Negew, czyli lekcje pustyni

Beduińska zasada gościnności numer jeden: należy pomóc każdemu przybyszowi. Dziś ty podróżujesz, jutro podróżuję ja. Dziś ja cię goszczę, jutro ty przyjmiesz mnie pod swój dach.

10.09.2018

Czyta się kilka minut

 / ARCHIWUM FRIENDLY NEGEV DESERT
/ ARCHIWUM FRIENDLY NEGEV DESERT

Nocą na pustyni jest jasno. Gdy zostawi się za sobą miasta, a oczy przyzwyczają się do ciemności, księżyc pomoże odnaleźć drogę wśród piasków.

Nocą pustynia żyje. Podświetlona ultrafioletową latarką, iskrzy setkami odwłoków skorpionów, punkcików migających jak lustrzane odbicie tego, co ponad głową.

Bywa głośna, nieco upiornie, od wysokiego śmiechu hien. Zresztą cisza na pustyni też ma swoje brzmienie. Niepokojące, czasem trudne do zniesienia, bo pozostawiające człowieka sam na sam z jego wewnętrznym głosem.

Pustynia ma w sobie marketingowy potencjał. Na izraelskiej pustyni Negew rozkwitła turystyka. Poszukiwaczy przygód ściąga ofertą noclegów w beduińskich namiotach, nocnych safari i podglądania gwiazd, snowboardem na piasku, niezliczonymi trasami rowerowymi i szlakiem winnym. Miłośników przyrody – zapierającymi dech w piersiach parkami i rezerwatami, miłośników archeologii – ruinami antycznych miast. Alternatywną młodzież – pustynnym miasteczkiem wiosennego festiwalu Midburn. Spragnionych medytacji i modlitwy – sesjami pustynnej jogi, bliskością nieba i Boga, przestrzenią i słodko-gorzką ciszą.

Wszystkich bez wyjątku – szaleństwem przestrzeni.

Na południe

Negew: największa kraina geograficzna Izraela, stanowiąca ponad połowę jego powierzchni. Przecinają ją powstałe na skutek erozji „maktesze”. Wśród nich największy, Ramon, izraelski Wielki Kanion, długi na 40 i szeroki miejscami na 10 km – prezentuje się majestatycznie z punktów widokowych w miasteczku Mitzpe Ramon. Okresowo na Negew pojawiają się rzeki, ożywające spektakularnie u początków wiosny – filmy z nimi zasilają potem czołówki izraelskich portali. W kwietniu tego roku jedna z takich rzek odebrała życie dziesięciorgu izraelskim nastolatkom podczas szkolnej wycieczki.

W Księdze Rodzaju Negew to ziemia dotknięta stopami patriarchów. Nic dziwnego, że wyobraźnia twórców współczesnego Izraela wracała tu wielokrotnie. Premier Izraela Dawid Ben Gurion pisał w 1956 r.: „Największym wyzwaniem naszego pokolenia nie jest walka z zewnętrznym wrogiem, lecz walka z opustoszeniem południowej krainy i Negewu, poprzez pionierstwo i naukę”. Artykuł opublikował pod pseudonimem „Droma” (hebr. na południe). Negew to było jego wielkie marzenie: właśnie tam zobaczył przyszłość Izraela. Chciał, by pustynia rozkwitła. Wizja Ben Guriona spełniła się tylko w niewielkiej części: izraelska armia ulokowała tu swoje bazy, w Beer Szewie powstał uniwersytet jego imienia, ogromną wagę przywiązujący do dziedzin związanych z rozwojem pustyni, a lokalnym społecznościom nie brak energii w promowaniu innowacyjności.

Ben Gurion zazdrościł tym, którzy mieli odwagę osiedlić się na Negewie. W końcu, chcąc dać przykład, sam podjął to wyzwanie. Do dziś w kibucu Sede Boker można oglądać jego dom, w którym zamieszkał w 1953 r. wraz z żoną Polą. Tutaj są też ich groby.

