Nie poznają nas po lungi

Władze Bangladeszu wracają do pomysłu przeniesienia tysięcy zbiegłych z Birmy Rohingów na bezludną wyspę w Zatoce Bengalskiej. Nadal bez zgody samych zainteresowanych, za to już z błogosławieństwem ONZ.

08.04.2019

Czyta się kilka minut

Mohammad Atarullah: Przez ostatnie lata żyliśmy w Birmie jak w więzieniu. / MAREK RABIJ
Mohammad Atarullah: Przez ostatnie lata żyliśmy w Birmie jak w więzieniu. / MAREK RABIJ

Smród zmienia się wraz z porą dnia. Do południa, gdy gleba paruje resztkami pomonsunowej wilgoci, jest najbardziej intensywny, ale miesza się ze zdrową wonią ziemi, przez co wydaje się mniej dokuczliwy.

Najtrudniej znieść go późnym popołudniem i wczesnym wieczorem. W rozgrzanym szałasie powietrze zastyga między plastikowymi płachtami ścian, jak gdyby próbowało wydobyć cuchnące miazmaty z każdego przedmiotu. Nawet na klepisku chaty, w której z rodziną mieszka 22-letni Mohammad Atarullah, osiada niewidzialna, ale wyraźnie wyczuwalna kołderka zapachu zgniłych jaj.

– Codziennie budzimy się z bólem głowy – Mohammad, który właśnie wrócił z lasu, gdzie zbierał drewno, do rozmowy wkłada świeżą koszulę. – Od miesięcy śpimy z żoną na ziemi, która cuchnie. Dziecku zrobiłem hamaczek, który na noc wieszam z metr nad ziemią. Może dzięki temu nie nawdycha się tyle trucizny co my. Z drugiej strony – rozgląda się po okolicy – wszystko tutaj teraz cuchnie i grozi biegunką. Nie ma tygodnia, żeby ktoś nie pochorował się od brudnej wody.

Z głównej drogi przecinającej obóz Balukhali do szałasu Mohammada schodzi się kilkadziesiąt metrów, po schodach wydłubanych w gliniastym zboczu, które jest zbyt strome, by zbudować na nim coś więcej. Chaty stoją dopiero na dnie wąwozu, wciśnięte rzędem pomiędzy zbocze i rozlewisko nieczystości spływających z okolicy. Woda ma bladozieloną barwę, na brzegach zbiornika zebrał się kożuch plastikowych śmieci zmieszanych z gnijącymi odpadami organicznymi, a z dna stale wydostają się na powierzchnię bąble siarkowodoru. To nim cuchnie także klepisko w szałasie Atarulli.

Trzy tygodnie temu – jak mówi Mohammad, do którego prawie rok po pierwszym spotkaniu dodzwoniłem się przez komunikator WhatsApp zainstalowany w telefonie tłumacza – 26 rodzin mieszkających w tej części Balukhali odwiedzili przedstawiciele władz obozowych. Pytali o warunki mieszkaniowe, choroby i problemy z osuwającymi się zboczami. Przynieśli też nowe dywaniki modlitewne i trochę witamin dla dzieci, a kobietom wręczyli po nowej chuście.

Mohammad: – Potem wyciągnęli do podpisu jakieś dokumenty. Zapytałem, co to, bo nie czytam po bengalsku. Wtedy zaczęli kręcić, aż w końcu przyznali się, że to zgoda na przeprowadzkę na wyspę Bashan Char, gdzie ponoć zbudowali dla nas obóz lepszy od tego tutaj. Nie podpisałem. Nikt z sąsiadów się nie zgodził. Za to Nurul, dwie chaty dalej, tak się wkurzył, że skoczył na urzędników z pięściami. Musieliśmy go siłą odciągać.

Bo Bashan Char, jak przekonuje Mohammad Atarullah, to nazwa, która wśród Rohingów wywołuje strach lub wściekłość. A najczęściej jedno i drugie.

