Niebezpieczna fikcja

Jolanta Budzowska: Kalectwo lub śmierć dziecka to nierzadko wyłącznie efekt opóźnienia w wykonywaniu badań. Prawie wszystkie szpitale dysponują aparatem KTG czy USG z Dopplerem. Ale bywa, że po 15.00 nie ma kto ich obsłużyć.

03.02.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Arkadiusz Zbiżek
/ Fot. Arkadiusz Zbiżek

IWONA HAJNOSZ: Będzie Pani reprezentować przed sądem rodzinę Szydłowskich z Włocławka, która z powodu zaniedbań lekarzy straciła dwoje dzieci.
JOLANTA BUDZOWSKA:
O pomoc dla nich prosił mnie Jurek Owsiak, zgodziłam się.
Specjalizuje się Pani w sprawach dotyczących błędów medycznych. Jaki procent z nich dotyczy błędów na oddziałach ginekologiczno-położniczych? Jaki jest koszt osobisty i społeczny takich tragedii?
Trudno tak dokładnie powiedzieć, ale sądzę, że to więcej niż połowa z tych, które trafiają do naszej kancelarii.
Chcę od razu zaznaczyć, że ich ciężar gatunkowy jest znacznie poważniejszy niż innych. Tragedia zawsze uderza w całą rodzinę i ma wymiar nie tylko osobisty, ale i społeczny. Takie historie najczęściej skutkują poważnymi szkodami w zdrowiu dzieci, np. mózgowym porażeniem dziecięcym, które zwykle jest wynikiem okołoporodowego niedotlenienia. Wtedy mamy do czynienia z tragedią dziecka, które traci szanse na normalne życie. Jest to też tragedia dla rodziny, staje się ona dysfunkcyjna. Oznacza to cierpienia innych dzieci, bo uwaga siłą rzeczy skupia się na tym chorym. I to nie dlatego, że rodzice tak chcą, tylko dlatego, że muszą. Dzisiaj leczenie i rehabilitacja dziecka z porażeniem mózgowym to walka o przetrwanie i wielka udręka. Sprowadza się ona do codziennego zdobywania – najczęściej za pośrednictwem różnych fundacji – środków na ten cel. Fundacje nie rozdają pieniędzy, najczęściej to redystrybucja: dostaje się za ich pośrednictwem to, co rodzice sami pozyskają na swoje subkonto. Większość moich klientów musi tak postępować, bo inaczej nie mieliby za co pomagać dzieciom.
Wysokość zasiłku pielęgnacyjnego w Polsce nie zmieniła się od 10 lat i wynosi 153 zł. To z trudem wystarcza na zakup pampersów. 620 zł dostaje rodzic, który rezygnuje z pracy na rzecz opieki nad dzieckiem. Zwykle jest to mama. Ojcowie często nie wytrzymują psychicznych obciążeń wynikających z takich sytuacji domowych i porzucają rodziny. To kobiety, matki zostają samotne. Żyją w biedzie, z poczuciem winy, że mogły zrobić w czasie porodu coś więcej. Bardzo rzadko układają sobie życie na nowo, czują się odpowiedzialne za swe kalekie dziecko do końca jego życia. A ich praca przy nim nigdy się nie kończy. Są też jednak wyjątki – pełni oddania ojcowie, bywa, że też porzuceni.
Kiedy patrzy Pani na historię nienarodzonych bliźniąt z Włocławka z perspektywy tych dziesiątek spraw, które latami Pani prowadzi, coś Panią w niej zaskakuje?
Niestety nie, ta historia jest przerażająco typowa, wpisuje się w częsty schemat. Młodsi lekarze bywają ubezwłasnowolnieni w decyzji o podjęciu cesarskiego cięcia, często prawo decyzji zastrzega sobie ordynator. Kalectwo dziecka to nierzadko wyłącznie efekt opóźnienia w wykonywaniu badań, niedostatecznego monitorowania stanu dziecka.
Typowe jest też to, że jak przychodzi do wyjaśniania sprawy, to dokumentacja ma zastanawiające luki i nieścisłości. Pozornie mało ważne, ale w praktyce bardzo istotne. Polegają one np. na tym, że na aparatach KTG godzina ustawiona jest nieprawidłowo, w efekcie czas zapisu na wydruku, kluczowy dla oceny zagrożenia stanu dziecka, ma się nijak do adnotacji położnej zrobionej ręcznie na takim wydruku. A mówimy o sytuacjach, w których czasami pięć minut ma znaczenie!
Lekarze często za niepowodzenia medyczne winią system, brak pieniędzy, NFZ... Im wszystkim minister Bartosz Arłukowicz cierpko odpowiada, że we Włocławku to nie system spał w nocy i nie zszedł, żeby uratować dwoje dzieci i na czas zrobić cesarskie cięcie, tylko konkretny lekarz.
