Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Michel Hazanavicius za wierne podrobienie kina niemego w prawie sto lat po jego naturalnej śmierci zbiera festiwalowe laury i recenzenckie laurki, jakby dokonał niemożliwego. Jakby przed nim nie było Kaurismäkiego, Maddina czy Brooksa – twórców, którzy w sposób o wiele bardziej pomysłowy i świadomy przepracowali środki wyrazu charakterystyczne dla dawnego kina.
Choć odesłane do lamusa przez bezlitosny postęp technologiczny, filmy nieme żyją dzisiaj swoim drugim życiem. Festiwale czy specjalne projekcje gromadzą tłumy – zwłaszcza wtedy, gdy ilustracji muzycznej dostarczają znani muzycy, nowocześnie reinterpretujący filmową klasykę. We współczesnym kinie przebrzmiała poetyka ożywa raz po raz w formie stylizacji, parodii czy sentymentalnych powrotów.
Już w 1976 r. w „Niemym kinie” Mel Brooks postanowił wydobyć nowy potencjał ze starych gagów, przerysowując środki wyrazu na użytek całkiem współczesnej satyry, wymierzonej w obyczaje rządzące przemysłem filmowym. Inaczej poczynał sobie Aki Kaurismäki, który w czarnym melodramacie „Juha” (1999) wykorzystywał ograniczenia języka filmowego sprzed epoki dźwiękowej, by uszlachetnić swój minimalistyczny styl. Guy Maddin z kolei, znany ze swej filmowej erudycji i surrealistycznej wyobraźni, od lat w sposób najbardziej brawurowy podkręca stare chwyty i przenicowuje pozornie niewinne obrazy, by wydobyć z nich podskórną perwersję.
Jeśli ktoś był przed dwoma laty na wrocławskim pokazie „Piętna na umyśle” z udziałem orkiestry, z czytaną zza kadru narracją i wykorzystaniem efektów dźwiękowych tworzonych „na żywo”, ten wie, jak ogromny potencjał eksperymentu można wydobyć z archaicznej filmowej niemoty. Tymczasem Hazanavicius w „Artyście” postanowił udowodnić coś wręcz odwrotnego: że da się dziś dosłownie odwzorować martwą poetykę niemego kina. Co więcej – da się wskrzesić emocje towarzyszące widzom z epoki jego triumfów. I udało mu się to w stu procentach. Czyżby dotknął jakichś czułych punktów we współczesnym widzu?
Opowieść o niejakim George’u Valentinie, hollywoodzkim gwiazdorze lat 20., którego kariera załamuje się wraz z wprowadzeniem do kina dźwięku, uderza przede wszystkim w nutę nostalgiczną. Jeśli ktoś obejrzał w swoim życiu bodaj jeden niemy melodramat, musi uśmiechnąć się porozumiewawczo wobec maestrii, z jaką Hazanavicius kopiuje tamte wzory.
W czarno-białym świecie zza szyb automobilu ożywają ekranowe ikony: gruby producent z cygarem w zębach, urocza starletka marząca o wielkiej karierze czy amant z zabójczym wąsikiem, którego nazwisko odsyła rzecz jasna do Rudolfa Valentino, zaś perypetie – do biografii wielu zdetronizowanych w epoce dźwiękowej męskich bożyszcz, w szczególności zaś Johna Gilberta. Począwszy od stylizowanej czołówki, poprzez aktorską nadekspresję i staromodne ozdobniki montażowe, na przesadnie dramatyzującej muzyce skończywszy, wszystko tu działa na prawach pastiszu.
W budowaniu dramaturgii reżyser konsekwentnie stosuje strategię uwodzicielską. Celebruje każdy stopień upadku swego bohatera, który nie chcąc pogodzić się z rewolucją w branży, skazuje się na frustrację i zapomnienie. Celebruje bohaterstwo jego psa i bezinteresowną miłość aktoreczki Peppy, jej próby ratowania ukochanego oraz spektakularny zwrot akcji w finale. Jedynie w scenach z planu filmowego reżyser pozwala nam wznieść się o stopień wyżej, na poziom ironicznego dystansu. A także w genialnej scenie przedstawiającej nadejście przełomu dźwiękowego, symbolizowanego przez piórko, które w koszmarnym śnie bohatera z hukiem spada na ziemię.
Oto wokół George’a „świat przemówił”, podczas gdy on sam godzi się na komunikacyjne wykluczenie – w imię sztywno pojmowanego artyzmu. Czyż można znaleźć ładniejszą metaforę dla technologicznej traumy, dla lęku przed nowym, towarzyszącego każdemu przełomowi?
W wypowiedziach na temat „Artysty” dominuje właśnie ten trop interpretacyjny – jakby zaczarowanie filmem Hazanaviciusa wymagało intelektualnego usprawiedliwienia. Reżyser w jakimś sensie rzeczywiście dokonał niemożliwego. Recykling wypłowiałych klisz przeistoczył w żywe kino, w którym, pomimo świadomości użytych chwytów, wielu potrafi nadal identyfikować się z niemym bohaterem. Widzowi zblazowanemu pozwolił poczuć się przez moment widzem naiwnym – i tu pewnie tkwi cała tajemnica wielkiego sukcesu Hazanaviciusa.
Świadomie pozbawił film wyraźnego pieprzyka, który tak zawadiacko zdobi twarz Bérénice Bejo grającej Peppy – jakiejś inteligentnej przewrotki, która wytrąciłaby „Artystę” z jego bezpiecznej dosłowności. Byłby to już jednak zupełnie inny film, z pewnością nie tak masowo uwielbiany.
Swoją drogą, filmowy artysta w swoich lękach miał trochę racji – wielu teoretyków „X muzy”, a wśród twórców choćby Peter Greenaway, w nadejściu dźwięku upatruje końca rozwoju sztuki filmowej, która zamiast opowiadać obrazem, eksperymentować z ruchem i czasem, stała się obrazkową podróbką literatury. I jakkolwiek kontrowersyjna to teza, film „Artysta” paradoksalnie zaspokaja tęsknoty za kinem artystycznym tak właśnie pojętym – bezpiecznie odwzorowującym to, co już po wielokroć sprawdzone, choć tym razem podane w nostalgicznej oprawie i doprowadzone do olśniewającej perfekcji.
„ARTYSTA” („The Artist”) – scen. i reż. Michel Hazanavicius, zdj. Guillaume Schiffman, muz. Ludovic Bource, wyst. Jean Dujardin, Bérénice Bejo, John Goodman, James Cromwell, Penelope Ann Miller i inni. Prod. Francja/Belgia 2011. Dystryb. Forum Film.