Niektórzy bardzo płaczą

EWA KOPER, historyk z miejsca pamięci w Bełżcu: Podchodzę do zwiedzających i pytam. Ci, którzy stracili tu bliskich, zachowują się inaczej niż „zwykli” goście. To miejsce ich paraliżuje. Towarzyszę im.

03.09.2018

Czyta się kilka minut

omnik w Bełżcu: wybetonowana szczelina przecina stok wzgórza, na którym stał obóz. Pod żużlem hutniczym, który dziś pokrywa stok, znajdują się masowe groby. Lato 2011 r. /  / WOJCIECH PIĘCIAK
omnik w Bełżcu: wybetonowana szczelina przecina stok wzgórza, na którym stał obóz. Pod żużlem hutniczym, który dziś pokrywa stok, znajdują się masowe groby. Lato 2011 r. / / WOJCIECH PIĘCIAK

ELIZA LESZCZYŃSKA-PIENIAK: Muzeum w Bełżcu, na terenie obozu zagłady, należy do miejsc często odwiedzanych przez Żydów z Izraela, Europy i USA. Co ich najbardziej zaskakuje, kiedy tu przyjeżdżają?

EWA KOPER: Nie spodziewali się, że obóz był położony tak blisko wsi, że polscy mieszkańcy mogli go widzieć z okien swoich domów. Są ciekawi, jak ludność miejscowa reagowała na obóz. Niektórzy pytają, czy ktoś protestował.

W jakim sensie?

Czy polscy mieszkańcy próbowali swoim sprzeciwem zatrzymać lub przeszkodzić Niemcom, gdy mordowali Żydów. Pytam wtedy: czy gdyby dostali bilet do Korei Północnej, żeby tam demokratycznie zaprotestować wobec reżimu, to czy pojechaliby do tego kraju? Oczywiście nikt się do Korei nie wybiera. Duża część gości zagranicznych przyjeżdżających do Bełżca nie wie, czym była II wojna światowa na tych terenach. Nie mają świadomości, jak Niemcy traktowali Polaków. Tłumaczę, że Polska miała dwie strefy okupacyjne, niemiecką i sowiecką, że niektóre tereny były okupowane podwójnie. Pokazuję mapy, odwołuję się do indywidualnych losów. Opowiadam, jak wojna doświadczyła mieszkańców tych okolic. Mówię, że to był traumatyczny okres dla wielu rodzin, że Polacy, tak jak Żydzi, byli ofiarami. Trzeba to podkreślać, bo przez wiele lat nie mówiło się o tym, co powoduje, że równa się Polaków z Niemcami.

Mówi Pani o jakiejś konkretnej ­sytuacji?

W tym roku jeden ze zwiedzających, Niemiec z tytułem naukowym, powiedział: „Polacy stawiają ławeczki i kultywują pamięć Jana Karskiego, Niemcy powinni tak samo odwdzięczyć się Schindlerowi i pokazać światu jego postawę”. Tylko że zrównując te postacie, odwracamy proporcje. Oczywiście, musimy pamiętać o Schindlerze. Ale nie możemy zapominać, kto wywołał tę wojnę i doprowadził do tego, co się działo w Bełżcu.

Często słyszy Pani, że Polacy wydawali Żydów, że byli także sprawcami zła?

Czasem ten temat wraca. Podkreślam, że gdy ktoś kolaborował z Niemcami, robił to na własną odpowiedzialność, że w każdym narodzie zdarzają się ludzie podli i zepsuci. Częściej jednak spotykam się z opiniami uproszczonymi, które wypaczają obraz wojny. Niedawno była tu grupa dorosłych z Izraela, dla nich było jednoznaczne, że obozy były na ziemiach polskich dlatego, bo tu był silny antysemityzm. Spotykam się też z absurdalnymi zarzutami, które wynikają z niewiedzy: „Gdyby Polacy się nie zgodzili, nikt by tych obozów w Polsce nie zrobił”. Staram się dotrzeć do tych osób z informacją, że nikt nie pytał Polaków o zgodę, że Niemcy nie przyjechali tu jako uprzejmi goście, tylko okupanci. Podkreślam też, że przedstawiciel Polskiego Państwa Podziemnego w kwietniu 1942 r. dotarł do Londynu i poinformował aliantów o tym, co dzieje się w Bełżcu. Niespełna miesiąc po otwarciu obozu znana była już szacunkowa liczba ofiar i podano nazwisko Christiana Wirtha, pierwszego komendanta.