Na Negewie można pomieszkać krócej lub dłużej. Izraelczycy pragnący spokoju przyjeżdżają tu do rozrzuconych na przestrzeni wielu kilometrów „zimmerów”: domków typu bed&breakfast, wynajmowanych zwykle przez żydowskich gospodarzy. Ale młodsi i ciekawi świata wybiorą zupełnie inne doświadczenie: spotkanie z kulturą, gościnnością i kuchnią ludu pustyni – Beduinów.

I dnia trzeciego

Po beduińskich wioskach krąży opowieść: pewien człowiek miał słynną klacz, która zwracała uwagę przyjezdnych. Pytali, czy mogą ją kupić, ale odmawiał niezależnie od oferowanej kwoty. Pewien szejk wysłał mu wielką sumę pieniędzy, lecz nie zostały przyjęte. Szejk nie ustawał w próżnym wysiłku, wreszcie zdenerwował się i nasłał na Beduina złodzieja. Złodziej przyszedł do jego namiotu jako gość i przebywał w nim przez trzy dni, o nic niepytany. Obserwował, kiedy Beduin wychodzi, o której wraca, gdzie ukrył klucz od stajni. Gdy nadszedł czas opuszczenia namiotu, złodziej wykradł klucz i konia. Właściciel zbudził się i pobiegł za nim. „Stój! Zanim odjedziesz, pozwól, że coś ci powiem. Jeśli ktoś zapyta, skąd masz tego konia, powiedz mu, że ci go dałem. Bo jeśli ludzie zaczną podejrzewać swoich gości, nikt już nigdy nie przyjdzie w gościnę”. Skruszony złodziej oddał konia, mówiąc: „Nie chcę być tym, który łamie święte zasady”.

Beduińska zasada gościnności numer jeden: należy pomóc każdemu podróżnikowi, bo bez pomocy na pustyni trudno przeżyć. Dziś ty podróżujesz, jutro podróżuję ja. Dziś ja cię goszczę, jutro ty przyjmiesz mnie pod swój dach. Dawniej Beduini palili nocą ogniska, punkty orientacyjne, pustynne latarnie morskie, wskazujące drogę i bezpieczną przystań. I przestrzegali szczególnej zasady, wedle której gość może przebywać w domu Beduina trzy dni („i dnia trzeciego”, jak mówią), nie będąc o nic pytanym. W tym czasie gospodarz jest zobowiązany zrobić wszystko, by gość odzyskał siły po ciężkiej podróży. Dopiero po trzech dniach, przed nastaniem nocy, gość powinien przedstawić swoje dalsze plany albo odejść. W nocy wędruje się trudno – zazwyczaj więc gość podejmuje rozmowę, prosząc o kolejny nocleg.

Dziś minimum beduińskiej gościnności oznacza przyjęcie podróżnego i zaparzenie mu aromatycznej herbaty z pustynnymi ziołami. Namiot jest otwarty dla każdego.

Pustynny biznes

Taką herbatę piję u Salema Al Wadja w regionie zwanym płaskowyżem Negew (Ramat HaNegew). Pięć lat temu Salem jako jeden z pierwszych wziął udział w projekcie izraelskiego ministerstwa turystyki, miasta Mitzpe Ramon i organizacji Friendly Negew Desert. Projekt miał na celu rozwój turystyki w regionie z udziałem Beduinów i obejmował krótki kurs prowadzony przez ekspertów. Pomogli Salemowi rozwinąć domowy biznes.

Zbudował obok swojego domu kilka namiotów i udostępnił je gościom. Pośrodku stanął shig – większy, zdobny namiot, w którym gości się przyjezdnych i parzy herbatę, w którym mężczyźni spotykają się na rozmowie. Dziś takich namiotów jest w tym regionie jedenaście. Pomiędzy nimi około 12 km tras pieszych, tworzących „szlak Negewu”. Turyści wędrują między namiotami, a beduińscy właściciele pomagają im przewieźć bagaże.

