Niedoceniona orkiestra samotnych serc

Spróbujmy zobaczyć nasz czas i naszą kulturę jak czas i kulturę beatlesowską. Reedycja odczyszczonych cyfrowo płyt Wielkiej Czwórki stanowi ku temu znakomitą okazję. Nigdy jeszcze ich głosy nie brzmiały tak naturalnie i blisko.

29.09.2009

Czyta się kilka minut

The Beatles /ryc. Mateusz Kaniewski /
The Beatles /ryc. Mateusz Kaniewski /

Być może nocy i śniegu przybywa z latami opowieści, niemniej podróż z Liverpoolu do Londynu na początku lat 60. minionego wieku była długa. Dokładniej: na przełomie 1961 i 1962 r. Beatlesi, jeszcze z Pete’em Bestem na perkusji, wybrali się na próbne nagrania do firmy płytowej Decca. Sesję można uznać za sukces organizacyjny Briana Epsteina, menedżera zespołu, choć było to zarazem ostatnie granie Beatlesów w Dekce. O odrzuceniu grupy zadecydował młodziutki wtedy perkusista Tony Meehan, "grający w zespole typu »dum de dum«, który zrobił karierę jako szef repertuaru" (tak go po latach wspominał George Harrison w "Antologii"; przekład Romana Rogowieckiego). Ten negatywny werdykt potwierdzony został przez dyrektora Dekki Dicka Rowe‘a słynną sentencją: "Panie Epstein, zespoły gitarowe się kończą".

Na sam szczyt, Johnny!

Gdyby Beatlesów przyjęto w Dekce, to zapewne graliby bez Ringo Starra i nie spotkaliby się z George’em Martinem, ich znakomitym producentem i więcej: artystycznym partnerem. Może więc odrzucenie ze strony Dekki to coś jak felix culpa? W każdym razie negatywna decyzja Meehana (powtórzę: wtedy młodzieniaszka) świadczy, że już od samego początku zjawiska Beatlesów nie sposób wyjaśnić wyłącznie za pomocą kategorii pokoleniowych. Nad Dickiem Rowe’em zaś wystarczająco wiele głów zdążyło już pokiwać z politowaniem, by poprzestawać na prościutkiej retoryce typu: jak można było aż tak nie docenić Beatlesów?

Znacznie ciekawsze od niepodpisanego przez Dekkę kontraktu jest bowiem to, że Rowe nie tylko nie przewidział ośmiu następnych lat muzyki rockowej, ale zarazem odpuścił prawie całe następne półwiecze historii kultury. Beatlesi przecież okazali się (jakby to ujął Kołakowski) niezbywalnym składnikiem kultury XX wieku, XXI również.

Jasne: pozostaje pytanie, czy była to rzecz do przewidzenia, skoro nawet sami muzycy w początkowym okresie uciekali się niekiedy do wspominanej przez Johna Lennona grupowej autoterapii: "Kiedy The Beatles mieli depresję, uważali, że zespół zmierza donikąd, mamy gówniany kontrakt i jesteśmy w gównianej garderobie... wtedy pytałem: »Chłopaki, dokąd idziemy?«. Oni na to: »Na sam szczyt, Johnny!«. Ja: »Chłopaki, a gdzie to jest?«. Oni mówili: »Na szczycie szczytów popowego popu!«. Na to ja: »Prawda!«. Wówczas wszyscy się cieszyli" (według "Antologii", z drobną poprawką przekładu na wyczucie). Czyli ich ambicje zamykały się wówczas w sferze muzyki popularnej... Cóż, popowy Mount Everest został zdobyty nieledwie biegiem i wiele wskazuje na to, że na tej wysokości szybko i poważnie Beatlesi musieli zapytać: co dalej?

Wkrótce bowiem się okazało, że ich piosenki dobrze brzmią także w innych pudłach rezonansowych kultury, nie tylko masowej. Leonard Bernstein potwierdził artystyczną wartość utworów Lennona i McCartneya, porównując je do pieśni Schuberta. Nie było to bynajmniej ukłonem w stronę gustów popularnych: sam Bernstein był wystarczająco popularny, on też na początku lat 60. kształtował dwudziestowieczną estetykę, zachwycając się free jazzem i przypominając symfonie Mahlera.