W tym przypadku wyjątkowo zgadzam się z ministrem Arłukowiczem. W sprawach położniczych zwykle zawodzi tzw. „czynnik ludzki”. Ale system też nie jest bez winy. Dzisiaj praktycznie nie ma szpitali, które nie dysponowałyby aparatami KTG czy USG z Dopplerem [urządzenie pozwala ocenić przepływ krwi w tętnicach i żyłach – przyp. red.]. Problemem jest natomiast to, że po godzinie 15 nie zawsze ma kto te urządzenia obsłużyć, ocenić wyniki. Minimalizuje się koszty, czasem na dyżurze w szpitalu uniwersyteckim wystawiony na pierwszą linię frontu młody lekarz stażysta czy rezydent nie ma z kim skonsultować swoich decyzji. System ma też znaczenie o tyle, że pozwala na przepracowywanie się lekarzy.
Zapytajmy szczerze: czy to, że lekarze biegają od jednej pracy do drugiej, wynika tylko z ekonomicznej konieczności, czy również z pazerności?
W Polsce utrzymuje się prawna fikcja. Polega ona na tym, że mamy przepis ograniczający liczbę godzin pracy lekarza na etacie, ale nikt nie wymaga, żeby odnosił się on do wszystkich jego zawodowych aktywności. Ta ostatnia sytuacja pokazuje, że powinien być jakiś rodzaj bezwzględnie obowiązującej kontroli pracodawcy nad tym, czy lekarz jest w pełni dyspozycyjny i przygotowany do zadań. Jeśli przychodzi do publicznego szpitala, by się wyspać, to stwarza podwyższone ryzyko dla pacjentów danego szpitala. Dyrektorzy powinni egzekwować zakaz pracy swoich lekarzy w konkurencji. Bo finansowe skutki błędów ordynatora poniesie publiczna placówka.
Od ponad 10 lat obserwuje Pani zachowanie lekarzy konfrontowanych z rygorami sali sądowej. Zaobserwowała Pani jakieś zmiany w postępowaniu Pani przeciwników?
Podejście do pozwów poszkodowanych pacjentów zupełnie się nie zmieniło. Szpitale i lekarze idą w zaparte do samego końca. Natomiast sama procesowa obrona szpitali jest na wysokim i coraz wyższym poziomie, a pełnomocnicy uciekają się do wszelkich dozwolonych prawem metod, aby zniechęcić pacjenta do sądzenia się. Potrafią powołać kilkudziesięciu świadków spośród personelu medycznego, którzy mają zeznawać na temat przebiegu leczenia, choć często potem na sali rozpraw okazuje się, że ktoś był na urlopie, ktoś na macierzyńskim, a kolejny pracuje na innym piętrze niż leżała rodząca. Strata czasu dla sądu i wszystkich stron procesu. Dokumentacja medyczna jest staranniej prowadzona i lepiej przygotowana, czasem nawet sąd otrzymuje jej „specjalną wersję”, różniącą się istotnymi szczegółami od tej, którą wcześniej wydano w kopii pacjentowi. Lekarze poważnie traktują role świadków i najczęściej ze szczegółami pamiętają zdarzenia sprzed kilku lat.
Przyjęła Pani zasadę, że przed sądami reprezentuje tylko pacjentów. Dlaczego odmawia Pani lekarzom? Ich sprawy pewnie też trafiają do Pani kancelarii?
Nie potrafiłabym wykorzystywać mojej wiedzy i doświadczenia przeciwko pacjentom. Przyjmuję tylko takie sprawy, co do których mam własne przekonanie, poparte analizą dokumentacji medycznej, że doszło do błędu medycznego. To są niełatwe sytuacje, także z ludzkiego punktu widzenia, ale nie potrafię sobie wyobrazić, że jestem po drugiej stronie i reprezentuję szpital, który zawinił. Niedawno po zakończonym procesie podszedł do mnie i rodziców niepełnosprawnego mężczyzny pełnomocnik szpitala i przeprosił za to, co spotkało ich syna. Powiedział, że to była najtrudniejsza sprawa, jaką prowadził w życiu, i że bardzo im współczuje. Szpital ani nikt z personelu nie zdobył się na taki gest przez 15 lat od zdarzenia. Czyli od dnia, kiedy siedemnastoletni uczeń, któremu miano zoperować wyrostek, stał się osobą czterokończynowo sparaliżowaną, bez kontaktu z otoczeniem. Bo stanowisko do znieczulenia nie zostało odpowiednio przygotowane i doszło do niedotlenienia podczas operacji. Ten pełnomocnik szpitala jest dobrym prawnikiem, ale – co ważniejsze – jednocześnie przyzwoitym człowiekiem. W toku postępowania działał w interesie szpitala, ale nie zadawał rodzicom dziecka niepotrzebnego bólu, ważył słowa. To jednak wyjątek od reguły. Ja mam ten komfort, że reprezentując pacjentów, bronię idei, w które wierzę: prawa pacjenta do leczenia opartego na aktualnej wiedzy medycznej i do godnego traktowania.  

JOLANTA BUDZOWSKA jest radcą prawnym, zajmuje się sprawami cywilnymi w zakresie praw pacjenta i dochodzenia roszczeń odszkodowawczych z tytułu błędów medycznych. Ma w dorobku najwyższe w historii polskiego sądownictwa wygrane dla poszkodowanych pacjentów. Była i jest pełnomocnikiem pokrzywdzonych w ponad stu procesach cywilnych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2014