Nie wyważam otwartych drzwi

Marcel Łoziński, reżyser: Jak dziś, kiedy wszystko w Polsce jeszcze wolno, zrobić film o tym, co się dzieje?

15.05.2016

Czyta się kilka minut

Marcel Łoziński / Fot. Kuba Dąbrowski / MACHINA / FORUM
Marcel Łoziński / Fot. Kuba Dąbrowski / MACHINA / FORUM

SEBASTIAN SMOLIŃSKI: Mój ulubiony Pański film to „Moje miejsce” z 1985 r.

MARCEL ŁOZIŃSKI: Też go lubię! Pokazuje on, że każdy chce się czuć potrzebny. Nie chodzi nawet o bycie najważniejszym, ale o to, żeby uznano nas za odrębną jednostkę – rzecz szczególnie istotna w PRL-u, w którym jakoby istniało tylko społeczeństwo.

Każdy Pana film jest inny, dla każdego tematu szuka Pan nowej formy – tak było też w przypadku rytmicznego, syntetycznego „Mojego miejsca”.

Staram się ciągle tę formę wynajdywać. Czasem zresztą wymuszają ją okoliczności. Bohatera filmu „Król” z 1975 r. poznaliśmy przypadkiem. Uznaliśmy go za idealnego konformistę, potrafiącego przystosować się do każdej władzy i sytuacji. Kręciliśmy akurat z moim stałym operatorem Jackiem Petryckim „Wizytę” o Urszuli Flis i udało nam się zaoszczędzić 120 metrów taśmy – czyli około 5 minut. Nagrałem kilka godzin samej rozmowy z bohaterem, potem puściliśmy mu ją i poprosiliśmy, żeby stanął w swoim barze, a na mój znak wszedł za bufet. To wszystko. W ten sposób powstało główne ujęcie, które uzupełniliśmy tylko paroma przebitkami. Często przeszkody pomagają w osiągnięciu ciekawszego efektu.

Współcześnie filmowcy mają pokusę, żeby iść na skróty.

Niektórzy kręcą dziś filmy trzema kamerami cyfrowymi naraz. Kiedyś mieliśmy mało taśmy, moment włączenia kamery był więc najważniejszy. Istotny był też staranny i przemyślany montaż. Dziś młodzi mają za dużo materiału. Proszę ich, żeby szanowali narzędzia pracy, tak jak my je kiedyś szanowaliśmy. Muszą wiedzieć, po co robią swój film i po co włączają kamerę. Bez tej wiedzy czasem i po stu godzinach spędzonych w montażowni nic nie uda się zrobić.

Opanował Pan do perfekcji formę krótkiego metrażu. Umie się Pan nią bawić i naginać do swoich potrzeb.

To była zawsze frajda i wyzwanie, żeby np. w 17 minutach zmieścić jak najwięcej. I zrobić to jakby bokiem, nie walić wprost. Dzięki temu nasze filmy nie były zwykłymi atakami. Gdybyśmy mieli więcej swobody politycznej, bylibyśmy pewnie jak nasi koledzy na Zachodzie, zafascynowani kinem bezpośrednim. My zawsze próbowaliśmy opowiadać inaczej. Poza tym dokumenty miały być dodatkami do pełnych metraży.

Pańskie akurat częściej trafiały na półki.

Mimo że wiele moich filmów zostało zatrzymanych, to nigdy nie uważałem, że jestem prześladowany. Wręcz przeciwnie! Chodziłem wówczas dumny jak paw. Za film, który nie trafiał na ekrany, dostawaliśmy połowę wynagrodzenia, ale od początku się z tym liczyliśmy. Na kolegów, którzy robili „słuszne” i „poprawne” filmy, patrzyliśmy jak na bażanty. Czuliśmy się fantastycznie, nie było w tym kombatanctwa.

Po 1989 r. odszedł Pan jednak od dokumentów o wymowie politycznej. Co się zmieniło?