W kolekcji W. H. Audena znajdowały się longplaye Wielkiej Czwórki. W głośnym nowofalowym manifeście krytycznoliterackim "Świat nie przedstawiony" Adam Zagajewski wymieniał jednym tchem Beatlesów i Borowskiego czy Harrisona i Herberta, przeciwstawiając te dokonania miałkości polskiej kultury masowej z lat 70. Stanisław Barańczak tłumaczył teksty piosenek Beatlesów, uznając je za wiersze o autonomicznej wartości. A przy okazji: czy polemika z językiem gazety byłaby tak ważkim składnikiem nowofalowej poezji, gdyby Barańczak nie spolszczył "A Day In The Life", którego bohater również komentuje czytaną gazetę?

I przykład relatywnie najświeższy: Erik Bindervoet i Robbert-Jan Henkes, holenderscy tłumacze "Finnegans Wake", przełożyli również "Teksty zebrane" Beatlesów. Opowiadali Katarzynie Bazarnik, że "w końcu Beatlesi to kontynuacja »Finnegans Wake«, tylko innymi środkami. Zawsze powtarzamy: »przez Lennona do Joyce’a«".

Kongres beatlesologiczny

W czerwcu zeszłego roku na Uniwersytecie Łódzkim odbyła się pierwsza w Polsce konferencja beatlesologiczna, z rozmachem pomyślana i przygotowana przez profesorów Jerzego Jarniewicza i Alinę Kwiatkowską. Zjechali się badacze z kilku krajów, by fenomen liverpoolczyków rozważać z różnych perspektyw (beatlesologia jest w końcu interdyscyplinarną dziedziną humanistyki). Fiński muzykolog Jouni Koskimaki analizował nutowe zapisy piosenek Fab Four, wskazując na błędy występujące nawet w poważnych edycjach. David Pichaske z USA interpretował "Sierżanta Pieprza" jako Beatlesowską wersję "Ziemi jałowej" Eliota. Gary Burns zaniepokoił słuchaczy, prezentując fragmenty komentowanego w referacie filmu Susan Winslow "All This And World War II". Reżyserka dokumentalne zdjęcia z drugiej wojny zilustrowała... piosenkami Beatlesów - wprawdzie były to nagrania innych wykonawców, ale zawsze: widzieć na ekranie Hitlera i słyszeć ze ścieżki "The Fool On The Hill"... Nie wykluczam, że punktem stycznym było dla reżyserki społeczeństwo masowe, w którym może powstać totalitaryzm, w innych zaś okolicznościach masowość może być przestrzenią społeczną dla tak wspaniałego zjawiska jak Beatlesi. W każdym razie zestawienie zaproponowane przez Winslow odczuliśmy mocno; szczególną przykrość sprawiło swoiste sprofanowanie utworów Wielkiej Czwórki.

Nie dam tu rady wymienić wszystkich referentów, wspomnę więc tylko o Alinie Kwiatkowskiej omawiającej wielką liczbę beatlesowskich cytatów w anglojęzycznych mediach oraz o Jerzym Jarniewiczu, który postrzegał liverpoolczyków jako proroków i zarazem ironistów kontrkultury. Moim udziałem było przyjrzenie się wcale licznej obecności Beatlesów w polskiej kulturze.

Łódzka konferencja miała jeszcze inną wyjątkową cechę. Otóż dla wielu spośród uczestników Beatlesi, nim stali się problemem badawczym, byli istotnym doświadczeniem biograficznym. Kilkoro Amerykanów miało w klapach marynarek czy żakietów beatlesowskie przypinki; jedna z pań na kolacji w przeddzień sesji poprosiła, żebyśmy po kolei opowiedzieli o tym, jak i dlaczego zainteresowaliśmy się tym zespołem. Zresztą i tak przy stole cały czas słyszało się: Bitlz, Bitlz, Bitlz... Ale żebym nie wywołał mylnego wrażenia: to nie był zjazd fanów, referenci w pełni przestrzegali standardów naukowości.

Dzieje niedocenień

Kiedy w 1994 r. ukazała się podwójna płyta kompaktowa The Beatles "Live At The BBC", "Tygodnik" odnotował to na pierwszej stronie w "Obrazie tygodnia". Wprawdzie wiadomość o edycji pojawiła się jako ostatnia, nie była to jednak informacja o charakterze ironicznym. Zwrócono tylko uwagę, że nowa płyta Beatlesów pojawia się prawie ćwierć wieku po rozpadzie grupy. W książeczce dołączonej do zestawu Derek Taylor, niegdyś rzecznik Beatlesów, zaczął wstęp w ten sposób: "Dawno, dawno temu BBC była młodziutką instytucją, która żyła sobie na świecie jeszcze na długo przedtem, zanim pojawili się na nim Beatlesi". Oczywiście, stylizacja jest tu żartobliwa, niemniej Taylorowi udało się za jej pomocą powiedzieć coś niezwykle istotnego. Bawiąc się w opowieść o micie założycielskim, autor ukazał czasy sprzed Beatlesów jako rzeczywistość tak odległą, że już pradawną, trudno zrozumiałą. Pamiętając o elemencie przesady, warto chyba nazwać ostatnie półwiecze kulturą beatlesowską czy postbeatlesowską. A przynajmniej tak spróbować zobaczyć nasz czas.

