Niemoralna propozycja

Równowartość 8 miliardów złotych: aż tyle odzyskał w tym roku niemiecki fiskus od nieuczciwych obywateli. Wszystko dzięki strachowi, który padł na oszustów, gdy władze Niemiec zaczęły skupować od złodziei informacje o tajnych kontach w Szwajcarii czy Liechtensteinie.

17.08.2010

Czyta się kilka minut

Proceder jest może i dwuznaczny moralnie, ale budżet na nim zyskuje. A w czasach zaciskania pasa i wszechobecnych cięć, dodatkowe pieniądze wpływające do budżetu są priorytetem dla polityków, niezależnie od ich kolorów partyjnych.

Liczby są imponujące. Tylko od początku tego roku aż 25 tys. wystraszonych Niemców, którzy swe pieniądze lokowali - niezgodnie z prawem - w takich podatkowych oazach jak Liechtenstein czy Szwajcaria, zapukało pokornie do urzędów skarbowych, złożyło tak zwane "doniesienie na samego siebie" (niem. Selbstanzeige) i uiściło zaległe podatki. Z tego źródła fiskus zebrał aż półtora miliarda euro. Kolejne pół miliarda przyniosły śledztwa przeciw podejrzanym o ukrywanie dochodów w "oazach". Ich dane trafiły do fiskusa w sposób tyleż niezwykły, co kontrowersyjny.

Jak państwo traci 30 mld rocznie

Wszystko zaczęło się dwa lat temu, w Walentynki roku 2008. Tego dnia eksplodowała medialno-polityczna bomba: okazało się, że Klaus Zumwinkel - jeden z najbardziej wpływowych niemieckich menedżerów, prezes koncernu Deutsche Post A.G., a także multimilioner (większość majątku odziedziczył) - oszukiwał fiskusa, ukrywając część swego majątku w Liechtensteinie: alpejskim państewku, jednej z oaz podatkowych.

Tak oto jeden z "kapitanów" niemieckiej gospodarki znalazł się pod pręgierzem opinii publicznej. Na jej oczach został aresztowany; przed jego domem czekały kamery telewizyjne. Stanął potem przed sądem i został skazany na 2 lata więzienia w zawieszeniu, milion euro grzywny oraz uiszczenie 3,6 mln euro zaległych podatków.

Sprawa Zumwinkela, choć najbardziej spektakularna, okazała się wierzchołkiem góry lodowej. Podobnie jak on postępuje bowiem wielu Niemców - i wielu zamożnych obywateli innych krajów Unii: swoje pieniądze lokują na tajnych kontach w bankach na terenie Szwajcarii, Liechtensteinu i paru innych "oaz". Prócz tego popularne jest zakładanie tam tzw. fundacji - tak zwanych, gdyż ich celem nie jest zwykle to, czym zajmują się fundacje działające w "trzecim sektorze", lecz uchronienie majątku ich założycieli przed fiskusem.

Szacuje się, że państwo niemieckie traci na oszustwach podatkowych co roku 30 mld euro - równowartość niemal 10 proc. budżetu federalnego na ten rok. Na sumę tę składają się zarówno drobne oszustwa, popełniane przy wypełnianiu zeznań podatkowych przez klasę średnią, jak też zagraniczne konta ludzi zamożnych.

Doniesienie na samego siebie

Ale od kilku lat tajne konta w "oazach" nie są bezpieczne, legendarna tajemnica bankowa Szwajcarii czy Liechtensteinu powoli odchodzi w przeszłość. Pracują nad tym - wyjątkowo zgodnie - rządy Europy Zachodniej i USA, krok po kroku zmuszając władze tych krajów do ujawniania danych zagranicznych klientów (o złamaniu szwajcarskiej tajemnicy bankowej patrz "TP" nr 10/09).

Kolejny przełom dokonał się w chwili, gdy państwo niemieckie - reprezentowane przez ówczesnego ministra finansów, socjaldemokratę - zdecydowało się kupić od złodzieja, tj. byłego pracownika jednego z banków w Liechtensteinie, pierwszy dysk CD z danymi obywateli Niemiec (i Austrii), posiadających konta za granicą. Jednym z nich był Klaus Zumwinkel.