Moje podejście do dokumentu i etyki dokumentalnej nie zmieniło się w ogóle. Przyciągnęła mnie natomiast inna tematyka. Prawie wszystkie moje filmy z okresu PRL-u były wyrazem niezgody na ten system. Mam poczucie, że mój wewnętrzny nauczyciel, czyli sumienie, kazał mi iść w tym kierunku. Potem powiedział: zrobiłeś swoje, napisałeś już wszystkie wypracowania, teraz możesz robić tylko to, co chcesz. Oczywiście nie znaczy to, że nie chciałem kręcić tamtych dokumentów. Mówi się, że opowiadałem o ideach, a inni opowiadali o ludziach. To nieprawda. Zawsze skupiałem się na ludziach, ale w czymś zanurzonych, czymś otoczonych, a nie na „człowieku w ogóle”. Przecież im konkretniej, tym lepiej.

„Jak to się robi” z 2006 r., o doradcy medialnym Piotrze Tymochowiczu, to był chwilowy powrót do kina analizującego nowy, rodzący się system?

Nie mogłem wytrzymać, kiedy patrzyłem, jak Tymochowicz urabia swoich podopiecznych. Zdjęcia trwały cztery lata. Na początku byłem przerażony: przez dwa lata nikt się nie zbuntował! To był pierwszy film, w który w ogóle nie ingerowałem, obserwowałem tylko tę żywą tkankę społeczną: przypadkowych ludzi, z których Tymochowicz chciał ulepić polityków. Pod koniec drugiego roku zdjęć zdarzył się cud. Nazywam to „darem od Pana Boga”. Akurat kiedy mieliśmy włączoną kamerę, wstała jedna z kobiet i powiedziała, że więcej nie chce się w to bawić. Kiedy to usłyszałem, wiedziałem już, że mam film. Po niej zaczęli odchodzić inni. „Jak to się robi” to był jednak wyjątek. Przez ostatnie dwie dekady stroniłem od takich tematów.

Czy dlatego, że dzisiaj czuje Pan większą wolność?

Dzisiaj czuję się bardzo źle. Obecna sytuacja jest gorsza niż w PRL-u i zaczyna przypominać – aż strach o tym mówić, ale ostatnio czytam dużo o historii – początki faszyzmu we Włoszech i nazizmu w Niemczech. Podobny mechanizm trzymania wszystkiego w garści: władzy, sędziów, szkolnictwa, kultury.

Nie budzi się w Panu potrzeba, by o tym opowiedzieć?

Budzi się, ale nie wiem, jak to zrobić. To szalenie trudne. Nie lubię wyważać otwartych drzwi. Wolne media otwarcie mówią o rzeczach, o których ja chciałbym powiedzieć nie wprost. Mówienie wprost nie ma dla mnie sensu, są dziesiątki zapisów telewizyjnych i radiowych. Jak dzisiaj, kiedy wszystko jeszcze wolno, zrobić film o tym, co się dzieje? Na przykładzie czego? Można np. szukać tematu w szkołach. Tomasz Zygadło nakręcił w 1971 r. fantastyczny dokument, „Szkołę podstawową”. Mówi o systemie nietolerancji, który rozwija się już wśród dzieci. Ale powtórzenie tego samego byłoby dzisiaj pójściem na łatwiznę.

Wydaje się, że reportaż literacki nie stoi w podobnym impasie.

Słowo pisane jest bardziej obrabialne, plastyczne. Filmowcy mają do dyspozycji klocki Lego: można ułożyć je tak albo inaczej, zrobić słonia lub Pałac Kultury. Ale klocki są twarde, słowo natomiast jest ciągliwe. Można z trzech postaci zrobić jedną. I wciąż pozostaje to prawdziwe i wiarygodne.

Czy w takim razie sfilmowanie np. zebrania ONR-u byłoby dla Pana czymś zbyt prostym?

To proste jak but: przyjechać z kamerą i ich skompromitować. Oni przyjmą każdą telewizję, nie wstydzą się tego, uważają, że robią wspaniałe rzeczy. Zresztą, gdyby dowiedzieli się, że przyjechał akurat Łoziński, to być może by powiedzieli: nie wpuszczajcie go, to jest prześmiewca, nie można mu ufać.