Oto ci sami bangladescy bracia w wierze, którzy niedawno przyjęli Rohingów pod swój dach, teraz podstępem lub może nawet siłą chcą wygnać ich na bezludną wyspę. Sądząc choćby po reakcji Mohammada, temat rzeczywiście budzi wielkie emocje. – Przez ostatnie lata żyliśmy w Birmie jak w więzieniu. A teraz mielibyśmy dobrowolnie zamknąć się w więzieniu na wyspie pośrodku morza? – krzyczy 22-latek. – Przysięgam, łatwiej będzie nas zabić niż stąd przenieść.

Symbolika węzłów

Bashan Char. Thengar Char. Char Piya. Różne nazwy tego samego skrawka lądu, wystającego nieśmiało ponad wody Zatoki Bengalskiej – właściwie już w delcie rzeki Meghna, która przecina Bangladesz z północy na południe.

Char w tutejszej odmianie bengalskiego to po prostu wyspa. Dla Rohingów, którzy w Birmie parali się głównie rolnictwem, morze to jednak żywioł obcy. Choć nie na tyle, by nie zdawali sobie sprawy, że na przełomie lata i jesieni, kiedy przez Zatokę przewalają się cyklony, Bashan Char zmieni się w więzienie, a być może śmiertelną pułapkę.

Tropikalny sztorm może przecież na tygodnie odciąć wtedy wyspę od lądu. Jak w takich warunkach władze wyobrażają sobie systematyczne dostawy leków, żywności i wody pitnej? A co z transportem ciężko chorych do szpitali, bo przecież nawet ONZ nie postawi pośrodku oceanu kliniki, w której leczyć będą najcięższe przypadki?

W Balukhali urzędnicy pokazywali Rohingom fotografie domów na wysokich palach i z czerwonymi blaszanymi dachami.

Na wyspie powstało już miasteczko dla ok. 140 tys. osób. Mają być targowiska, place zabaw, szkoły koraniczne i meczety, słowem – wszystko, czego potrzeba do normalnego życia.

– Wszystko pięknie – przerywa zirytowany Mohammad Atarullah. – Ale jak już się znajdziemy na tej wyspie, nie będzie odwrotu. Tutaj mogę szukać pracy u okolicznych rolników, sprzedać coś na bazarze albo zbierać drewno w lesie. Tacy jak ty, dziennikarze i pracownicy humanitarni, mogą też łatwo dotrzeć do obozu, dostrzec, że coś nie działa, i domagać się poprawy. A na wyspie będziemy skazani na to, co da nam rząd. A po tym, przez co przeszliśmy w Birmie, ja już nie chcę być zdany na łaskę żadnej władzy, choćby muzułmańskiej – kończy z wściekłością.

Mohammad nigdy nie był nad morzem. Owszem, nauczył się pływać, ale w rzece opodal wsi. Ocean go przeraża. Boi się także tego, że znajdzie się w świecie, którego nie będzie mógł zrozumieć. Dosłownie i w przenośni.

– Tu miejscowi mówią praktycznie tak samo jak my. Trochę inaczej nazywamy liczby, ale zawsze można się dogadać. Na północy posługują się już dialektem, który ciężko zrozumieć. Tu ludzie żyją z roli, tak jak my, a tam są duże miasta, przemysł, inne zwyczaje. My na przykład wiążemy lungi o tak – mężczyzna szybkim ruchem składa spódnicospodnie noszone w tej części Azji przez uboższych mieszkańców.

– Tymczasem ci z północy ­Bangladeszu wiążą je w taki charakterystyczny róg. Niby drobiazg, ale gdybyś musiał się wtopić w tłum, nie dasz rady.


Więcej o tragedii Rohinga w specjalnym serwisie "TP" - efekcie współfinansowanej przez Czytelników reporterskiej podróży Marka Rabija


Pytanie o to, dlaczego akurat miałby się wtapiać w tłum, Mohammad Atarullah zbywa śmiechem: – Od razu widać, że nigdy nie musiałeś uciekać ze swojego domu...

