaturze Nikodem Dyzma, bohater przedwojennej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Współczesne (i realne) przykłady obejmują sędziów Trybunału Konstytucyjnego, którzy nie nadawali się do orzekania na drugim od dołu poziomie sądownictwa, ale wola polityczna katapultowała ich na sam szczyt hierarchii sędziowskiej. Przeciętnych powołań jest całe mnóstwo w neo-KRS czy w nowych izbach Sądu Najwyższego, do których trafiają sędziowie z niewielkim stażem, błyskawicznie awansujący z sądu rejonowego, czasem obciążeni wyrokami dyscyplinarnymi.

Pomysł PiS na reformę sądownictwa opiera się na karkołomnym założeniu, że trzeba usunąć sędziów najbardziej doświadczonych, będących naturalnymi liderami środowiska (stąd obniżenie wieku emerytalnego sędziów SN), i zastąpić ich tymi, którzy znajdowali się dotąd na przeciwnym końcu sędziowskiej hierarchii. Pomysł ten przypomina chęć reformowania szpitala przez usunięcie z niego najbardziej doświadczonych profesorów medycyny i zastąpienie ich lekarzami rodzinnymi z niewielkim stażem. Nie jest on tylko po prostu niemądry, ale niesie ze sobą wiele dodatkowych konsekwencji dla życia publicznego.

Tradycyjny sposób awansu w zawodach prawniczych ma wiele wad, ale jedną ważną zaletę. Owszem, zbyt skostniały może ograniczać konkurencję, a tym samym obniżać jakość zbiorowego prawniczego umysłu, pozwala jednak sprawdzić w boju przyszłych sędziów najwyższych instytucji sądowniczych. Przechodzenie kolejnych poziomów awansu sędziowskiego, od sądu rejonowego po najwyższy, i pozostawanie na każdym z nich przez pewien czas pozwala sędziemu nie tylko zdobyć wystarczające doświadczenie zawodowe, ale także dojrzeć w czysto ludzkim sensie tego słowa.

Nie bez przyczyny mówi się, że najlepszym modelem sądownictwa jest ten, w którym pozycja sędziego to ukoronowanie kariery prawniczej. Tylko prawnik, który ma za sobą wiele lat doświadczeń, sprawdzony w różnych sytuacjach, ktoś, kto musiał wielokrotnie wykazać się zdolnością do pokojowego rozwiązywania konfliktów, znający dobrze siebie i życie, ma odpowiednie kwalifikacje do rozstrzygania ludzkich dramatów, będących w sądach chlebem powszednim.

W państwie PiS powołania do najwyższych instytucji opierają się jednak na kryteriach innych niż doświadczenie. Ludzie tam trafiający nie są poddani długiemu procesowi selekcji, nie są obserwowani na każdym poziomie swojej kariery. Takich przykładów wśród bohaterów afery Piebiaka jest wiele – długie pozostawanie na dole hierarchii sądowej, wielokrotne odmowy awansów, wreszcie błyskawiczny skok z dołu na szczyt.

Brak doświadczenia oznacza brak umiejętności merytorycznych i miękkich umiejętności interpersonalnych. Ten pierwszy brak powoduje tendencję do agresji w kontaktach z przeciwnikiem, który umiejętności merytoryczne posiada. Skoro bowiem nie jest się w stanie pokonać kogoś argumentem, używa się kija. Brak umiejętności interpersonalnych powoduje z kolei nieumiejętność rozwiązywania konfliktów, a więc znowu skłania do agresji. Całości dopełnia wynikające z wcześniejszego braku awansu poczucie poniżenia i związana z nim chęć odwetu za wszelką cenę, bez cienia racjonalności. W ten sposób nowy lider środowiska prawniczego staje się doskonałym materiałem na hejtera. Trudno od kogoś takiego oczekiwać, że będzie wzorcem moralności.

Często mówi się, że współczesne demokracje zamieniają się w państwa mafijne. Państwo mafijne musi stosować przemoc, bo tak jak organizacja mafijna nie może w żaden inny sposób uzasadnić swojego istnienia – nie ma przecież żadnego tytułu moralnego. Mafia różni się jednak od państwa mafijnego tym, że nie stawia na swoim czele ludzi przeciętnych, małych. Vito Corleone był niewątpliwie człowiekiem złym, ale nie był człowiekiem małym. Państwo mafijne może być gorsze od mafii, ponieważ stawia na swoim czele ludzi jednocześnie złych moralnie i przeciętnych, małych. Od czasów Hannah Arendt i jej tezy o banalności zła wiemy, jak groźni są tacy ludzie, kiedy mogą wreszcie wyładować frustrację.

Po trzecie – bezkarność

Bezkarność to problem, który od jakiegoś czasu trawi polskie życie publiczne. Również i on jest widoczny w aferze Piebiaka, która oprócz aspektu moralnego ma poważny wymiar prawny. A prawo i kara to pojęcia symbiotycznie powiązane – jeśli łamiesz prawo, powinieneś zostać ukarany. Gorzej jeśli prawo łamie ten, który za skuteczność karania odpowiada.

