Nie przepraszam za Solidarność

Zbigniew Bujak: Kultura pierwszej Solidarności była otwierająca, afirmacyjna, odkreślała przeszłość grubą linią na długo przed exposé premiera Mazowieckiego. W tej kulturze każdy miał szansę. Rozmawiała Elżbieta Isakiewicz

25.08.2009

Czyta się kilka minut

Elżbieta Isakiewicz: "Ludzie, jeśli wykraczają poza zwierzęce reakcje oraz wypełnianie określonych funkcji, są dla reżimów totalitarnych zupełnie zbędni" - pisała Hannah Arendt. Pan współtworzył ruch, który tak dalece przekroczył wyobrażenia rządzących, że zbędny stał się totalitaryzm. Kiedy po raz pierwszy doświadczył Pan Solidarności?

Zbigniew Bujak: Było to w latach 70., gdy pracowałem w "Ursusie" na elektrociepłowni. Chciałem jakoś z tym systemem walczyć, ale nie jest łatwo podjąć decyzję: "działam", gdy ma się przeciwko sobie bezpiekę. Człowiek jest bezradny. Jak interesują się nim tajne służby, zaczyna bać się rodzina. Ja i tak miałem szczęście: żyłem w dużym mieście, ale mojego brata, który mieszkał w Ustce, odwiedzał w stanie wojennym tylko jeden staruszek. Inni znajomi przechodzili na drugą stronę ulicy. Działalność opozycyjna na prowincji była praktycznie niemożliwa.

Więc ja z tym swoim "chcę coś robić", kręcę się, miotam, aż na wydział przychodzą do pracy Zbyszek Janas i Jarek Czerwiński. Jesteśmy na tej samej fali i już miotamy się we trójkę. Któregoś dnia udaje się nam dotrzeć do pierwszych pism opozycyjnych i czytamy w "Robotniku" informację podpisaną przez Ludkę i Henryka Wujców oraz Helenę Łuczywo: "Jak cię wyrzucą z pracy, zgłoś się pod ten adres, zadzwoń na taki numer, postaramy się pomóc". Czytamy o komisji interwencji Romaszewskich i oczy przecieramy: to znaczy, że nie jesteśmy sami.

To wtedy poczułem się tak, jak gdybym się obudził na innej planecie. W jednej chwili odeszły mnie lęki. Gdy potem Jan Paweł II wzywał: "Nie lękajcie się", rozumiałem, o czym mówi. Wiedziałem, że w słuchających go tłumach jest ten sam cholerny lęk, który był we mnie, i chciało mi się krzyczeć: "Ludzie, ja się już nie boję!". W tym momencie zaczyna się definiowanie tego, czym była Solidarność.

Pan już wtedy używa tego określenia?

Nie. Wtedy uczę się z KOR-owskich biuletynów, jak się zachowywać, żeby się odwinąć systemowi. Zapamiętałem szczególnie taką radę: "Tego samego dnia, gdy wyrzucą cię za bramę, musisz wiedzieć, co ze sobą zrobić, jak będziesz zarabiać na życie, bo wiedząc to, jesteś odporny na presję aparatu bezpieczeństwa". Wymyśliłem, że jak nie będę mógł pracować jako elektryk, to zrobię kurs i zostanę przewodnikiem po Warszawie. Byłbym świetnym przewodnikiem (śmiech), ale zająłem się polityką.

A kiedy rodzi się hasło "Solidarność"?

Dopiero w czasie sierpniowego strajku, ale my już jesteśmy na nie przygotowani. Ci, do których mogliśmy zadzwonić z prośbą o pomoc, nie byli przecież naszymi kolegami z wydziału, tylko przedstawicielami inteligencji - pojawił się więc międzyśrodowiskowy element solidarności.

Gdzieś w podświadomości to hasło w nas tkwiło, trzeba było tylko impulsu, by wydobyć je na światło dzienne. Długo toczyłem z Janasem spór, czy strajk sierpniowy mógł się wydarzyć w zakładach "Ursus". Uważam, że nie. Bo za Sierpniem w Gdańsku stało traumatyczne doświadczenie ’70 roku, kiedy środowisko inteligencji i studenci pokazali zbuntowanym figę, a dwa lata wcześniej, kiedy robotniczego wsparcia nie otrzymała inteligencja, ormowcy z "Ursusa" ubrani w waciaki pałowali studentów.

