Nawet Kwaśniewski nie pomoże

Wojny liderów, głęboki podział elektoratu na liberalnych mieszczan i peerelowskich „wykluczonych”, stosunek do Kościoła, bolszewicka gęba – z wielu powodów lewica długo jeszcze pozostanie w opozycji.

14.01.2013

Czyta się kilka minut

Wiec SLD i Ruchu Palikota „Zatrzymać faszyzm-naprawić państwo”. Warszawa, 16 grudnia 2012 r. / Fot. Mariusz Gaczyński / EAST NEWS
Wiec SLD i Ruchu Palikota „Zatrzymać faszyzm-naprawić państwo”. Warszawa, 16 grudnia 2012 r. / Fot. Mariusz Gaczyński / EAST NEWS

Słysząc pytanie, dlaczego lewica nie może zdobyć władzy, większość czytelników „TP” zapewne wzrusza ramionami. Zapytajmy więc raczej, dlaczego lewica nie potrafi politycznie „odblokować” i użyć istniejącego już w Polsce elektoratu lewicowo-liberalnego? Tu o wzruszenie ramion trudniej, bo bez skutecznego zagospodarowania tej grupy wyborców scena polityczna pozostaje mocno przechylona na prawo – i to nie w stronę prawicy konserwatywnej czy liberalnej, ale posmoleńskiej, antyliberalnej i antyeuropejskiej.

Dla osoby za „realnym socjalizmem” PRL nieprzepadającej jest jeszcze jeden powód, by na kłopoty lewicy patrzyć bez entuzjazmu. Założenie, że lewica w Polsce po roku 1989 może być tylko „postkomunistyczna”, czerpie siłę wyłącznie z nostalgii części dawnego aparatu władzy i jego dzieci za bezpowrotnie utraconym państwem i społeczeństwem „socjalizmu realnego”, a dla mnie stanowi jeden z najważniejszych dowodów, że z „postkomunizmu” wciąż nie wyszliśmy. W kraju mającym kiedyś wspaniałą – nawet jeśli nie zawsze politycznie silną – tradycję demokratycznego socjalizmu i lewicowego liberalizmu, sięgającą od PPS po „Wiadomości Literackie”, komunistom może nie udało się zbudować sprawiedliwego ładu społecznego ani efektywnej gospodarki, ale udało się im zniszczyć lewicową wrażliwość i lewicową politykę.

Kłopoty lewicy i „lewicowego liberalizmu” w Polsce uważam więc także za przeszkody w dokończeniu dekomunizacji. Nasz „postkomunizm”, poza patologiami gospodarki i państwa prawa, cechowała bowiem i nadal cechuje nieobecność silnej socjaldemokracji, istniejącej w prawie wszystkich europejskich krajach, łącznie z Czechami, Słowacją czy Litwą, które przecież także „wychodziły z komunizmu”.

KŁOPOT PIERWSZY: personalia

Mimo rozbicia politycznego, mimo problemów z własnym językiem i tożsamością, mimo tworzącego się dopiero zaplecza intelektualnego i medialnego polski elektorat liberalno-lewicowy ma potencjał sięgający 20-25 procent. Oczywiście SLD Leszka Millera zdobyło kiedyś w wyborach 41 proc. głosów, ale ta formacja nie była wówczas lewicowa. A w każdym razie nie wyłącznie i nie to było jej siłą oraz siłą jej lidera.

Po pierwsze, nostalgia za PRL-em wciąż gwarantowała wówczas spory elektorat. Zmiana pokoleniowa w polskiej polityce zachodziła powoli, a przez kraj nie przetoczył się jeszcze walec „polityki historycznej”. Po drugie, Leszek Miller jako umiejący „jednoczyć” pierwszy twórca partii wodzowskiej otrzymał premię wynikającą z faktu, że polityczni i związkowi baronowie AWS oraz UW kończyli właśnie wzajemne „dożynki”, po raz kolejny czyniąc z określenia „obóz postsolidarnościowy” ponury żart w oczach większości Polaków. Poza tym Miller miał wówczas realne priorytety, nie związane z tradycyjną lewicowością: robił wszystko – od swojej kluczowej roli w uniewinnieniu Kuklińskiego, po polityczne decyzje w okresie amerykańskiej „wojny z terrorem” – aby umieścić Polskę jak najgłębiej w NATO. Akcesja do UE i liberalizacja polskiej gospodarki także wydawały mu się ważniejsze niż realizacja pakietu „lewicy społecznej”. Nie wygrywał więc wyborów jako „człowiek lewicy”, ale raczej jako skrajnie „realistyczny”, a nawet nieco konserwatywny państwowiec.