A uważa Pan, że takie filmy są w ogóle potrzebne?

Tak. Trzeba mieć tylko dobry pomysł, jak ugryźć temat. Musiałby się tym zająć neutralny dokumentalista, z czystą kartą.

W ostatnich latach kieruje Pan kamerę raczej na siebie i swoją rodzinę.

Kiedyś nigdy nie pokazywałem się przed obiektywem. Mignęliśmy tylko raz w tle z Jackiem Petryckim w „Żeby nie bolało”. Pojawiam się dopiero w „Toni i jej dzieciach” z 2011 r., jako „wice-Marcel”, towarzyszący Marcelowi i Werce Lechtmanom. Jestem jak duch, który pcha rozmowę troszeczkę do przodu. Potem przyszedł „Ojciec i syn” oraz „Ojciec i syn w podróży”...

...nakręcone wspólnie z synem Pawłem – o łączącej Was trudnej relacji. 

To dla nas ważny projekt, ale już w punkcie wyjścia popełniliśmy błąd. Paweł chciał zrobić film o mnie. Nie chciałem się na to zgodzić. Jeśli już, to bawmy się w dwóch reżyserów, którzy robią wspólnie jeden film. W montażowni okazało się to niemożliwe. Przecież ojciec widzi przeszłość inaczej, a syn inaczej – to daje dwa punkty widzenia. Na dodatek jako reżyserzy mamy swoje charaktery pisma i odrębne spojrzenia. Z czterech punktów widzenia nie można zrobić jednego filmu. To tak, jakby jego elektrokardiogram nałożyć na mój: wyjdzie z tego płaska linia. Wtedy zdecydowaliśmy, że zmontujemy dwie wersje – każdy swoją.

Czy myśli Pan teraz o realizacji nowego filmu?

Chcę zrobić fabułę: metodą dokumentalną i z samymi naturszczykami. Wymyślić precyzyjną historię i dobrać do niej bohaterów. Za wcześnie jeszcze, by mówić o szczegółach. To zresztą nic nowego. Andriej Konczałowski zrobił niedawno „Białe noce listonosza Aleksieja Triapicyna”, oparte na podobnym pomyśle.

To ciekawe, bo panuje opinia, że zawsze unikał Pan realizacji filmów fabularnych.

Pisanie scenariusza byłoby dla mnie zbyt trudne. Jak wymyślić taki dialog, jak np. rozmowa robotnika z chłopcem w dokumencie „89 mm od Europy”? W pewnym momencie robotnik nachyla się nad dzieckiem i mówi: „Daj buźki!”. Nie wpadłbym na coś takiego, a nawet gdyby, to wstydziłbym się tak napisać. Jest to i prawdziwe, i wiarygodne – choć często rzeczy prawdziwe wypadają w dokumencie niewiarygodnie. Widz musi uwierzyć w postać i się z nią zidentyfikować – na tak albo na nie. Filmy bogate pod względem psychologicznym, jak np. „Tonia i jej dzieci”, oglądane wspólnie w kinie... – nie umiem znaleźć odpowiedniego słowa – zmniejszają samotność?

Uśmierzają, niwelują?

Powiedzmy, ale to jeszcze nie to. W każdym razie człowiek czuje się dzięki nim przez moment mniej samotny. Poznaje bohatera, który ma potworne problemy, i uznaje, że jest w takiej samej sytuacji. Rozgląda się po widzach i dostrzega wspólnotę. Przychodzi refleksja: nie tylko ja jestem takim nieudacznikiem, nie jestem sam w swoim bólu, cierpieniu i niepokojach... To jest dodatkowa funkcja filmu dokumentalnego. Zmniejszanie samotności.

Zostawiłbym na pana miejscu fragment o tym, że nie możemy znaleźć dobrego określenia. Może dostaniemy potem list od czytelników. Ktoś napisze: „No jak to! Jest takie wyrażenie: zabić samotność”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2016

Artykuł pochodzi z dodatku „56. Krakowski Festiwal Filmowy