W Gdańsku dokonało się symboliczne zadośćuczynienie tamtym dwóm odmowom. Strajk był instytucjonalnym pomysłem na to, żebyśmy r a z e m się nie bali. Mazowiecki z Geremkiem zebrali podpisy pod listem wspierającym i przyjechali do Stoczni: "Jak potrzebujecie intelektualnego zaplecza, to jesteśmy". Lechu na to: "W porządku".

Od tego momentu mówi się o Solidarności?

Nie. Strajk miał dwie fazy. Paradoksalnie to słowo pada, kiedy już się kończy; postulaty Stoczni zostają spełnione: może powstać pomnik upamiętniający ofiary Grudnia, będzie podwyżka. I raptem Alina Pieńkowska z Henryką Krzywonos mówią: "Chwileczkę, tu są inne komitety strajkowe, nie możemy ich tak zostawić, trzeba iść na bramę, zatrzymać ludzi". To jest ten moment, kiedy hasło "Solidarność" staje się czynnikiem organizującym dalszy bieg wydarzeń. Dla nas, w "Ursusie", jest to jasne.

I ta uświadomiona Solidarność staje się istotą sierpniowych porozumień.

To znaczy?

To znaczy, że ani prawo do wolnych związków zawodowych, ani podwyżka diet, ani obietnica transmisji niedzielnej Mszy przez radio, ani żaden inny z 21 postulatów, nie były czymś nieznanym. To nie z ich powodów świat wstrzymał oddech. Przełom polegał na tym, że uczestnicy strajku wychodzą z niego z zadaniem dla siebie. Nic się nie kończy. Jeśli ktoś ma ambicje działać na poziomie zakładu, to tworzy związki zawodowe, jeśli wyżej, to organizuje struktury regionalne lub krajowe; nauczyciel działa w szkole, naukowiec na uczelni. Pojawia się hasło: "Bądźmy razem" i temu "razem" (z wyjątkiem milicji i wojska, żeby nie sprowokować Breżniewa do interwencji) nie stawiamy żadnych barier. Byłeś w partii? Trudno, teraz wypełniasz nową kartę. Kultura tamtej Solidarności była otwierająca, afirmacyjna, odkreślała przeszłość grubą linią na długo przed słynnym exposé Mazowieckiego. W tej kulturze szansę miał każdy, kto podjął decyzję o przyjęciu nowych reguł w życiu publicznym.

Czy od takiej afirmacji nie krok do narodowej amnezji?

W żadnym razie. Po pierwsze od początku byliśmy za tym, żeby - gdzie to tylko możliwe - zadośćuczynić ofiarom systemu. Po drugie, poznać wnikliwie jego mechanizmy po to, by budować takie, które zabezpieczą nas przed totalitarną opresją. Według mnie najlepiej służyłoby temu opisanie tamtej rzeczywistości przez samych uczestników: funkcjonariuszy SB, służby wojskowe, cały aparat. Ale nie po to, żeby ich wsadzić do więzień, tylko żeby wiedzieć i rozumieć.

Niestety, po 1989 r. wytworzyła się w Polsce aura, która ten najprostszy sposób czerpania z historii u źródła zaprzepaściła. W tej aurze do czegokolwiek się przyznasz, jest wykorzystywane przeciwko tobie. Do dziś nie wiem np., jaka sekwencja zdarzeń doprowadziła do mojego aresztowania. Ten, kto by to ujawnił, zapewne zostałby napiętnowany. Skutek jest taki, że jesteśmy zdani na wyrywkowe opracowania historyków, którzy często nawet PRL-u nie pamiętają.

Tymczasem mamy rok 1980 i 1981. Jedno z najbardziej frapujących pytań związanych z tamtym czasem brzmi: jak to się stało, że Polacy znani ze swych autorytarnych ciągotek, spętani przez pół wieku, tworzą nowoczesny, zdecentralizowany system zarządzania, jakim jest struktura ruchu Solidarności?

