Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie tylko sitcomy, ale też „Monty Python” i „M.A.S.H.” okraszone były chichotliwym soundtrackiem. A teraz – alienacja. Nie chcemy rechotać chóralnie. Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem, śmieję się na własną rękę. Każdy rechocze w samotności, przy laptopie, ze słuchawkami na uszach. I to ma być postęp? Gdzież czasy wspólnych uniesień generowanych dzięki wynalazcy Charlesowi Douglassowi i jego ustrojstwu Laff Box? Dzięki Laff Boksowi zdolny instrumentalista mógł kreować akordy komicznych reakcji, do wyboru spośród 320 różnego rodzaju śmiechów pojedynczych. Rezultaty słychać choćby u samego Altmana. Wyrafinowane? Niewątpliwie. A teraz co? Samotność w sieci?
Śmiech z puszki dyskwalifikuje w dzisiejszych czasach, trąci myszką. Moje córki nie są w stanie oglądać „Latającego Cyrku Monty Pythona”, bo ktoś śmieje się za nie. Więc się blokują. Opresyjność z góry zadekretowanego rechotochichotu, puentującego skądinąd niezłe żarty, zdaje się nie do pogodzenia z deklarowaną niezależnością młodego pokolenia. Geneza śmiechu z puszki jest oczywista: nagrywano dla telewizji występy na żywo, z publicznością, która reagowała, więc brak reakcji publiczności byłby odebrany amputacyjnie. Teraz zachodzi mechanizm odwrotny: chcemy występu tylko dla siebie, cudzy serialowy śmiech w moje uszy jest ingerencją w prywatność. Aseptyczna alienacja à la „sam wiem, kiedy się śmiać, a kiedy zachować powściągliwie”.
Na szczęście po śmierci śmiechu z puszki można jeszcze pójść do teatru, zwłaszcza na pemierę. Pójść i dać koncert. Reaguję, więc jestem. Pokazuję, że reaguję, więc pokazuję, że jestem. Jestem bystry, bo złapałem dowcip – w ciemno, na widowni, niesłychanie w punkt. Biorę udział w konkursie „Jak oni się śmieją”, od razu jako laureat. Moim inteligentnym śmiechem solistycznego insidera mrugam okiem, żem pojął aluzję, żem intelektualnie żwawszy od sąsiada na widowni. Żem nie w ciemię bity, że ja akurat śmieję się tropem Bergsona i Bystronia co najmniej, nie przymierzając. Najlepiej w takich momentach, kiedy nikt inny głośno nie reaguje. Oni na scenie grają dla mnie, ja się śmieję dla siebie, dystynktywnie, premierowo. Niech mnie usłyszą. Solowo, nie w chórze. ©