Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W nawiązaniu do artykułu Łukasza Lamży „Pomniki, rasizm i ginekologia”, chcemy poruszyć dwie kwestie. Pierwsza dotyczy gen. Roberta E. Lee, o którym autor artykułu napisał, że był on „przeciwnikiem równości rasowej i prawa głosu dla czarnoskórych Amerykanów”. Zdanie to, aczkolwiek prawdziwe, może wywołać mylne wrażenie, że gen. Lee był „typowym południowcem”, właścicielem i prześladowcą niewolników. Tymczasem był on przeciwnikiem niewolnictwa jako takiego, a przy tym człowiekiem niezwykłej osobistej uczciwości (przez co poważano go tak na Południu, jak i Północy USA). Jak na swoje czasy, miał poglądy postępowe. Warto pamiętać, że sam Lincoln uważał rasę czarną za niższą od białej, właścicielami niewolników byli m.in. Jefferson i Waszyngton, a nikt nie spieszy się odbierać im sławy obrońców wolności.
I tu pojawia się kwestia natury ogólnej, poruszona w artykule Łukasza Lamży, tj. czy burzyć pomniki? Naszym zdaniem – nie burzyć, chyba że w skrajnych wypadkach. Po pierwsze, burzenie pomników może stwarzać wrażenie, że przekreślamy wszelkie dokonania danej jednostki, za które była wcześniej chwalona. Po drugie, dopuszczamy się rażącej ahistoryczności, potępiając człowieka za poglądy, które w jego epoce były powszechne. Na tej zasadzie należałoby wytrzeć zasługi Arystotelesa (szowinisty i mizogina), Cycerona (teoretyka niewolnictwa) czy Cezara (ludobójcy). Pamiętajmy, że pod względem moralnym nawet geniusze bywają dziećmi swojej epoki.