U takich jak Salem trudno wcześniej zarezerwować odwiedziny. Nie mówią po angielsku, nie mają stron internetowych. Jednak nie to się liczy. Spotkanie z ludźmi i ich kulturą w najczystszej postaci składają się na bezcenne doświadczenie „beduińskiej gościnności”.

Interesy prowadzą – zgodnie z beduińskimi zasadami – mężczyźni, choć u Salema telefony od gości odbiera żona. W ramach programu rozwoju rząd zaangażował też kobiety: zachęca się je, by produkowały tradycyjne beduińskie ubrania i ozdoby, a następnie je sprzedawały.

Salem opowiada o lokalnych tradycjach, trzymając na kolanach kilkuletnią córkę Tamarę. – Beduini żyją na pustyni od wieków, są nomadami, ich sposób życia jest bardzo prosty. Zimą szukają małej jaskini, która ochroni ich przed wiatrem. Gdy kończy się zima, po deszczu, przygotowują ziemię pod uprawę, sieją i organizują małe gospodarstwo. Pozostają w nim tak długo, jak chcą, zmieniając tylko w porze letnich upałów grube pokrycie namiotów na lżejsze, kozie.

Przyglądam się kozom biegającym dookoła gospodarstwa Salema, białym i czarnym. Te ostatnie to gatunek żyjący wyłącznie na pustyni: potrzebuje niewiele wody, żywi się dostępnymi tu roślinami. Salem nazywa kozy „beduińskim supermarketem”. Dostarczają mleka – można z niego zrobić ser, masło, jogurt – a także mięsa, wełny i skór. Kozy, wraz z pszenicą i wodą, stanowią podstawę egzystencji Beduinów na pustyni.

Salem piecze dla nas chleb. Nietypowo, bo w ziemi. Wyrobione ciasto zakopuje w palenisku, chwilę później odkopuje upieczony już bochenek i obija go drewnianym patykiem, by strzepać popiół z wypieczonej skórki. Chleb smakuje wybornie: ze świeżą oliwą, oliwkami, z serem labaneh, przywożonym z Zachodniego Brzegu.

Pułapki cywilizacji

Gwizd wiatru zostaje na chwilę zagłuszony przez dźwięk dużo bardziej przejmujący. Nad namiotami przelatują F16 startujące z pobliskiej bazy wojskowej. To nagłe wtargnięcie cywilizacji w rozmowę Salem kwituje uśmiechem. – Urodziłem się tu, na Negew, to cały mój świat. Mógłbym zbudować murowany dom i osiedlić się w jednym z tych uznanych przez rząd beduińskich miasteczek. Ale nie chcę. Na pustyni wierzymy, że dopóki człowiek siedzi w jednym miejscu, pozostaje ubogi. Nie zmienia energii wokół siebie, nie daje szansy szczęściu. Budując dom, stajesz się jego niewolnikiem. Pracujesz całe życie, by go utrzymać i spłacić. A przecież życie jest tylko częścią wielkiej podróży. Nie umieramy – przechodzimy przez życie i idziemy dalej.

W latach 70. izraelski rząd rozpoczął budowanie miasteczek dla Beduinów. Miały pomieścić mieszkańców z rozrzuconych po Negewie namiotów i wiosek, zapewnić im stały dostęp do wody, prądu i edukacji. Dziś jest ich siedem, największe to Rahat. Po Negewie rozsianych jest też 65 wiosek nieuznawanych przez władze. Beduini nie zamierzają z nich rezygnować, choć rząd nie przyjął tłumaczenia, że ziemia, na której ulokowane są wioski, jest ich własnością. Uznał je za nielegalne, niektóre zniszczył.

Dr Shahar Shilo, specjalista ds. Negew, szef organizacji turystycznej Friendly Negew Desert: – Szkoda, że programy rządowe nie zdały egzaminu. W mojej ocenie były dobre. W reakcji na nie wśród Beduinów wybuchły zamieszki. Teraz nic nie dzieje się w tej sprawie, obie strony są urażone, a to nie jest dobre dla nikogo.