Te rozmowy są dla Pani trudne?

Już się przyzwyczaiłam, uważam, że podstawą jest edukacja i dialog. Emocje przeszkadzają. Mówię, że nie można wszystkich wrzucić do jednego worka. Historia wojny jest złożona, nie ma jednej pamięci na temat tamtych wydarzeń.

A jak doświadczenie obozu wpłynęło na okolicznych mieszkańców?

Zachowała się relacja pana Jacucha, który zmarł cztery lata temu, a mieszkał przy jednej z głównych ulic Bełżca. Kiedy obóz funkcjonował, miał 16 lat. To miejsce do śmierci budziło w nim silne emocje. Nie chciał tu przychodzić, był tylko raz. Miał w pamięci słupy dymu, smród, który rozciągał się po okolicy.

Zachowały się jednak informacje w źródłach historycznych, że obóz działał też demoralizująco na okolicznych mieszkańców. Byli tacy, którzy robili interesy z ukraińską załogą obozu.

Nie ma miejscowości, która byłaby wolna od takich postaw, i także tu żyli ludzie, którzy starali się skorzystać na funkcjonowaniu obozu, ale to jednostkowe przypadki. W Bełżcu działał ksiądz Ireneusz Kmiecik, człowiek o głębokiej moralności i autorytecie. Miał odwagę napominać ludzi z ambony po nazwisku. Mówił, że taki a taki mieszkaniec wsi powinien się wstydzić swoich czynów. Ludzie liczyli się z jego zdaniem.

Historia obozu w Bełżcu nie kończy się wraz z odejściem Niemców. Gdy skończyła się wojna, zjawili się „kopacze”, poszukiwacze żydowskiego złota. Czy ten temat wraca w rozmowach ze zwiedzającymi?

Rzadko. Tylko wtedy, gdy ktoś jest szerzej zorientowany, zna historię. I tu jednak byłabym ostrożna w ocenach. Trzeba pamiętać, że te ziemie pod koniec wojny i tuż po były terenem pogrążonym w chaosie i bardzo niebezpiecznym. Działała UPA, szukali tu schronienia uciekinierzy z Wołynia, następnie zesłańcy z Sybiru, działali żołnierze polskiego podziemia, no i instalowali się już komuniści. Trudno dziś powiedzieć, jaki procent z tych „kopaczy” stanowili mieszkańcy wsi, którzy chcieli się wzbogacić na żydowskim złocie. Kolejnym elementem jest bieda. Ludzie nie mieli butów, ubrań, drugiej pary bielizny. Jedli łobodę jako szpinak. To oczywiście nie jest usprawiedliwieniem, ale nie można o tym zapominać.

Kiedy przygotowywałam się do reportażu o Bełżcu, trafiłam do domu mieszkańca, który przyznał się do kopania. Opowiadał, że był wtedy nastolatkiem zwerbowanym do brygady „kopaczy”. Mieli sito do przesiewania ziemi i to, co znaleźli, oddawali szefowi, który wypłacał im dniówkę. Ten ich szef miał się podobno bardzo wzbogacić na złocie z obozu, wyrabiał w Bełżcu kafle.

Trudno mi o tym mówić, nie wiem, na ile te opowieści są prawdziwe. Dom tego człowieka do dziś istnieje, nie jest zbyt okazały. Milicja robiła na niego naloty, ale nigdy nic nie znaleźli. W latach 50. zapadły cztery wyroki za kopanie na terenie dawnego obozu. Nie było możliwości, by władze mogły ten teren monitorować cały czas, dookoła był las, można było łatwo uciec.

Jak wygląda pamięć o Żydach w tym regionie?

