Czterdzieści dziewięć lat będzie miał Emmanuel Macron, gdy zostanie byłym prezydentem Francji. Pójdzie rdzewieć na jakimś, niewątpliwie prestiżowym, bocznym torze. Ba, stanie się to wcześniej – już w momencie, kiedy jego aż do wczoraj najlojalniejsi przyboczni rozegrają partię o sukcesję, po czym natychmiast zorientują swoje polityczne żagle na tego lub tę, co stanie do wyborów, by zapewne przegrać z Marine Le Pen, patronką cierpliwych.
Tylko dwa razy po pięć lat i do widzenia. „Nieszczęsna głupota”. Tak prezydent wyraził się o zasadzie dwukadencyjności. Użył nawet grubszego słowa, niegodnego tych łamów, choć nie było to w domowym zaciszu, lecz na roboczym spotkaniu z przywódcami partii parlamentarnych. Gdyby tego rodzaju myśl wyraził nasz prezydent lub jego prezes, pewnie by się korki w serwerowni pana Muska przepaliły. Będąc teraz na ostrej diecie bez tutejszych mediów, nie będę próbował symulować wyrazów oburzenia. Ale czytam za to inne gazety: np. gwinejska „LeDjely” kąśliwie zauważa, że słowa Macrona były, cóż, troszkę nie na miejscu, w okresie ostrej zawieruchy w strefie wpływów Paryża w Afryce Zachodniej. Przecież dopiero co w Gabonie prezydent Ali Bongo został obalony w imię obrony demokracji, a jakże, bo panował już trzecią kadencję. Wcześniej przez pół wieku krajem trząsł jego tatuś, skądinąd wielki finansowy dobrodziej francuskich polityków. Niech wam o tym opowie Wojciech Jagielski, który wytrwale na tych łamach zrywa z oczu europocentryczne klapki.
Znawca innego kontynentu, Marek Rabij, pisze w serwisie internetowym „Tygodnika” o próbach przemianowania Indii na Bharat, nazwę o konotacjach religijnych i potencjale wykluczenia setek milionów obywateli. Premier tzw. największej demokracji na świecie mocno zagrał na tej nucie podczas szczytu G20 w Delhi, który śledziłem zgoła z innego powodu, zainteresowany kuchenną stroną takich spędów. Choć w sumie chodzi o podobne w naturze, przerośnięte ambicje władzy i pokazówki. Już wrzesień, a wy pewnie jeszcze nie wiecie, że ONZ z inicjatywy Indii zarządziła, iż mamy od stycznia Międzynarodowy Rok Prosa.
Premier Modi zagonił dostojnych gości w proso. Biedny Macron, mimo że zatrzymał się w pachnącym jeszcze kolonializmem hotelu Claridges, musiał od rana do wieczora zajadać wynalazki z mąki jaglanej oraz potrawy, w których proso udawało ryż. Na oficjalnym obiedzie dla głów państw każda pozycja w menu zawierała to ziarno, nawet na deser wydano pudding z prosa japońskiego aromatyzowany kardamonem. Zwróćmy uwagę na nazwę – w propagandowej akcji chodzi o cały rodzaj roślin, który potocznie określamy tym samym słowem, co jeden konkretny znany nam lokalnie gatunek (nazwa ścisła: proso zwyczajne, bo jakżeby inaczej, zawsze normalizujemy przyrodę wedle potrzeb i zwyczajów – nasze, więc zwyczajne).
Nieprzypadkowo proso japońskie nosi też miano chwastnicy – z pewnego punktu widzenia to bowiem jeden z bardziej uciążliwych chwastów psujących uprawy ryżu. Ma o wiele mniejsze wymagania glebowe i potrzebuje, podobnie jak inne gatunki z rodzaju (np. ciekawa manneczka znana wam z indyjskiej kuchni jako ragi), mniej wody. Dlatego wygrywa z ryżem. Może więc zamiast walczyć o ryż czy inne pszenice, finansować innowacje i materiał siewny, nawozy, nawadnianie – po prostu cofnąć zegar, zmienić punkt widzenia i wrócić do prosa, czy raczej różnych prós? Taki, zdaje się, jest pomysł Modiego. Zbożowa forma wstawania z kolan, odzyskania suwerenności na złość dawnym metropoliom, które, jako kraje mało ludne i zasobne, mogą sobie pozwolić na uprawy szlachetniejszych zbóż.
Nie wróżę powodzenia, przynajmniej w tej części świata. Jagły gorzej się trawi (jak wiele potraw „paleo”), brzydko pachną podczas gotowania, są mniej elastyczne w zastosowaniach. Jak na ironię, obecny niewielki renesans prosa w Europie zawdzięczamy tylko temu, że jest filarem kuchni bezglutenowej, czyli jednej z ważniejszych ortoreksji przeżartego, zapatrzonego we wzdęty pępek Zachodu. Ale gdyby nasze władze chciały kiedyś wydać ułamek tego, co Indie, lecz na promocję narodowej gryki – będę pierwszy do opowiadania nieszczęsnych głupot na jej temat. Uwielbiam tulić się do koca, pod którym dochodzi kasza gryczana, i wdychać jej zapach. ©℗
Oczywiście na hasło „proso” zaraz otwierają się archiwa każdej kuchni europejskiej. Przeważnie są tam rzeczy nijakie i w sumie smutne. Na tym tle wyróżnia się neapolitańskie ciasto migliaccio. Podgrzewamy 400 ml mleka i 400 ml wody wraz ze skórką z cytryny i szczyptą soli. Kiedy będzie bliskie wrzenia, wyłączamy ogień, wyjmujemy skórkę, roztapiamy 30 g masła i wsypujemy bardzo powoli 160 g kaszy jaglanej. Gotujemy na małym ogniu, ciągle mieszając, aż kasza wchłonie cały płyn, odstawiamy. Ubijamy 3 duże jajka z 200 g cukru i odrobiną wanilii, wkręcamy łyżką 250 g ricotty i na końcu wystudzoną kaszkę. Pieczemy w tortownicy o średnicy 24 cm w 200 st. C, aż się porządnie zrumieni, czyli co najmniej godzinę. Dobrze się nadaje do nasączania – np. syropem z soku pomarańczowego i cukru czy z kwiatów bzu. Albo smarowania – gorzką konfiturą z pomarańczy lub masłem orzechowym.