Salem: – Państwo chce uczynić z nas nowoczesne społeczeństwo. Każe zamienić tradycyjny, nomadyczny sposób życia na miejski, i to w krótkim czasie. A my tłumaczymy, że nie jesteśmy na to jeszcze gotowi. Chcemy, by nasze dzieci wchodziły w system edukacji – wiemy, że to one będą prekursorami postępu. Tylko dajmy im czas. Pozwólmy najpierw temu pokoleniu skończyć szkoły. W ten sposób wszyscy będziemy lepiej przygotowani do zmiany.

W otoczeniu Salema mieszkańcy skrzyknęli się i o pomoc w przedstawieniu rządowi swoich racji poprosili sąsiadów z żydowskich wiosek. Chcą, by zamiast na siłę umieszczać ich w miastach, rząd pozwolił im na życie bliżej natury – na wsiach. By zwrócił uwagę na to, że Beduini nie są tylko częścią świata arabskiego, lecz mają swoją odrębną, wyjątkową kulturę, która domaga się szacunku.

– Są pojęcia związane ze współczesną cywilizacją, których Beduini nie znają – mówi Salem. Na przykład żłobek. Dom starców. Szpital dla chorych psychicznie. Wierzą, że dziecko powinno być z rodzicami przynajmniej do trzeciego roku życia. Tylko wówczas zdoła z nimi nawiązać trwałe, duchowe relacje. Jeśli oddasz dziecko do żłobka, kilkadziesiąt lat później nie zawaha się oddać cię do domu starców. U Beduinów zajmowanie się starszymi jest przywilejem, zaszczytem. Wśród braci panuje konkurencja: kto zajmie się rodzicami, gdy będą starsi? Każdy chce to robić.

Śmieciowy problem

W beduińskiej społeczności mówią mężczyźni. Z pewnym wyjątkiem, który odnajduję nieopodal stolicy Negewu, Beer Szewy.

Tel Szewa: pierwsze miasteczko, jakie rząd Izraela zbudował w 1968 r. tuż po wojnie sześciodniowej, by osiedlić Beduinów. Liczy około 20 tys. mieszkańców. Kilka budynków samorządowych, szkoły, meczety, centrum kultury. Murowane, niebrzydkie domy, zaniedbane ogródki i walające się dookoła śmieci. Jest ich tak dużo, że nie sposób uciec od nich wzrokiem. Plączą się między nogami po ulicach, piętrzą się na skwerach, chodnikach, ich smród wciska się w nozdrza.

Mariam Abu Rkeek, zielarka, twórczyni linii kosmetyków Desert Daughter: – Tel Szewa jest zaniedbana, brudna, nie zachęca do osiedlania się. Nie ma zajęć pozalekcyjnych dla dzieci, szkoły są niedofinansowane. Rząd nakłania do przeprowadzki tutaj, ale wystarczy spojrzeć, jak to wygląda. Gdyby bardziej zaangażował się w rozwój tych siedmiu miejscowości, gdyby w nie inwestował, tak jak inwestuje w miejscowości żydowskie, więcej Beduinów zgodziłoby się zrezygnować z życia w namiotach na pustyni.

Dr Shahar Shilo: – Cały północny Negew ma ogromny problem ze śmieciami. Wieją tu silne wiatry, cokolwiek zostawisz na zewnątrz, od razu roznosi się w promieniu kilometrów. W beduińskich miastach to problem o tyle trudny, że ma podłoże kulturowe. Społeczeństwa nomadyczne nie są przyzwyczajone do radzenia sobie z odpadkami z prostej przyczyny – nigdy ich nie wytwarzały. Wszystko się przydawało. Gdy Beduini zderzyli się z konsumpcyjnym stylem życia, powstał problem, którego nie potrafią rozwiązać do dziś. Nikt nie sprząta miejsc publicznych, bo nikt nie jest za to odpowiedzialny. Istnieje narzucony przez państwo system wywozu śmieci, ale mieszkańcy wyrzucają je dosłownie wszędzie. Nie ma skrawka zieleni bez małych wysypisk.