Tłumaczę to sobie dynamiką jego przyrostu: w ciągu kilku pierwszych tygodni było nas kilkadziesiąt tysięcy, po 3-4 miesiącach - kilka milionów. Nie dało się nad tym zapanować żadnymi scentralizowanymi metodami. Był jedynie nakreślony strategiczny cel, który można streścić tak: wszystko w tym kraju funkcjonuje źle, więc każdy z was na swoim odcinku niech reformuje, co się da. 80-90 procent decyzji zapadało na dole. Było to widoczne w budżetach: w komisjach zakładowych zostawało 90 procent środków.

Działo się tak, bo kultura Solidarności była kulturą podmiotowości. W tej kulturze nikt nie ośmieliłby się zaproponować, żeby - zabierając się np. za reformę służby zdrowia - robić to rękami jakichś odgórnie narzuconych mędrców. Zwracaliśmy się do członków Solidarności z akademii i szpitali, apelując, żeby wybrali spośród siebie najlepszych - niech oni zasiądą w takim zespole. Liczyło się zaangażowanie ludzi, którzy zreformowany system mieli wdrażać.

Jak Polska długa i szeroka toczyły się oddolne debaty. Dyskutowano o wszystkim, począwszy od tego, jak poprawić funkcjonowanie zakładu pracy, a na sytuacji szkolnictwa wyższego i nauki skończywszy. Wypracowywano konkretne rozwiązania. Z perspektywy niemal trzydziestolecia mogę z przekonaniem powiedzieć, że już w latach 80. mieliśmy najlepszy projekt reformy służby zdrowia spośród tych, jakie powstały.

A jednak ten bezprecedensowy fenomen masowego współuczestnictwa w przemianach nigdy nie został opisany. Badali go Amerykanie, Kanadyjczycy, we Francji czy Niemczech powstawały o nim prace naukowe, a w Polsce przez ten czas nie napisano na ten temat ani jednej pracy magisterskiej!

Ale co sprawiało, że ludziom chciało się chcieć?

Przywołana przez panią Hannah Arendt w "Kondycji ludzkiej" dostrzega takie doniosłe, cywilizacyjne przełomy w historii ludzkości, które nie są związane z datami końca czy początku epok, ale ze zmianą naszego stosunku do bliźniego. Np. uświadamiamy sobie, czym jest niewolnictwo i tak zmieniamy reguły życia publicznego, że człowiek przestaje czuć się niewolnikiem. Coś podobnego wydarzyło się w 1980 r.

Arendt wprowadza też celne pojęcie przestrzeni widoczności na opisanie zjawiska, gdy jedni zaczynają dostrzegać innych. Nagle widzą się różne, dotąd obojętne wobec siebie, środowiska. Taki jest zaczyn Solidarności.

A skąd wiedzieliście, jak reformować?

Cała nasza wiedza, poza intuicją nakazującą obalanie barier pętających aktywność jednostki, wynikała z kontaktów z ludźmi żyjącymi w systemach demokratycznych. Myśmy spotykali się z niebywale radosną życzliwością; oni naprawdę cieszyli się, że mogą nam coś doradzić, podpowiedzieć, przestrzec przed błędami. Ja zajmowałem się np. polityką bezpieczeństwa wewnętrznego i pamiętam ministra spraw wewnętrznych Włoch, który opowiadał, jak próbowano tam zaradzić korupcji w służbie podatkowej, powołując instytucję kontrolną: Guardia di Finanza. Szybko okazało się, że funkcjonariusze tego nowego organu też biorą łapówki, tyle że dziesięć razy większe, a ci ze służby podatkowej całkiem odpuścili swoje obowiązki i jeszcze bardziej się zdeprawowali. "Zajmujcie się usprawnianiem aparatu, jaki macie, nie twórzcie nowych bytów" - zaklinał ów minister. Nie posłuchaliśmy.