A gdy się okazało, że ministerstwo finansów w Berlinie - kierowane już wprawdzie przez nowego ministra, z chadecji, ale kontynuującego linię poprzednika - jest gotowe kupować kolejne dyski z danymi kolejnych tysięcy "grzeszników", wielu oszustów wpadło w panikę i złożyło ów słynny "samodonos".

To furtka, którą niemiecki fiskus pozostawia skruszonemu obywatelowi: takowy może zgłosić się do urzędu skarbowego, przyznać się i uiścić zaległe podatki, unikając postępowania karnego. W ciągu minionych dwóch lat liczba takich "samodonosów" gwałtownie wzrosła, a wraz z nią wpływy fiskusa.

Spór o niemoralne propozycje

Nie ma wątpliwości: skupowanie kradzionych danych bankowych przynosi niemieckiemu państwu pokaźne zyski. Ale wśród prawników proceder ten - polegający w końcu na korzystaniu z usług złodziei - jest namiętnie dyskutowany. Przykładowo prof. Paul Kirchhof, specjalista od prawa konstytucyjnego, uważa, że kupując dane uzyskane drogą nielegalną, instytucje państwowe łamią prawo. Kirchhof, były sędzia Trybunału Konstytucyjnego, twierdzi, że ochrona tajemnicy jest wyższym dobrem. "Ta gwarancja prawna nie może być zagrożona przez władzę pieniądza i poprzez monetarne pokusy", jakie dla fiskusa stanowią oferowane im kradzione dane. Rzecz jasna, nie wszyscy prawnicy podzielają ten pogląd.

Sprawa jest sporna nawet wśród urzędników: urzędy skarbowe w poszczególnych landach różnie reagują na takie "niemoralne propozycje" - o ile w Hesji fiskus zdecydował się kupić kradzione dane i wykorzystać do ścigania oszustów, urzędy w Badenii-Wirtembergii odrzuciły podobne oferty. Natomiast federalne ministerstwo finansów w Berlinie stoi na stanowisku, że to praktyka dopuszczalna, i zachęca landy do korzystania z niej (w Niemczech za kwestie podatkowe odpowiadają po części landy, a po części władze federalne).

Co więcej, w trwającej od dwóch lat publicznej dyskusji coraz częściej pojawiają się głosy, że państwo zbyt łagodnie traktuje skruszonych oszustów, i że być może należałoby zlikwidować mechanizm "samodonosu". Przewodniczący socjaldemokracji Siegmar Gabriel domaga się surowego karania: "Kto oszukuje państwo i nie płaci np. pół miliona euro podatków, ten powinien dostać co najmniej dwa lata więzienia, i to bez zawieszenia" - mówił. Ale już jego poprzednik w funkcji szefa SPD, Kurt Beck (obecnie premier landu Nadrenia-Palatynat), jest temu przeciwny.

Na razie podatkowi "grzesznicy" mogą liczyć na łagodne traktowanie - ale pod warunkiem, że ujawnią absolutnie wszystkie skrywane dochody. Tak orzekł w ubiegłym roku niemiecki Sąd Najwyższy.

Państwo jak paser?

Tylko czy na pewno wszystko jest w porządku?

Na alarm bije dziennik "Frankfurter Allgemeine Zeitung", gazeta bliska rządzącej chadecji i kręgom gospodarczym. "Z błogosławieństwem pani kanclerz, minister finansów kupuje kradzione dane - pisał "FAZ". - Należy się obawiać, że jeśli taka praktyka się przyjmie, nastąpi dalsza erozja fundamentów państwa prawa. I to nawet, jeśli sam zakup kradzionych danych uważa się za zgodny z prawem". Komentator "FAZ" przyznawał, że państwo musi działać w sytuacji, gdy "ucieczka przed płaceniem podatków przybrała już rozmiary wędrówki ludów i są przesłanki, że oddziałuje negatywnie na gospodarkę narodową".