Derek Attridge uznał pierwsze czytanie Joyce’a za czynność już niemożliwą, gdyż wpływ Irlandczyka jest na tyle silny i wieloraki, że trudno za jego dzieło się zabierać, nie będąc - choćby nieświadomie - już przez nie ukształtowanym. Analogicznie rzecz się ma z Beatlesami. O powszechnej znajomości ich melodii ani modzie lat 60. nie mówię, bo to oczywiste. Istnieją oddziaływania inne, widoczne i bardziej złożone, które zaczęły się w tamtej dekadzie i są kontynuowane.

Wpływ na muzykę zauważyć stosunkowo najłatwiej. Poza naśladującymi liverpoolczyków zespołami rockowymi, po ich piosenki sięgali również jazzmani i śpiewaczki operowe, o piosenkarzach popularnych nie wspominając - wykonania te idą w tysiące.

Kiedy Presley zostawał aktorem, jego menedżer jasno wyłożył zasady: film z Elvisem może zrobić każdy, kto zapłaci milion dolarów. Nic dziwnego, że na ekonomii się kończyło. Inaczej Beatlesi: razem z Richardem Lesterem tworzyli obrazy, które weszły do kronik kina (proszę zajrzeć do znakomitej "Historii filmu" Jerzego Płażewskiego). A "Żółta łódź podwodna", zrealizowana przez George’a Dunninga, pozostaje niedoścignionym wzorem animacji, zwłaszcza w czasach grafiki komputerowej.

Pod koniec lat 70. i całkiem niedawno próbowano zdyskontować popularność Beatlesowskich piosenek. "Klubowa orkiestra samotnych serc sierżanta Pieprza" (z coverami śpiewanymi głównie przez Bee Gees) ani "Across The Universe" nie były jednak filmami zbyt wartościowymi, co świadczy o tym, jak wymagającą inspiracją są Beatlesi. Jak bardzo ich piosenkom szkodzą próby prostego zobrazowania czy też fabularyzacji, tak intersemiotyczne przekłady kończą się poniechaniem walorów literackich oryginału. Zupełnie inna sprawa, gdy do Beatlesów sięgają dobrzy pisarze, jak poeci liverpoolscy czy Julian Stryjkowski.

Obok historii beatlesowskich natchnień i afirmacji dałoby się opowiadać (rozpoczęte np. sesją dla Dekki) dzieje niedocenień, też niejednokrotnie zaskakujące. Tak więc seria pierwszych miejsc singli Beatlesów na brytyjskiej liście przebojów została nieoczekiwanie przerwana w roku 1967, kiedy ukazała się płytka z utworami "Strawberry Fields Forever" i "Penny Lane". Te dwie olśniewające piosenki zostały wyprzedzone przez singiel Engelberta Humperdincka, szansonistę pamiętanego chyba głównie z tego powodu. Innego rodzaju niedowartościowanie Beatlesów trwa właśnie teraz; jak mniemam, niektórzy czytelnicy tego szkicu znaleźli się wśród jego ofiar.