Elektorat lewicowo-liberalny w Polsce jest oczywiście mniejszy niż tamto 41 proc., zdobyte w 2001 r. przez SLD. Problem w tym, że konkurują o niego dwaj bardzo ambitni politycy, Miller i Palikot, mający niewielką zdolność do kooperacji. Ten pierwszy pamięta, jak pod hasłem „poszerzenia”, „otwarcia”, „wielonurtowości” lewicy politycznie zlikwidowano zarówno jego osobiście, jak też jego partię. Ma także prawdziwą obsesję Lewicy i Demokratów, które to ugrupowanie rzeczywiście okazało się katastrofą. Z dodawania 2 + 2 zamiast 4 wyszła raczej 1/4 – w matematyce takie wyniki są niemożliwe, a w polityce owszem, bowiem nawet lista wyborcza złożona z celebrytów o najsympatyczniejszych poglądach i wizerunkach nie zastąpi partii dysponującej silnym aparatem i zakorzenieniem społecznym.

Palikot jest z kolei klasycznym politycznym bonapartystą – siła jego osobistej ambicji pozwala mu się wydobyć z różnych sytuacji bez wyjścia, a wraz ze sobą potrafi z nich wydobyć także idee, elektoraty oraz różne wcześniej „niewybieralne” postacie, jak choćby Biedronia czy Grodzką. Bonapartysta nie budzi jednak zaufania jako potencjalny partner – Napoleon był przez krótki czas członkiem Dyrektoriatu, ale przecież wszyscy wiedzieli, że tak naprawdę marzy wyłącznie o zostaniu cesarzem.

Palikot wiedząc, że jako symbol „koalicyjności w polityce” nie jest wiarygodny, postanowił wykorzystać w tym celu Aleksandra Kwaśniewskiego. Tyle że Kwaśniewski jako odległy patron będzie nieskuteczny, a jako realny lider polityczny wrócić chyba nie może (zresztą gdyby nawet mógł, zamiast jednej centrolewicy mielibyśmy trzy). W momencie, kiedy zaczęły krążyć pogłoski o jego nowych politycznych inicjatywach, były prezydent otrzymał bolesne ciosy wizerunkowe, jakimi były informacje „Gazety Wyborczej”, że jego głównym źródłem utrzymania jest spora pensja wypłacana przez Kulczyka, a pobocznym – doradzanie oskarżanemu o dyktatorskie zapędy prezydentowi Kazachstanu. Nie zgadzam się z tezą Palikota, że „Wyborcza” była PR-owym narzędziem Donalda Tuska, który własnych „ludzi lewicy” też nie chce Kwaśniewskiemu oddawać. „GW” jest jednym z ostatnich dużych mediów w Polsce, któremu realnie zależy na większym zrównoważeniu polskiej sceny politycznej, a o Kwaśniewskim napisała, bo nie mogła nie napisać – nie jest jednak pismem „W sieci” czy „Naszym Dziennikiem”, które mogą sobie pozwolić na pomijanie podobnie kłopotliwych informacji o Jarosławie Kaczyńskim.

Zatem dzisiejszej lewicy politycznej pozostają Miller i Palikot, mogący się wzajemnie blokować jeszcze przez 10 lat, i mocno nadwyrężony wizerunkowo Kwaśniewski. To sprawia, że elektoratów lewicowo-liberalnych przez jakiś czas będzie w Polsce więcej niż jeden. I że będą politycznie słabsze niż jeden.

KŁOPOT DRUGI: mieszczanie kontra plebejusze

Za personaliami stoją jednak poważniejsze różnice. Problemem, jaki naprawdę paraliżuje polską lewicę, jest trwałe rozdzielenie skłonnego do populizmu elektoratu lewicy plebejskiej i liberalnego elektoratu lewicy mieszczańskiej (nawiązuję tu do przekonujących analiz Ryszarda Bugaja i Rafała Matyi).

Rozbicie wyborców na elektorat mieszczańskiej emancypacji i elektorat plebejskiego wykluczenia i lęków to nie jest problem wyłącznie polski. We Francji całe okręgi przechodziły kiedyś spod rządów socjalistów i komunistów pod rządy Frontu Narodowego, kiedy strach przed emigrantami „kradnącymi nam pracę” zderzył się z postępowymi postulatami tolerancji, multikulturalizmu – i z nimi wygrał. Jednak ostatecznie decydująca część elektoratów i aparatów socjaldemokracji francuskiej, niemieckiej, brytyjskiej czy hiszpańskiej wie, że emancypacja społeczna musi być nieodłącznym towarzyszem emancypacji obyczajowej i kulturowej. Tamtejsi socjaliści mają poparcie zarówno organizacji gejowskich czy feministycznych, często raczej mieszczańskich, jak i silnych związków zawodowych. Tylko dzięki temu lewica pozostaje w tych krajach kluczowym graczem.