Jednak wchodząc w układy z przestępcami, państwo porusza się po krawędzi. Zachęca do zachowań, które wywracają hierarchię wartości i są społecznie skrajnie szkodliwe: do zdradzania pracodawców, naruszania zasady zaufania, która jest fundamentalna dla społeczeństwa. Czy w następnej kolejności np. pracownik prywatnego gabinetu lekarskiego ma donieść fiskusowi na swego pracodawcę, gdy ten nie wystawi pacjentowi rachunku za poradę? Albo czy prawnik z kancelarii adwokackiej ma czuć się wezwany do tego, aby zdradzać instytucjom państwowym tajemnice swych klientów? Czy wreszcie zwykły obywatel ma to zrozumieć tak, że państwo zachęca go, by doniósł na sąsiada? "Słuszny cel, jakim jest wymierzanie sprawiedliwości oszustom podatkowym, nie powinien stwarzać sytuacji, w której każdy środek staje się dozwolony" - ostrzegał "FAZ".

To jednak głos wołającego na puszczy. Na początku sierpnia pojawił się nawet pomysł, aby ów proceder niejako "zalegalizować": politycy SPD i Zielonych oraz działacze związku zawodowego Deutsche Steuer-Gewerkschaft (skupia on pracowników administracji finansowej) postulują, aby Bundestag przyjął ustawę, która jednoznacznie zezwoli landom na kupowanie kradzionych danych bankowych.

Złodziej pod opieką wywiadu

W minionych dniach sprawa znowu trafiła na pierwsze strony gazet - i znowu w niezwykłych okolicznościach. Po raz pierwszy w mediach głos zabrał złodziej danych bankowych: niejaki Heinrich Kieber (nazwisko zapewne jest fikcyjne), były pracownik LGT Bank z Liechtensteinu. Ten, który dwa lata temu przekazał fiskusowi m.in. dane Zumwinkela.

W wywiadzie dla magazynu "Stern" Kieber opowiadał obszernie, jakimi drogami nielegalne miliardy spływają z Niemiec do alpejskiego księstwa. Jest to możliwe bezgotówkowo, z konta na konto (przez sieć fundacji lub fikcyjnych spółek, działających w krajach trzecich), albo też gotówką. Np. na jednym z publicznych parkingów w Vaduz, stolicy Liechtensteinu, ma być zainstalowana sekretna brama wjazdowa; tam, za stalowymi drzwiami, pracownicy banków przyjmują gotówkę, którą wtajemniczeni niemieccy klienci przemycili przez granicę (z duszą na ramieniu, bo niemieccy celnicy czasem urządzają nagłe kontrole na granicy z Liechtensteinem).

Kieber pochwalił się, że wykradzione dane klientów LGT przekazał nie tylko Niemcom, ale łącznie 13 krajom. Złodziej dziwi się też, dlaczego pod pręgierzem opinii publicznej stanął tylko Zumwinkel, skoro, jak twierdzi, przekazał dane prawie 6 tys. Niemców, wśród których było 46 osób "politycznie eksponowanych". Odpowiedź na jego pytanie wydaje się prosta: jeśli rzeczywiście tak było, sprawy załatwiono zapewne po cichu.

Pikanterii całej historii dodaje fakt, że w sprawę Kiebera zaangażowany był niemiecki wywiad BND; złodziej przyznał, że to wywiad zapłacił mu 5 mln euro za informacje. Dziś Kieber jest ścigany międzynarodowym listem gończym wystawionym przez Liechtenstein. Dlatego 45-letni specjalista komputerowy żyje dziś w nieznanym miejscu, z nową tożsamością, korzystając z programu ochrony świadków, który zapewnia mu BND.

Transakcji siedem, może dziewięć

Wtedy, w roku 2008, kilkuset niemieckich klientów LGT złożyło "samodonos"; kilkuset innych fiskus miał dopaść, posiłkując się danymi od Kiebera. Inwestycja w złodzieja opłaciła się aż nadto: cała akcja miała przynieść państwu 220 mln euro.

Potem nastąpiły kolejne "transakcje" - łącznie było ich może siedem, a może dziewięć. Może, gdyż często informacje przekazywane przez władze są niejasne: tak, zaoferowano nam kolejny dysk, być może go kupimy, na razie sprawdzamy wyrywkowo oferowane dane, czy są przydatne... Być może to celowa polityka informacyjna: za każdym razem, gdy w mediach pojawia się skrzydlate słowo-skrót "Steuer-CD" (płyta CD z wykradzionymi danymi podatkowymi), rośnie liczba "samodonosów".