Różewiczowski problem

Najnowsza historia zaczyna się zatem parę miesięcy temu, 7 kwietnia, kiedy Apple Corps Ltd. i EMI Music ogłosiły, że 9 września ukaże się zremasterowany katalog Beatlesów. Co więcej, zaplanowano dwa zestawy płyt kompaktowych: komplet stereo i box mono, zawierający wszystkie tytuły, które oryginalnie zostały przygotowane w tym właśnie formacie. Nareszcie! Longplaye liverpoolczyków miały swoją cyfrową reedycję jeszcze w roku 1987 (uzupełnioną w 1988 dwoma dyskami "Past Masters", zawierającymi piosenki z singli i epek, które nie znalazły się wcześniej na płytach długogrających), a rozwijająca się technologia już dawno umożliwiła wydawanie starych nagrań ze znacznie wyższą jakością dźwięku. Inne historyczne płyty odczyszczano wręcz rewelacyjnie, a o porządnym opracowaniu Beatlesowskiej klasyki nic nie było słychać. Owszem, w 1999 r. ukazał się np. album "Yellow Submarine Songtrack", zawierający wszystkie piosenki z filmu, nie tylko zremasterowane, ale i intrygująco zremiksowane (spokojnie, nie był to pasożytniczy remix didżejów, tylko przebudowanie przez wydawcę przestrzeni dźwiękowych piosenek). Beatlesi kapitolińscy, czyli reedycje amerykańskich longplayów (w sumie osiem tytułów w wersji stereo i mono, 2004 i 2006), to osobna kwestia. Podobnie jak ciekawostka pt. "Love" (2006), ze swawolnie pociętymi i poklejonymi piosenkami Wielkiej Czwórki, ważna jednak, gdyż pokazująca, jak dobrze można przygotować dźwięk.

Od kwietniowego anonsu zaczęło się wielkie czekanie, a napięcie czy wręcz niepokój wzmagane były przez zapowiedź ograniczonego nakładu zestawu mono. Wiele wskazuje na to, że Beatlesi po raz kolejny zostali niedocenieni - w tym sensie, że nie przewidziano, jak wielkim powodzeniem będzie się cieszyć ta edycja. Jeśli ktoś nie zadbał wcześniej, musi czekać co najmniej do połowy października. W polskich sklepach zestawy stereo zniknęły w ciągu paru godzin. Słyszałem gdzieś, że mają się pojawić za kilka dni, ale czy to prawda, skoro czekać trzeba nawet w internetowym amerykańskim sklepie z oficjalnej strony Beatlesów?

Edycję przygotował zespół kierowany przez Allana Rouse’a, prace trwały cztery lata. Tak pięknie płyty Beatlesów nigdy dotąd nie brzmiały. Mają teraz większą dynamikę, co umożliwia pełniejsze wybrzmienia (słychać to dobrze w domknięciach fraz). Dźwięk jest bardziej zróżnicowany, pozwala usłyszeć nie tylko więcej detali, ale i poznać niejednorodność faktury poszczególnych partii wokalnych i instrumentalnych. No i wreszcie: nigdy dotąd głosy Beatlesów nie brzmiały tak naturalnie - ani tak blisko.

W zestawie stereo pojawiły się również cztery pierwsze tytuły, poprzednim razem wydane na kompaktach w mono. I tu się zaczyna wielka kwestia: stereo czy mono? Kolejne płyty Beatlesów, aż do Białego Albumu, miksowane były w obu formatach, przy czym bardziej przykładano się do wersji mono: nad miksowaniem czterech piosenek z "Beatles For Sale" George Martin i inżynier dźwięku Norman Smith spędzili trzy godziny, z czego dwie i pół zajęło przygotowanie wersji mono (ze stereo więc uporali się w pół godziny!). Ale też stereo w rocku lat 60. było dość mechaniczne, w uproszczeniu da się to ująć tak: kanał lewy instrumenty, kanał prawy głos. "Yesterday" lepiej brzmi w mono, kiedy głos Paula McCartneya i jego gitara łączą się z kwartetem smyczkowym. Ale już np. piosenka "Rain" stawia przed wyborem trudniejszym. Czy lepszy nieco cofnięty głos Lennona z lewej strony, zredukowany poniekąd do poziomu instrumentu - czy też lepiej słuchać głosu pełniejszego, brzmiącego w przestrzeni instrumentów? A już zupełnie niesamowite rzeczy zaczynają się dziać przy nagraniach późniejszych, które po raz pierwszy ukazały się na kompaktach monofonicznych. Lennon stwierdził kiedyś, że kto nie słyszał "Sierżanta Peppera" w mono, ten nie zna tego albumu. Rzeczywiście, to jest inna płyta, surowsza, np. z trochę cięższymi riffami gitarowymi w utworze tytułowym, zwracająca uwagę nie tyle na niezwykłe dźwiękowe efekty, ile na całość dzieła.

Problem to cokolwiek różewiczowski (chodzi o jego późne tomiki z dwoma wariantami wierszy): co uznać za oryginał? Stereo czy mono? Okazuje się zresztą, że to wybór estetyczny, nie aksjologiczny. Po co zresztą wybierać, skoro można teraz słuchać obu wspaniałych wersji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]