Uderza mnie to, że wciąż dowiaduję się o miejscach, gdzie znajdują się pochówki pojedynczych osób, całych żydowskich rodzin bądź grup, które rozstrzelano lub zabito podczas wojny. Te miejsca nie są w żaden sposób upamiętnione. Znajdują się na polach, w lasach, a nawet w miasteczkach.

Skąd wiadomo, że leżą tam Żydzi?

Po II wojnie światowej były prowadzone badania, dokumentowano losy różnych osób i grup narodowościowych, są też relacje mieszkańców. Powstały mapki opisujące te miejsca. Wciąż świadkowie przynoszą nowe informacje. Pewien mieszkaniec ziemi zamojskiej jako 10-latek był świadkiem egzekucji koło Wożuczyna i przez lata borykał się z tą pamięcią. Nie wiadomo, skąd pochodzili zabici Żydzi, na pewno nie była to ludność miejscowa. Może Niemcy przywieźli ich z getta w Komarowie. To był przed wojną jeden ze sztetli, 60 proc. mieszkańców miasteczka stanowili Żydzi. Podczas wojny Niemcy przywieźli do komarowskiego getta Żydów z Czech, ponad 2 tys. osób rozstrzelano na miejscu. Spotkałam kiedyś Czeszkę, która opowiedziała, że jej ciotkę wywieziono do getta w Komarowie, pisała stamtąd listy. Nie wiem, jak je wysyłała.

Zamieszanie wokół nowelizacji ustawy o IPN pokazało, że relacje polsko-żydowskie wciąż budzą silne emocje. Jak sobie Pani z tym radzi jako przewodnik?

To zależy od grupy, która przyjeżdża do Bełżca, każda narodowość ma jakieś drażliwe tematy. Najważniejsze jest dla mnie to, żeby nie skupiać się tylko na śmierci, na przykrych wydarzeniach przedwojennych, aktach antysemityzmu. Trzeba podkreślać, że ludzie żyli obok siebie przez wiele pokoleń, współpracowali, pożyczali sobie cukier czy mąkę, kupowali od siebie jajka. Nie dało się egzystować np. w takim Komarowie bez wzajemnej współpracy. Oczywiście, jak to między ludźmi, zdarzały się kłótnie, antypatie. Ale też miłość, przyjaźń czy sąsiedzka sympatia.

Podkreśla Pani, że te światy się ­przenikały?

Szczególnie jeśli chodzi o małe miejscowości czy wioski. Polacy i Żydzi żyli według swoich tradycji, ale nie dało się egzystować w całkowitej izolacji.

Może świadczyć o tym np. kuchnia: tu, na Lubelszczyźnie, można kupić cebularze.

Kiedyś przyjechała do nas kobieta, której rodzice pochodzili z Zamościa, wzięli tam ślub i opuścili miasto razem z Armią Czerwoną [we wrześniu 1939 r. miasto na krótko zajęli Sowieci, ale wycofali się po umowie ustalającej nową granicę między III Rzeszą i Związkiem Sowieckim – red.]. Ona urodziła się już po wojnie. Weszłyśmy do sklepu po drobne zakupy i na widok cebularzy oniemiała ze zdziwienia. Nie sądziła, że można je u nas kupić. Jej mama piekła takie placki w Izraelu, to był jej smak z dzieciństwa.

Po zamordowanych w Bełżcu nie zachowały się żadne pamiątki. Niemcy nie tworzyli list z nazwiskami, zatarli nawet ślady po obozie, zrabowali i wywieźli rzeczy zabitych. Muzeum właściwie nie ma eksponatów z tego czasu. Pani jednak napisała książkę pt. „Każda ofiara ma imię”, dzięki niej choć w małym stopniu można wyobrazić sobie tragiczny los zamordowanych. Jak udało się Pani zebrać zdjęcia i informacje na ich temat?

Część zdjęć była w naszej dokumentacji, zanim przyszłam do pracy. Muzeum powstało w 2004 r. i od tego czasu pracownicy starali się docierać do rodzin ofiar i rozsyłać ankietę zatytułowaną „Każda ofiara ma imię”. Dołączyłam do zespołu w 2008 r. To bardzo ważne, że możemy zbierać takie informacje.

Jak docieracie do rodzin ofiar?