Na zagraniczne konferencje, praktyki, staże jeździli lekarze, naukowcy, stamtąd przywozili wiedzę. Ja już w 1981 r. dowiedziałem się, jak w Szwecji w wyniku błędu systemowego rozbuchano korupcję w służbie zdrowia. Ale lekarzy do więzień tam nie pakowali, tylko puknęli się w głowę i błąd naprawili.

Entuzjazm dla zmian podsycała w nas ciekawość, jak to jest po stronie wolności. Chcieliśmy w krótkim czasie importować do kraju rozwiązania, które tam wdrożono, opierając się na filozofii podmiotowości właśnie.

Kultura Solidarności była kulturą idealistów?

Nie. Podmiotowe traktowanie obywatela jest podstawą demokracji. To praktyka, nie mrzonka. Gdy spytać urzędnika w dowolnym państwie zachodnioeuropejskim, po co on jest, odpowie, że pełni funkcję usługową wobec płacącego podatki obywatela. Co więcej: on naprawdę tak myśli! Nie ma wątpliwości, że za pierwszej Solidarności byliśmy znacznie bliżej tego modelu niż dziś.

Stan wojenny niweczy nadzieje na zmiany. Pan przez cztery i pół roku ukrywa się. Co dzieje się przez ten czas z kulturą Solidarności?

Choć w radykalnie wrogich warunkach - przeżywa. Doświadczam jej na własnej skórze. Mój mechanizm ukrywania się wyróżnia bowiem pewien istotny zamysł: z konspiracyjnych wspomnień żołnierzy AK wiedzieliśmy, że jeśli tajniacy chcieli kogoś aresztować, śledzili rodzinę i znajomych. Przyjąłem więc zasadę ukrywania się wyłącznie u obcych. Czy można było im ufać? Jak się okazało - tak. To był triumf cichej, upartej Solidarności.

W szerszej skali koronnym dowodem na jej przetrwanie był Okrągły Stół. Nie mam na myśli tylko jego wymiaru politycznego, ale przede wszystkim obywatelski. Powstało 14 protokołów z drobiazgowymi uzgodnieniami dotyczącymi różnorodnych sfer życia publicznego, łącznie z ekologią (to już wtedy padła obietnica, że nie będziemy niszczyć takich miejsc, jak dolina Rospudy). Mnóstwo wypracowanych wówczas pomysłów - choćby szkoły niepubliczne czy zarys reformy systemu prawnego - wzięło się z owego podmiotowego odwzorowania modelu społecznych konsultacji z czasów pierwszej Solidarności. W zespołach tematycznych, w których zgłaszano propozycje rozwiązań, zasiadali superkompetentni fachowcy w swoich dziedzinach, pasjonaci. Dlatego jak dziś ktoś mówi, że nie byliśmy przygotowani do rządzenia, odpieram: "mów za siebie". Faktem jest, że wielu z tych, co dorwało się potem do ministerialnych stołków, nigdy nie zajmowało się reformowaniem dziedzin, które reprezentowali.

Głosi Pan tezę, że kultura Solidarności upadła. Kiedy to się stało?

Ten proces zaczął się na początku lat 90. Właśnie wtedy na wysokich stanowiskach pojawiły się postaci przypadkowe. Jak dowiedziałem się, że np. nasz wybitny ekspert w sprawach rosyjskich zostaje szefem telewizji, o mało nie spadłem z krzesła. Gdyby wtedy oddano media publiczne w ręce tych, którzy wiedzieli, jak zmienić sposób ich zarządzania i finansowania, dzisiaj nie bylibyśmy świadkami gorszących przepychanek na Woronicza.

Oczywiście nie zawsze trzeba być biegłym w dziedzinie, którą się zarządza, ale wtedy należy zacząć od tego, od czego my zaczynaliśmy w Solidarności: rozeznania, kto jakie miał już w danej sprawie pomysły. A nasi ministrowie często nie dość, że godzili się na objęcie funkcji, o której nie mieli pojęcia, to jeszcze nie czerpali z doświadczeń ludzi bardziej kompetentnych. Ja tego typu zachowań nie akceptuję, bo zrywają z tym wątkiem kultury Solidarności, któremu na imię odpowiedzialność.

Ale dlaczego temu procesowi poddali się ludzie wywodzący się z ruchu?