Dodatkowy milion

Jednoznacznej odpowiedzi na pytania o przyszłość blisko miliona Rohingów, którzy utknęli w obozach przy granicy z Birmą, próbowały dotychczas unikać także władze Bangladeszu.

Dla Dhaki ich obecność oznacza zarówno zyski, jak i straty. Z jednej strony kryzys humanitarny, rozpętany przez birmańskich generałów, tymczasowo zwolnił gabinet premier Szejk Hasiny z obowiązku tłumaczenia się przed społecznością międzynarodową z ograniczania swobód obywatelskich i prześladowań opozycji.

W jednym z najbiedniejszych i najbardziej przeludnionych państw świata, jakim jest dziś Bangladesz, ze średnią ponad tysiąca mieszkańców na kilometr kwadratowy, dodatkowy milion do wyżywienia zawsze będzie jednak tematem politycznie niebezpiecznym. Zwłaszcza w bezpośredniej bliskości obozów, w dystrykcie Cox Bazaar, gdzie niespełna 800 tys. rdzennych mieszkańców w kilka jesiennych miesięcy 2017 r. z większości stało się nagle mniejszością.

Uchodźczą mapę tego miejsca tworzy dziś już 36 obozów z dziesiątkami pod­obozów. Kutupalong, Balukhali, Leyda, Nayapara, Shamlapur, Teng Khali. Dziesiątki nazw, do niedawna znanych garstce rolników zamieszkujących ten fragment pogranicza, w kłopotliwym sąsiedztwie dzikich słoni, nagle opromieniła wątpliwa sława największego obozu dla uchodźców na świecie. Zamieszkiwanego przez ponad 907 tys. osób stłoczonych na powierzchni mniejszej od warszawskiej dzielnicy Ursynów.

Słonie, o dziwo, zostały. Nawet częściej mają okazję wpaść w furię na widok człowieka, bo ludzi zrobiło się więcej, za to las, który je karmił i dawał schronienie, zniknął w niespełna osiem miesięcy.

Czwarte miasto kraju

Zdjęcia satelitarne z kwietnia 2017 r. pokazują jeszcze zielone połacie pagórkowatego terenu, którego prawym skrajem biegnie na południe jedynie droga w stronę miasta Teknaf. Fotografie tego samego wycinka bangladeskiego pogranicza z końca 2017 r. pokrywa już ziarnica punkcików, które w dużym zbliżeniu zmieniają się w prostokąciki szałasów, pobudowanych jeden obok drugiego w miejscu, gdzie niedawno była zwrotnikowa dżungla.

Pośród tysięcy chat i ścieżek oraz dróżek jedyna asfaltowa droga na południe wygląda już niczym główna żyła wielkiego guza, który wyrósł w miejscu dawnego lasu. Zdrowa zieleń ustąpiła na fotografiach zgniłemu brązowi ziemi, rozoranej w błyskawicznym tempie przez dziesiątki rządowych buldożerów oraz przez samych Rohingów. Gdyby ten wielki obozowy organizm uznać za miasto, na liście największych aglomeracji Bangladeszu uplasowałby się na czwartym miejscu.

– Tylko w dwóch małych gminach, Ukhia i Teknaf, pod osadnictwo dla Rohingów zajęliśmy dotąd ok. 100 hektarów pól uprawnych i jakieś 2 tysiące hektarów lasów. Wielu mieszkańców tych okolic nie ma dziś z czego żyć, nawet graniczna rzeka Naf stała się niedostępna dla rybaków z powodu napiętych stosunków z Birmą – wylicza Mohammad Kalam, dyrektor miejscowej delegatury ministerstwa klęsk żywiołowych, zarządzający terenem obozów. – Obecność cudzoziemców wywindowała ceny, zwłaszcza żywności. Szacujemy, że odsetek mieszkańców zagrożonych skrajnych ubóstwem w dystrykcie Cox Bazaar wzrósł od połowy 2017 r. z 31 proc. do 80 proc.