Podchodzimy do zwiedzających i pytamy. Osoby, które straciły tu bliskich, zachowują się inaczej niż „zwykli” goście. To miejsce ich paraliżuje, chodzą po muzeum w stanie głębokiego skupienia, są przytłoczeni tym miejscem. Niektórzy bardzo płaczą. Zaczęłam towarzyszyć takim osobom. Dzięki temu udało mi się dotrzeć do nowych historii. Wiele osób dowiaduje się też od innych, że zbieramy takie informacje, i przesyła je pocztą, z niektórymi jestem w kontakcie mailowym.

Jakiś przykład?

W maju przyjechała grupa czteroosobowa. „Czy kogoś tu straciliście?” – zapytałam. „Rodzinę Hertzów z Gorlic” – odpowiedziała jedna z pań. „To ty jesteś pewnie Rywka?” – odgadłam. Pisałyśmy ze sobą maile, ale nie spotkałyśmy się wcześniej. Dostaliśmy od niej zdjęcia najbliższych: w Bełżcu zginęli jej dziadkowie i nastoletnie siostry ojca. Bardzo ładne dziewczynki. Ojciec Rywki wyjechał z Polski przed wojną i zabrał część pamiątek.

Dzięki indywidualnym kontaktom można docierać do kolejnych osób. Nic nie zastąpi kontaktu człowieka z człowiekiem. Kiedy patrzymy sobie w oczy, rozmawiamy szczerze o tym, co nas dotyka, w tych ludziach budzi się przekonanie, że to jest dla kogoś ważne. Wiedzą, że nie są sami w przeżywaniu tej historii.

Czy któraś z zamieszczonych w książce opowieści miała dla Pani szczególne znaczenie?

Historia Gusty Weitzner. Zanim powstało muzeum, stał na tym terenie tylko pomnik postawiony w 1963 r. Do jednego z elementów było przyklejone zdjęcie pięknej kobiety, obok drugie z napisem po hebrajsku. Stary pomnik usunięto [w 2004 r. powstało nowe założenie pomnikowe, obejmujące cały teren obozu – red.], zdjęcia przepadły, ale zachowało się nagranie archiwalne. Zrobiłam kopię zdjęcia i napisu. Przesłałam to wszystko do Izraela, do pani Marysi Shmuel, która straciła tu rodzinę. Ona przetłumaczyła napis, a po odnalezieniu ankiety na stronie Yad Vashem ustaliła, że dokument wypełniła córka kobiety ze zdjęcia, Lea. Potem zdobyła do niej numer telefonu i mogłyśmy porozmawiać.

Mówiła po polsku?

Tak, jej rodzina pochodziła z zasymilowanych Żydów, mieszkała w Kochawinie koło Stryja. Lea urodziła się w 1930 r. jako Łucja Weitzner, imię zmieniła potem w Izraelu. Gdy dowiedziała się, że jest nowy pomnik, postanowiła przyjechać. Wybrała się w tę podróż mimo problemów z chodzeniem. Zabrała córkę, zięcia i wnuczki. Pokazała mi chusteczkę, którą zrobiła jej mama.

Jak to się stało, że się rozdzieliły?

To były dramatyczne okoliczności. We wrześniu 1942 r. trafiła z mamą i babcią Heleną Feldman do wagonu, który jechał do Bełżca. Dziadkowi i bratu matki udało się ukryć przed deportacją. Nikt im nie mówił, gdzie i po co jadą. Musiały być blisko Bełżca, bo smród był niesamowity.

Woń rozkładających się ciał czuć było w promieniu kilku kilometrów.

W wagonie wybuchła panika. Kobiety lamentowały, dzieci płakały, mężczyźni zaczęli wyważać deski. Udało im się wyrwać fragment okna i zaczęli wyskakiwać. Mama, Gusta Weitzner, namówiła Łucję do ucieczki, kazała jej podjąć ryzyko – było duże, pociąg jechał szybko...

...a strażnicy strzelali do uciekających.