Wiadomo, że w czerwcu taki dysk kupił land Dolna Saksonia; chodziło o klientów jednego z banków ze Szwajcarii. Pod koniec lipca pojawiła się informacja, że również land Szlezwik-Holsztyn kupił dane, wykradzione z Liechtensteinische Landesbank - po czym, jak pisał lokalny "Hamburger Abendblatt", w ciągu kilku dni do miejscowej policji skarbowej wpłynęło ponad 500 "samodonosów"; "penitenci" uiścili 19 mln euro zaległych podatków. A to dopiero początek, landowe ministerstwo finansów liczy na 75 mln.

Także w lipcu policja przeprowadziła rewizje w 13 miastach: przeszukano niemieckie filie szwajcarskiego banku Credit Suisse, uzasadniając to podejrzeniem, iż jego pracownicy pomagali Niemcom w oszustwach podatkowych. To skutek kolejnego "dealu": jeszcze w lutym land Północna Nadrenia-Westfalia miał kupić dane od złodzieja, a nadreński fiskus wszczął dochodzenia przeciw 1100 niemieckim klientom Credit Suisse.

Tylko dlaczego policja przeszukała biura Credit Suisse Deutschland, skoro domniemani oszuści lokowali pieniądze nie tam, ale bezpośrednio w Szwajcarii? Szwajcarski dziennik "Neue Zürcher Zeitung" - zwykle dobrze poinformowany o sprawach ze świata finansów - spekuluje, że widowiskowe rewizje to zabieg psychologiczny: chodzi o zastraszenie obywateli, zniechęcenie ich do podatkowych oaz. Byłby to więc kolejny krok w strategii "wysuszania oaz".

Podatkowo-polityczne paradoksy

Ale czy można się dziwić zachodnioeuropejskim politykom, skoro według szacunków, na które powołuje się "Neue Zürcher Zeitung", na szwajcarskich kontach spoczywa ok. 863 mld franków szwajcarskich (tj. około 630 mld euro), pochodzących z krajów Unii Europejskiej? To pokazuje skalę zjawiska, typowego dla zamożnych krajów Europy Zachodniej.

Oczywiście nie jest to tylko kapitał, który uciekł przed fiskusem. Ale na pewno jego udział jest wielki. Przykład: szacuje się, że 89 proc. z ok. 17 mld euro, które należą do obywateli Austrii, to pieniądze nieopodatkowane.

Akurat zamożni Austriacy chyba od Szwajcarii wolą Liechtenstein. Największy tamtejszy dziennik "Volksblatt" przytoczył niedawno, powołując się na ministerstwo finansów księstwa, interesujące dane: obywatele Austrii mieli założyć w Liechtensteinie 4-5 tys. specjalnych fundacji, lokując w nich ok. 90 mld euro. Rząd austriacki usiłuje przeciwdziałać takiemu transferowi kapitału - uciekinierom grozi 25-procentowy karny podatek - ale chyba mało skutecznie. Także dlatego, że między Austrią a Liechtensteinem nie ma wymiany informacji bankowych.

Nie ma ich jednak także między Austrią a krajami Unii. I skoro o Austrii mowa: trudno się oprzeć wrażeniu, że władze niemieckie - gotowe zaryzykować konflikt dyplomatyczny ze Szwajcarią - są ślepe na jedno oko, gdy chodzi o inne kraje. Na przykład - o należącą do Unii Austrię. Bowiem obok klasycznych "oaz", także Austria i Luksemburg, oba kraje unijne, mają ciągle surowe przepisy o tajemnicy bankowej i wyłamują się z frontu tych państw, które gotowe są wymieniać się danymi bankowymi.

Co więcej, o ile Szwajcaria czy Liechtenstein są "oazami" dla ludzi naprawdę majętnych, o tyle średnio sytuowani Niemcy, którzy dysponują nieopodatkowanymi zaskórniakami i nie chcą trzymać ich w domu, korzystają często właśnie z usług austriackich banków. Banki te, zwłaszcza usytuowane w zachodniej części kraju, blisko granicy z Niemcami, obsługują na masową skalę klientów z Niemiec.

Ale ataki na podatkowe oazy kierują się głównie przeciw Szwajcarii i Liechtensteinowi. Naciski na Austriaków wywierane są po cichu i przy pomocy innych argumentów - np. takich jak konieczność integracji systemów finansowych w ramach Unii.