Ale problem polskiej lewicy jest też bardziej lokalny. Rafał Matyja powiedział niedawno w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej” o niebezpiecznej i skrajnej „antyspołeczności” znacznej części liberalnego mieszczaństwa w naszym kraju. Najstarsi pamiętają pogardliwe anegdoty o „ruskich”, którzy albo wkraczali do Polski w 1939 r., albo pół wieku później wyjeżdżali na Zachód, żeby zaopatrywać się tam w budziki czy damską bieliznę – wszystko to z panicznego głodu dóbr materialnych, nigdy niezaspokojonego przez „realny socjalizm”. My, Polacy po roku 1989, jesteśmy takimi „ruskimi” z opowieści własnych ojców i babek. Polskie nowe mieszczaństwo po raz pierwszy od 60, a może nawet od 200 lat może zacząć wreszcie zaspokajać głód dóbr materialnych. W tej sytuacji perspektywa przekonania go do podzielenia się z „wykluczonymi”, choćby jednym z trzech świeżo zdobytych budzików, jest na razie poza granicami politycznego realizmu. Z racji historycznego i społecznego fatum Polska to dzisiaj jedno z najmniej uzwiązkowionych i najmniej społecznie solidarnych państw europejskich.

Nowe polskie mieszczaństwo jest zbyt wygłodniałe, aby pozwolić sobie na solidarność społeczną. Z kolei „wykluczeni” polskiej transformacji widzą, że mieszczaństwo zbyt jawnie nimi pogardza i zbyt jawnie się ich boi. Trudno zatem, aby ci „wykluczeni” uznali, że wysuwane przez liberalną część polskiego mieszczaństwa postulaty emancypacji obyczajowej czy świeckości państwa mają cokolwiek wspólnego z ich interesami.

Mówiąc „wykluczeni”, nie mam przy tym na myśli młodych polskich „oburzonych” z dotkniętej kryzysem nowej klasy średniej, ale robotników, którzy stracili swoje zakłady pracy, a nawet całe gałęzie przemysłu w trakcie – być może nieuniknionej, być może zbyt pospiesznej – polskiej dezindustrializacji. Mam na myśli emerytów, dawnych beneficjentów awansu społecznego PRL, którzy po upadku tamtej formacji społeczno-geopolitycznej znaleźli się w symbolicznej otchłani, niepewni swojego statusu społecznego, na który przecież pracowali kilkadziesiąt lat. Wykluczeni społecznie przez polską transformację, zamiast do jakiegokolwiek przedstawiciela mieszczańskiej centrolewicy, prędzej skierują się do o. Rydzyka albo do Kaczyńskiego, obsługujących gierkowską nostalgię za krajem jednolitym społecznie i światopoglądowo skuteczniej niż SLD.

KŁOPOT TRZECI: czy można zdobyć władzę na antyklerykalizmie?

Odpowiedź brzmi: dziś nie można, a czy jutro będzie można, zależy to nie od lewicy, ale od Kościoła, który jest w dzisiejszej Polsce tak silny, że to jego wybory przesądzą o tempie, w jakim będzie się posuwała sekularyzacja. Niektórzy mówią, że Palikot już dzisiaj postanowił zdobyć władzę na antyklerykalizmie. Jeśli rzeczywiście tak myśli, oczywiście się myli, ale według mnie on raczej uważa, że już dzisiaj na antyklerykalizmie można zdobyć i skonsolidować pewien niewielki elektorat, który posłuży do poważniejszej walki o władzę, jeśli polski Kościół nadal będzie posługiwał się jako narzędziami ewangelizacji o. Tadeuszem Rydzykiem i redaktorem Tomaszem Terlikowskim.