Gusta Weitzner miała 31 lat. Też mogła uciekać, ale nie chciała zostawić swej matki. Można sobie tylko wyobrazić jej rozterki. Łucja wyskoczyła, nie ucierpiała i szybko opuściła torowisko, bo po przejeździe pociągu okolice torów przeszukiwano. Miała 12 lat. Bez pomocy mapy czy osoby dorosłej wróciła do domu. Straciła kompletnie poczucie czasu, nie pamięta, jak długo wędrowała. Szła nocą, jadła znalezione w polu warzywa, piła wodę z rzek, spała w krzakach. Kiedy wreszcie stanęła przed wujkiem i dziadkiem, to jej nie rozpoznali. Wyglądała jak dzikie dziecko: wygłodniałe, śmierdzące, u kresu wytrzymałości.

Jak zdołali ją ocalić?

W Kochawinie było sanktuarium prowadzone przez jezuitów, jeden z nich wyrobił jej metrykę na nazwisko Helena Lachowicz. Już jako polskie dziecko trafiła do nauczycielskiej rodziny Płauszewskich w Starym Samborze, żeby opiekować się ich 3-miesięcznym synem. Oczywiście wiedzieli, kim jest, pomagali jej, choć w mieście doszło do publicznej egzekucji. Na rynku zebrano ludność miasteczka i zabito polską rodzinę za pomoc Żydom. Wywołało to w niej takie przerażenie, że była pewna, iż zaraz podejdzie do nich Niemiec i powie: „Teraz wy”. Do dziś Lea podkreśla, że państwo Płauszewscy to bohaterowie nad bohaterami, bo ryzykowali życiem swoim i swoich dzieci. Kiedy zrobiło się niebezpiecznie, została umieszczona w Żółkiewce u siostry pana Płauszewskiego. Po wojnie wyjechała do Palestyny – jeszcze nie było Izraela. Wujek powtarzał jej, że tylko tam będzie mogła żyć.

Przeżył?

Został zdradzony na krótko przed wkroczeniem Armii Czerwonej, ktoś doniósł Niemcom. Wujek Lei z dziadkiem ukrywali się. Doszli do nich po śladach na śniegu. Lea była zupełnie sama, miała 15 lat i musiała się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Nie znała hebrajskiego, pisała do matki listy i wiersze, żeby jakoś poradzić sobie z tęsknotą. Pierwszy raz przyjechała do Bełżca w latach 80. Zobaczyła, że jest tu tylko pomnik i cisza. Pustka. Że nikt nie będzie pamiętał o jej matce. Zamówiła u fotografa zdjęcie Gusty wykonane na porcelanie i przykleiła do pomnika. Kiedy ortodoksyjni Żydzi zniszczyli je, przyjechała jeszcze raz i znów przykleiła fotografię. Walczyła o pamięć dla mamy.

Była potem szczęśliwa?

Kiedy w 1947 r. przyjechała do Palestyny, zobaczył ją pewien chłopak. On też przyjechał z Polski i był ocalałym z Holokaustu. Stali się nierozłączni, rozumieli się jak nikt inny. Wzięli ślub, na którym nie było nikogo z rodziny. Miała zwyczajną sukienkę, pożyczony welon i buty. Urodziła syna i córkę, ale nie ma dnia, by nie myślała o swojej matce.

 

Z lewej: Łucja Weitzner z rodzicami w 1933 r., w żydowski Nowy Rok. W 1942 r. Łucja z mamą i babcią pojechała transportem do Bełżca, wyskoczyła z pociągu i przeżyła wojnę u polskich rodzin. Z prawej: zdjęcie matki, które Łucja-Lea przykleiła na pierwszym pomniku w Bełżcu. / ZBIORY EWY KOPER


Nasza rozmowa skłania do wniosku, że żadną ustawą nie da się wpłynąć na to, jaki obraz historii naszego kraju wyrobią sobie cudzoziemcy. Nic natomiast nie zastąpi oddanej pracy edukatorów, którzy będą wyjaśniać trudne wydarzenia z naszej przeszłości tym, którzy zechcą ich słuchać. Co jest najważniejsze dla Pani w tej pracy?