Paradoks? Hipokryzja? Z punktu widzenia Szwajcarów - pewnie tak. Ale Szwajcarom pozostała dziś tylko rola chłopca do bicia. Europejscy politycy mogą sobie pozwolić - jak niemiecki minister finansów w 2008 r. - na publiczne grożenie, że jeśli Szwajcaria nie włączy się w międzynarodową wymianę informacji podatkowych, znajdzie się na nią bat.

Infolinia dla donosicieli

Ściganie podatkowych oszustów jako sposób łatania budżetu w dobie kryzysu - na taki pomysł wpadli także Grecy. I sięgnęli po jeszcze bardziej niezwykłe metody. O Grecji, znajdującej się na granicy bankructwa i targanej strajkami wymierzonymi przeciw polityce reform, mówi się, że to biedny kraj mający wielu bogatych obywateli, a unikanie podatków to sport narodowy. Grecki bank centralny szacuje, że gdyby polepszyć ściągalność podatków, wpływy do budżetu mogą zwiększyć się nawet o 9 mld euro rocznie.

Teraz ma się to zmienić. Za walkę z oszustami odpowiada specjalny urząd: jednostka do ścigania przestępstw finansowych. Urząd uruchomił specjalną infolinię: obywatele dzwoniący na numer 1517 mogą zgłaszać swe podejrzenia - czytaj: donosić. W ciągu niespełna pół roku wpłynęło 3,5 tys. donosów (jedna trzecia dotyczyła nieuczciwych lekarzy). Śledczy zamierzają ujawniać publicznie nazwiska szczególnie majętnych oszustów.

Dzięki tej specjalnej policji skarbowej państwo zyskało w tym roku już ponad 1,8 mld euro: podobnie jak w Niemczech, to nie tylko wynik dochodzeń, ale także skruchy, którą zaczęli wykazywać przynajmniej niektórzy obywatele. W rozmowie z niemieckim dziennikiem "FAZ" szef policji skarbowej nie taił, że jego urząd spełnia też funkcję polityczną: ma pokazać opinii publicznej, że koszty reform obciążą nie tylko przeciętnych obywateli, ale też bogaczy.

Aby ich odnaleźć i przyszpilić, grecka specpolicja posługuje się także internetem: korzystając ze zdjęć satelitarnych dostępnych na Google Earth, śledczy mają sprawdzić ulicę po ulicy - szukając np. zbudowanych nielegalnie basenów. Czy z powodzeniem, tego już nie wiadomo.

Polska: wszystko przed nami

Czy ukrywanie dochodów za granicą występuje również w Polsce? Jeśli tak, jego skala musi być nieporównywalnie mniejsza niż na Zachodzie. W końcu zjawisko to jest w jakiejś mierze pochodną i skutkiem ubocznym zamożności społeczeństwa.

- Ministerstwo nie dysponuje szacunkami na temat ukrywanych dochodów przez polskich obywateli. Ma to związek z szarą i czarną strefą, a cechą typową zjawiska jest, iż niezwykle trudno je kwotowo oszacować - mówi "Tygodnikowi" Magdalena Kobos, rzecznik ministerstwa finansów. - Co nie oznacza, że to zjawisko nie występuje lub że można je bagatelizować.

- Polska administracja skarbowa współpracuje ze służbami podatkowymi innych państw w celu uzyskania informacji dotyczących polskich podatników- zapewnia Kobos i wylicza szereg umów międzynarodowych, na podstawie których odbywa się taka wymiana.

A czy ministerstwu zaoferowano kupno danych Polaków, którzy są klientami zagranicznych banków? Jak postąpiono by w takiej sytuacji? Przed takimi pytaniami rzeczniczka zasłania się tajemnicą państwową: - Tego typu zdarzenia znajdują się w zakresie działalności wywiadu skarbowego, a informacje o czynnościach wywiadu skarbowego są objęte tajemnicą. Ministerstwo korzysta z przedstawionych przeze mnie sposobów pozyskiwania informacji i nie rozważa korzystania z innych narzędzi.

Z odpowiedzi można by więc wnosić, że jak dotąd żaden Heinrich Kieber nie złożył oferty polskiej policji skarbowej.

A więc, wszystko jeszcze przed nami. Chyba że w międzyczasie zachodnioeuropejskim i amerykańskim politykom uda się wysuszyć podatkowe oazy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2010