Świadomość tego problemu miał już Juwenalis, kiedy dwa tysiące lat temu pytał o to, kto pilnuje strażników. Kiedy o przestępstwo podejrzany jest zwykły obywatel, ściga go prokurator. Kiedy jednak podejrzenie przestępstwa pada na urząd kierowany przez prokuratora generalnego, sprawy się komplikują. ­Niestety, w sprawie Piebiaka, pracownika Ministerstwa Sprawiedliwości, kierowanego przez prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobrę, pytanie Juwenalisa wybrzmiewa szczególnie mocno.

Jak wskazał portal Dogmaty Karnisty, ludzie zaangażowani w zorganizowany hejt przeciw sędziom mogli popełnić co najmniej sześć przestępstw: przekroczenie uprawnień, działanie w grupie mającej na celu przestępstwo, podżeganie do zniesławienia i do uporczywego nękania, udostępnienie danych osobowych i udostępnienie informacji poufnych. To poważne zarzuty i w państwie prawa powinny zostać dokładnie przeanalizowane przez niezależny podmiot. Problem w tym, że takiego prawdopodobnie w Polsce już nie ma.

Od czterech lat PiS niszczy kluczowe dla państwa prawa mechanizmy checks and balances, a więc bezpieczniki konstytucyjne mające chronić społeczeństwo przed samowolą władzy. Takimi bezpiecznikiem są przede wszystkim niezależna prokuratura i niezależne sądy. Pierwsza na pewno w Polsce nie istnieje, a niezależność sądów jest z każdym dniem ograniczana. Brak niezależności prokuratury jest szczególnie widoczny w tzw. selektywnym stosowaniu prawa, a więc uznaniowym decydowaniu, które przestępstwa ścigać, a których nie. Prokuratura działa w Polsce zgodnie z powiedzeniem Óscara Benevidesa, byłego prezydenta Peru: „Moim przyjaciołom wszystko, moim wrogom prawo”. Jeśli ściganie przestępstwa jest nie na rękę partii rządzącej, nie ściga się go. Tak jest choćby w przypadku podejrzenia oszustwa, kierowanego pod adresem Jarosława Kaczyńskiego. Kiedy jednak podejrzenie pada na wroga władzy, sprawiedliwość wymierza się szybko i surowo.

Obecna polska władza ma poczucie bezkarności, widoczne w przekonaniu, że w pełni kontroluje prokuraturę i może lekceważyć wyroki sądów. Tak robiła z wyrokami Trybunału Konstytucyjnego, tak ostatnio zrobiła z wyrokiem sądu administracyjnego, nakazującym ujawnienie podpisów pod listami poparcia dla kandydatów do neo-KRS. Poczucie pełnej kontroli nad wymiarem sprawiedliwości wyraził w rozmowie z panią Emilią sam Piebiak, mówiąc: „Za czynienie dobra nie wsadzamy”. To zdanie jest podsumowaniem zmian w polskim sądownictwie – obecnie „wsadza” nie sąd, ale Ministerstwo Sprawiedliwości, i to ono decyduje nie tylko o tym, kto czyni dobro, a kto zło, ale nawet o tym, co jest złe, a co dobre.

Co zrobić z problemem bezkarności? Jej poczucie wynika m.in. z poparcia społecznego dla partii rządzącej. Jeśli spadnie poparcie, zmniejszy się także przekonanie o bezkarności. Dlatego konieczne jest informowanie opinii publicznej o szczegółach afery ministerialnej. Nawet jeśli trzecia władza jest w Polsce poważnie osłabiona, może ją zastąpić władza czwarta, czyli media. Sprawa Piebiaka nie może przyschnąć, bo będzie to dowód na bezkarność.

Jeśli nie uda się powołać komisji śledczej w parlamencie, a ze względu na większość posiadaną tam przez PiS jest to mało prawdopodobne, powinna powstać społeczna komisja śledcza w tej sprawie. Komisja ta powinna publicznie przesłuchać panią Emilię oraz sędziów, wobec ­których prowadzono kampanię nienawiści. Powinna także zaprosić do złożenia wyjaśnień Łukasza Piebiaka oraz inne osoby zamieszane w skandal, w tym członków neo-KRS i Izby Dyscyplinarnej SN. Prawdopodobnie się nie stawią, ale pokaże to Polakom, kto ma w tej sprawie coś do ukrycia. Bezkarność prawna nie musi oznaczać bezkarności politycznej – ujawnienie szczegółów ministerialnego skandalu przy wykorzystaniu mediów może być surową polityczną karą.

Afera Piebiaka jest lustrem, w którym odbijają się poważne problemy polskiego życia publicznego: dominacja nienawiści jako narzędzia niszczenia przeciwnika politycznego, plaga przeciętności, z której wywodzi się banalność zła, i poczucie bezkarności powodujące, że puszczają kolejne hamulce. Wyjaśnienie Piebiakgate pomoże choć w części te trzy problemy rozwiązać.      © 

Autor jest prawnikiem, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Prawnik, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i praktykujący radca prawny. Zajmuje się filozofią prawa i teorią interpretacji, a także prawem administracyjnym i konstytucyjnym. Prowadzi blog UR (marcinmatczak.pl), jest autorem książki „Summa iniuria. O błędzie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2019