Głównym moim obowiązkiem jest szeroko rozumiana działalność edukacyjna i dokumentacyjna. Chcę w ten sposób „zachować” życie wspólnot żydowskich i indywidualnych osób na terenach objętych deportacjami. Chcę w jakiejś części zrekonstruować ich świat. To jest credo mojej pracy. A moje prywatne wyzwanie? Dotrzeć do wszystkich miejsc, skąd odbywały się deportacje do Bełżca.

Była Pani w wielu takich miejscach?

W większości. Jeżdżę tam w okresie wakacyjnym. Zdjęcia, które robię, dotykają trudnych spraw. Ale o tej porze jest dobre światło, są więc milsze dla oka. ©

EWA KOPER jest absolwentką historii, doktorantką. Od 2008 r. pracuje w Muzeum i Miejscu Pamięci w Bełżcu. Zajmuje się edukacją i badaniem historii społeczności żydowskiej, zamieszkałej na terenach objętych deportacjami do niemieckiego obozu zagłady w Bełżcu oraz historią regionu i jego mieszkańców w okresie II wojny światowej. Autorka książki „Każda ofiara ma imię”.

Bełżec: obóz zagłady i miejsce pamięci

Obóz zagłady w Bełżcu był jednym z trzech głównych miejsc – obok Treblinki i Sobiboru – gdzie w ramach „Akcji Reinhardt” Niemcy mordowali masowo polskich Żydów z tzw. Generalnego Gubernatorstwa, a także Żydów przywożonych z innych krajów [więcej o „Akcji Reinhardt” pisaliśmy w dodatkach do „Tygodnika”, nr 16/2013 i 30/2017]

Od marca do grudnia 1942 r. w komorach gazowych w Bełżcu zginęło ok. 450 tys. ludzi. Niemcy wybrali tę wieś (dziś w powiecie Tomaszów Lubelski), gdyż leżała obok kompleksów leśnych, a zarazem miała dobrą lokalizację komunikacyjną: blisko był węzeł kolejowy w Rawie Ruskiej (dziś Ukraina), mający połączenie z Polską centralną (przez Lublin), Małopolską i Galicją Wschodnią. Była też gotowa bocznica kolejowa (dawnego przedsiębiorstwa eksploatacji lasów).

Przywożeni pociągami ludzie ginęli od razu. Stąd sam obóz był niewielki, załoga liczyła kilkudziesięciu Niemców i około stu zwerbowanych jeńców sowieckich (głównie Ukraińców). Pochówkami w masowych grobach i segregacją rzeczy ofiar zajmowała się grupa więźniów żydowskich (co jakiś czas byli zabijani i zastępowani nowymi). W 1943 r. wszystkie budynki rozebrano, zwłoki ekshumowano i spalono, by zatrzeć ślady po obozie (zajmujący się tym więźniowie zginęli).

W 1963 r. stanął tu niewielki pomnik, który w 2004 r. został zastąpiony przez nowe miejsce pamięci; obok zbudowano muzeum.

Nowy pomnik obejmuje cały obszar obozu. U zwiedzających wywołuje zwykle duże emocje. „Najważniejszym miejscem uczyniono mogiły, które pokryto żużlem hutniczym. Odwiedzający idzie specjalnie zaprojektowaną ścieżką, nazwaną przez architektów »szczeliną«, przytłaczającą swym ogromem, przekopaną przez wzgórze (obóz i mogiły zajęły jego zbocze) i wybetonowaną – opisywał to miejsce Piotr Kosiewski („TP” nr 16/2013). – Twórcy zaproponowali swoisty rytuał przejścia przez teren naznaczony śmiercią. Wszystko to ma oddać grozę tego miejsca, co podkreśla wykuty cytat z Księgi Hioba »Ziemio nie kryj mojej krwi, iżby mój krzyk nie ustawał«”. ©(P) WP

 

Więcej informacji na stronie Miejsca Pamięci i Muzeum w Bełżcu: www.belzec.eu/pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i polonistka. Absolwentka teatrologii UJ i podyplomowych studiów humanistycznych PAN. Z „Tygodnikiem Powszechnym” współpracuje od 2013 roku, autorka reportaży i wywiadów o tematyce społecznej, historycznej i kulturalnej. Laureatka m.in. I nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2018