Odpowiedzi należy szukać na różnych poziomach. Jednej z nich upatrywałbym w głęboko tkwiących w ludzkiej naturze skłonnościach autorytarnych. Sam się im poddawałem. Zwrócili mi na nie uwagę młodzi socjologowie (m.in. Anna Bikont, Barbara Malak, Janusz Grzelak), którzy obserwowali moją pracę jako szefa regionu: zaproponowali "odtruwające" warsztaty, podsunęli lektury. Tę samą autorytarną skazę dostrzegam w każdej rewolucji, obojętnie: w pomarańczowej, goździkowej czy aksamitnej. Jak walczymy o władzę, to potrafimy do obywateli przemawiać o potrzebie godności i podmiotowości. A jak już władzę osiągamy, to obywatel staje się problemem, dajemy mu do zrozumienia, żeby nie podskakiwał, bo przecież musimy szybko przeforsować reformy, dla jego dobra oczywiście. Tyle że takie reformy, wprowadzane z pogwałceniem podmiotowości, autorytarnie, zawsze wywołują reakcję odrzucenia, tak jak to było za kolejnych solidarnościowych rządów, łącznie ze sztandarową AWS.

Mimo wszystko nie żałuje Pan, że przepraszał za Solidarność?

Ja nie przepraszałem za dziesięciomilionowy ruch, tylko za metodologię sprawowania władzy. Żałuję, że zdecydowałem się na taki tytuł książki, bo każdy członek Solidarności czuł się w obowiązku ją zbojkotować. I żałuję, że nie znalazłem lepszego sposobu, żeby wywołać na ten temat dyskusję.

Czy kultura Solidarności jeszcze powróci?

Ona jest integralnie związana z kulturą europejsko-atlantycką i choćby dlatego jesteśmy do niej zobowiązani. Demokracja najlepiej ma się tam, gdzie wdraża się zasadę podmiotowych relacji władza-obywatel, i gdzie przekłada się ona na konkretne decyzje. W Wielkiej Brytanii np. jeszcze niedawno założenie własnej firmy zabierało 20 minut, teraz nie zabiera nawet tyle, bo wystarczy wysłać zgłoszenie e-mailem. Tak się tam rozumie usługową rolę urzędów publicznych.

Taka postawa rządzących zawsze się państwu opłaca: obywatel doceniony, szanowany, czuje się bardziej odpowiedzialny za dobro wspólne i swoje najbliższe otoczenie. W USA obserwowałem, jak sąsiad reaguje na krzywdę sąsiada - kultura Solidarności każe mu traktować współobywateli z empatią.

Przed laty Czesław Bielecki, architekt związany z opozycją, badał, jak urbanistyka wpływa na poczucie wspólnoty. Mierzył szerokość ulicy i pytał przechodniów po każdej ze stron, czy zwracają się do tych z naprzeciwka po imieniu i nazwisku, czy też mówią: "oni". Pokazywał, przy jakiej szerokości są już tylko ci drudzy. Mam wrażenie, że polscy obywatele, słusznie do polityki zrażeni, już nie wierzą, że można tę odległość zmniejszyć. Machnęli ręką: niech ci "oni" będą, jacy są, byleby nie przynosili za dużego wstydu. Ulica szeroka dzieli współczesną Polskę jak wyrzut.

Zbigniew Bujak (ur. 1954) był w latach PRL działaczem opozycji demokratycznej. Przewodniczący Regionalnej Komisji Wykonawczej Regionu Mazowsze NSZZ "S", po ogłoszeniu stanu wojenego ukrywał się przez 4,5 roku. Uczestnik Okrągłego Stołu, poseł na Sejm I i II kadencji, w latach 1999-2001 szef Głównego Urzędu Ceł. W 1998 r. ukończył politologię na UW. Należy do Stowarzyszenia Wolne Słowo. Gros czasu poświęca na prowadzenie w szkołach średnich i wyższych warsztatów uwrażliwiających na autorytaryzm rządów i jednostek.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2009

Artykuł pochodzi z dodatku „Rok 1989. Solidarność (34/2009)