Dlatego Dhaka nie chce w żaden sposób usankcjonować praw Rohingów do pobytu w Bangladeszu. Rząd odmawia im oficjalnego statusu uchodźców, który gwarantowałby szereg praw – na czele ze swobodą poruszania się po kraju i gwarancją, że pewnego dnia władze goszczącego ich państwa nie deportują ich z powrotem tam, skąd uciekli.

Na terenie obozów nie ma również szkół. Oficjalnie działają tu jedynie „placówki dziennego pobytu”, pod płaszczykiem których władze organizują dzieciom regularną naukę. Nawet w zaleceniach dla organizacji humanitarnych, rozpoczynających działalność na terenie obozów, podkreśla się wymóg, aby chaty i inne budowle dla uchodźców były w przyszłości łatwe do rozbiórki.

„Niejasny” plan relokacji

Już w 2012 r., kiedy po fali prześladowań do Bangladeszu uciekło z Birmy ok. 80 tys. Rohingów, władze w Dhace rozważały relokację zbiegów na wyspę. Realizację planu pokrzyżowała wtedy stanowcza reakcja społeczności międzynarodowej, która ulokowanie obozów na terenie zagrożonym cyklonami i powodziami nazwała bez ogródek „barbarzyństwem”.

Wówczas spór dotyczył jednak losu kilkudziesięciu tysięcy przybyszów. Dziś skala problemu urosła o rząd wielkości, więc i ONZ zmienia retorykę. O oficjalnej zgodzie na relokację nadal nie ma mowy, ale nie słychać także jednoznacznych protestów.


Pomóżmy uchodźcom z Birmy - „Tygodnik” wraz z fundacją Dobra Fabryka Szymona Hołowni wspiera Rohingów, przebywających w obozach na terenie Bangladeszu


A to w dyplomacji zwykle oznacza po prostu „tak”. Yanghee Lee, specjalna wysłanniczka Wysokiego Komisarza ONZ do spraw Uchodźców (UNHCR), która odwiedziła Bashan Char w marcu tego roku, po wizycie nie mogła się nachwalić nakładów pracy i środków na zapewnienie Rohingom godziwych warunków bytowych na wyspie, mimo że większość pieniędzy na ten cel pochodziła właśnie z kasy UNHCR. Wysłanniczka zaznaczyła jednak, że część przedstawionego jej planu relokacji, który miał ruszyć od kwietnia, pozostaje „niejasna”. Na czele z pytaniem o to, czy przenosiny będą dobrowolne. „Inaczej wywołamy kolejny poważny kryzys” – zaznaczyła ze stanowczością rasowego dyplomaty.

„Śpimy na zmianę”

Mohammad Atarullah kolejny raz nie zamierza więc składać losu rodziny w ręce polityków. W 2012 r., jak mówi, dyplomaci z całego świata też potępili akcję militarną przeciw Rohingom. ONZ rzekomo nazwała ich nawet oficjalnie „najbardziej prześladowaną mniejszością etniczną świata” [w rzeczywistości taka deklaracja nigdy nie padła z wokandy Narodów Zjednoczonych – red.]. A po tym wszystkim wojsko birmańskie, nie niepokojone przez nikogo, wkroczyło jesienią 2017 r. do rohińskich wsi i spaliło trzy czwarte z nich. Według najnowszych ustaleń liczba zabitych i zaginionych sięga 30 tys. ludzi.

– Dlatego teraz śpimy na zmianę – mówi Atarullah. – Umówiliśmy się z sąsiadami na nocne dyżury. Gdyby przyszli w nocy, żeby wywieźć nas na wyspę, zwijamy w sekundę dobytek i uciekamy gdzieś w głąb obozu. A rano jak najdalej stąd.

W tej części Bangladeszu nie trzeba przecież nawet poprawiać lungi, żeby wtopić się w tłum. ©℗

Współpraca MOSTAFA SHIAFUL

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2019