Może dlatego Mariam wraz z mężem zamieszkała w jednej z pobliskich, nieuznawanych przez rząd beduińskich wiosek. Jej sąsiedzi chcą kontynuować beduińskie tradycje i sposób życia, ani myślą przeprowadzać się do Tel Szewy. Mariam przyjeżdża tu tylko dla takich jak ja – zainteresowanych jej niezwykłą historią.

Córka pustyni

Podobno pustynne rośliny są wyjątkowe. Mają w sobie mnóstwo aromatu, tym więcej, im trudniejsze jest środowisko, w którym żyją.

Mariam Abu Rkeek: – Gdy idę na pustynię, doceniam w niej to, czego inni nie zauważają. Przestrzeń, rośliny, ciszę. Nie każdy potrafi się w tym odnaleźć. Myślę, że tylko ludzie, którzy dobrze poznali siebie, wytrwają w pustynnej ciszy.

47-letnia Mariam – jak mówi o sobie, pierwsza Beduinka, która ukończyła studia zagraniczne – poznała siebie dość dobrze. Od dziecka uparta, wiedziała, że chce innego życia niż koleżanki, z którymi wychowywała się w Tel Szewie. One godziły się z tradycyjnym podziałem ról, wychodziły za mąż w wieku 18 lat, rodziły dzieci. A ona po liceum chciała się dalej uczyć, pójść na uniwersytet. Wyjechać do innego kraju.

– Na początku mieszkaliśmy w namiocie niedaleko Tel Szewy, ale tata chciał, byśmy mieli bliżej do szkoły. Gdy pojawiła się możliwość przeniesienia do miasteczka, rodzina kupiła tam działkę. Tata przekonywał mamę: w mieście, gdy chcesz mieć wodę, nie idziesz z osiołkiem do najbliższej studni, lecz po prostu odkręcasz kurek. Jeśli chcesz światła – nie palisz ogniska, naciskasz guzik. Po długich namowach zgodziła się na przeprowadzkę.

Gorzej było z babcią, zielarką i uzdrowicielką, do której ściągali Beduini z najbliższej okolicy. Wiedziała wszystko o pustynnych ziołach, tworzyła z nich mydła, kremy i maści, leczyła nimi rany. Nie chciała zamieszkać w murowanym domu. Zgodziła się przenieść dopiero wówczas, gdy ojciec Mariam zbudował jej namiot na podwórku obok domu. Babcia mieszkała w nim aż do śmierci.

Mariam skończyła szkołę, znalazła prywatną nauczycielkę, która przygotowała ją do egzaminów z języka angielskiego. Dostała się na studia w Wielkiej Brytanii i otrzymała stypendium. Bliskich to nie ucieszyło – byli zdania, że niezamężnej młodej Beduince nie przystoi samodzielny wyjazd na zagraniczne studia. Od ojca otrzymała jednak wsparcie.

– Mama spakowała mi pudełko z rzeczami, za którymi – jak sądziła – mogę tęsknić. Były tam mydła babci, oliwki z naszego gaju, zatar, szałwia i herbata ziołowa. Pomyślałam: po co mi to w Anglii? Pudełka nie wzięłam.

Ale w Anglii ze zdziwieniem odkryła, że ludzie tęsknią za tym, co naturalne. Że pudełko od mamy byłoby lepszym prezentem dla jej gospodarzy niż kupione na lotnisku czekoladki. Że to, co zostawiła za sobą, ma niebywałą wartość. Także inne tradycyjne umiejętności Beduinów, które jej pokolenie odrzuciło.