Dorasta już, co prawda, pokolenie, które nie rozumie specyficznej roli Kościoła w polskiej tradycji i życiu społecznym oraz politycznym. Nie oglądało żadnego powstania (aż po zdławienie Solidarności w latach 80. włącznie), po którego klęsce na pobojowisku zawsze pojawiali się niosący pocieszenie katoliccy kapłani. Nie zna diagnoz Brzozowskiego i Dmowskiego (które formułowali zresztą jako ludzie niewierzący), że polska kultura i cywilizacja są katolickie, bo żadnej świeckiej formuły cywilizacyjnej w swojej historii Polacy stworzyć nie umieli. W dodatku to nowe pokolenie ogląda już na co dzień Europę Zachodnią, czyli miejsce, gdzie istnieją zarówno silne tradycje religijne, jak też silne i równoprawne tradycje świeckie. To pokolenie nie rozumie zatem głębszych przyczyn obecnej klerykalizacji polskiego życia społecznego i politycznego.

Dopóki jednak w polskiej polityce i w polskim życiu społecznym dominują pokolenia wcześniejsze, „rozumiejące” czasami zbyt wiele, antyklerykalizm jako narzędzie polityczne ma swoje ograniczenia i skazuje lewicę na elektorat mniejszościowy. Leszek Miller antyklerykałem nigdy nie był, nie jest też antyklerykalne jądro jego aparatu. Nawet słynne już SLD-owskie władze Częstochowy, zamiast wieszać pęta kiełbasy i butelki z wódką na murach Jasnej Góry, wolały przeprowadzić pierwszy w Polsce program współfinansowania zabiegów in vitro przez władze publiczne.

KŁOPOT CZWARTY: „Jest bolszewizmu spadkobiercą lewica”

Są jednak kłopoty, jakie lewica ma niezależnie od własnych wyborów, gdyż wynikają one z ideowego kontekstu współczesnej Polski, realnie przesuniętego na prawo. Sam będąc współpracownikiem „Krytyki Politycznej”, a więc ważnego środowiska nowej lewicy, mam okazję obserwować uważnie działania i wypowiedzi jej prawicowych przeciwników. Symptomatyczna wydała mi się niedawna deklaracja Jarosława Gowina, że bliżej mu do Młodzieży Wszechpolskiej i ONR niż do „Krytyki Politycznej”, bo „jego pokolenie” będzie zawsze odczuwać „wstręt” do bolszewizmu. Gowin odniósł się do wydanej przez „KP” książki „Rewolucja u bram”, która nie jest wyrazem „nostalgii za bolszewizmem”, ale opracowanym przez Sławoja Žižka i poprzedzonym jego krytycznym wstępem wyborem pism Włodzimierza Lenina.

Obecne poglądy Žižka mogą się jednym wydawać niesłuszne, innym dziwaczne, ale akurat w czasach komunizmu Tity był on wyrzucany z uczelni za swoje rewizjonistyczne poglądy. Zresztą jeśli Žižek jest kompromitującym „komuchem”, co powiedzieć o PRL-owskich oportunistach, którzy dziś tłoczą się na samych szczytach „antykomunistycznej” polskiej prawicy, od Karola Karskiego po Jerzego Roberta Nowaka? „Krytyka Polityczna”, o czym Gowin doskonale wie, wydaje także książki Marci Shore i Tony’ego Judta, autorów bardziej odległych od jakichkolwiek komunistycznych sentymentów, niż Jarosław Kaczyński wspominający „Gierka mocarstwowego” czy Rafał Ziemkiewicz zachwalający moczarowską linię polityki historycznej PRL, bo w przeciwieństwie do III RP „chroniła dumę Polaków”.

Wszyscy pamiętamy cytat z „Traktatu poetyckiego” Czesława Miłosza: „Jest ONR-u spadkobiercą Partia”. Pozwalał on – trochę nieuczciwie – delegalizować tradycję endecką, choćby i radykalną. Nawet liderzy ONR-u byli bowiem mordowani przez nazistów, a po wojnie jedni z nich szli do lasu, drudzy do PAX-u. Także przedwojenni socjaliści czasem kończyli we Wronkach, a czasem w KC PZPR. Tyle że dziś moi prawicowi rówieśnicy, którzy w latach 90. oburzali się na „skrót myślowy” Miłosza, sami próbują stosować formułę: „jest PRL-u i bolszewizmu spadkobiercą wszelka lewica”, usiłując zdelegitymizować potencjalnego konkurenta ideowego i politycznego. Jest to metoda nieuczciwa, choć w obszarze mojego pokolenia, a i pokoleń wcześniejszych, bardzo skuteczna.

Tymczasem lewica jest Polsce potrzebna, a próby jej delegitymizacji przy użyciu historii są przejawem krótkowzroczności. Dopóki jednak ona sama nie rozwiąże problemów społecznych i politycznych, które tu przypomniałem, nie ma szansy nie tylko na zdobycie władzy, ale choćby na zrównoważenie polskiej sceny politycznej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2013