Po powrocie ze studiów od razu pobiegła do namiotu babci. Poprosiła ją, by przekazała jej swoją wiedzę. Wymyśliła, że przekuje ją w biznes.

– Miałam 24 lata, dla beduińskiej kobiety to już wiek staropanieństwa. Odmówiłam małżeństwa aranżowanego, rodzina była wściekła. Tata zażądał, bym do czasu wyjścia za mąż została w domu. Powiedział: „Jak wyjdziesz za mąż, będziesz mogła robić wszystkie biznesy świata”.

Kosmetyki naturalne – kremy, oleje, mydła – stały się jej wybawieniem. Mogła je przygotowywać samodzielnie, w kuchni, gdzie wcześniej testowała przepisy babci. Opatrywała je prostym napisem „Krem Mariam”. Kobieta beduińska nie może bowiem dzielić się swoimi danymi z obcymi.

– Mój mały biznes rósł w oczach, ale nie mógł się porządnie rozwinąć: nie miałam biura, telefonu czy maila. W 2005 r. nazwałam swoją linię kosmetyków Desert Daughter (Córka Pustyni). I to był strzał w dziesiątkę: mogłam założyć e-mail nie podając osobistych danych. O tym, że DD to ja, rodzice dowiedzieli się dwa lata później.

Wkrótce do małego przydomowego laboratorium dołączyło visitor’s ­centre – skromny barak na obrzeżach miasteczka, który Mariam zamieniła w sklep i przestrzeń dla gości. Izraelska telewizja nakręciła o niej reportaż. Wkrótce po emisji zaczęła wychodzić z długów. W 2013 r. miała 10 tysięcy odwiedzin rocznie, zatrudniała pięć kobiet. Wiedziała, że to właśnie kobietom chce pomagać, stwarzając dla nich miejsca pracy blisko domów. Bo beduiński mężczyzna może pracować daleko, a od Beduinki oczekuje się, że pozostanie blisko domowego ogniska.

– Gdy udało się rozkręcić interes, uznałam, że to dobry czas na zamążpójście. Miałam już 42 lata, ludzie pukali się w głowę: „Oszalałaś? Przecież w naszej społeczności w tym wieku kobieta zostaje babcią!”. Ale ja wiedziałam swoje. W połowie roku postanowiłam, że moje grudniowe urodziny chcę świętować z mężem. W sierpniu na konferencji poznałam mężczyznę młodszego ode mnie o 10 lat, który mi się spodobał. Pobraliśmy się dwa miesiące przed terminem, który sobie wyznaczyłam.

Desert Daughter rozwija się dalej. Mariam znalazła firmę we Francji, która reklamuje jej produkty na tamtejszym rynku. Marzy o nowym centrum odwiedzin, nie chce już przyjmować gości w rozlatującym się baraku i dziurawych namiotach. Chce też zbudować nową małą fabrykę, w której będzie mogła swobodnie produkować swoje kosmetyki (obecnie robi je w nielegalnej fabryczce w wiosce, w której mieszka).

– Każda decyzja beduińskiej kobiety, która decyduje się zadrzeć z tradycją, niesie z sobą koszt. Kulturowy, społeczny, finansowy. Wszystko, co robiłam, przychodziło mi z wielkim trudem. Nie mam dzieci, na to może być już za późno – mam przecież 47 lat. W naszej społeczności jestem odbierana rozmaicie. Niektórzy patrzą z podziwem, innych gorszy to, że mam firmę i prowadzę samochód. Nauczyłam się jednego, gdy ktoś mówi mi: „Nie dasz rady”, nie przejmuję się ani przez chwilę. Odpowiadam: „Jestem innego zdania”.

To jedna z najważniejszych lekcji, które dała jej pustynia. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. w 1987 r. w Krakowie. Dziennikarka, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego” z Izraela, redaktorka naczelna polskojęzycznego kwartalnika społeczno-kulturalnego w Izraelu „Kalejdoskop”. Autorka książki „Polanim. Z Polski do Izraela”, współautorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2018