Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
"Józek z Michałkowic" (dzielnica Siemianowic), jak o nim mówią, mimo wybitnego talentu, na stałe związał się z regionalną sceną muzyczną. Organizował też widowiska plenerowe - jednym z nich było "Drzewo bytkowskie", zainscenizowane ku pamięci stryja, którego na pobliskim drzewie powiesili Niemcy w 1941 roku. W powstaniach śląskich walczył jego dziadek Franciszek. Opowiadali o nim mama oraz wujek Stefan, który gromadził historyczne dokumenty. Na strychu przez wiele lat przechowywali pistolet - leżał wśród innych rupieci, których nikt nie miał czasu sprzątnąć. - Z tatą nie miałem kiedy gadać o powstaniach - mówi pan Józef. - Był sztajgerem (czyli sztygarem) na kopalni, ciężko pracował, tak jak ja teraz.
Z Józefem Skrzekiem trudno się spotkać. Ciągle daje koncerty, stale jest w trasie. Ledwo zdążył zapytać córkę, jak jej poszła matura. - Dziadek też był zapracowanym górnikiem - mówi.
- Tutejsze kopalnie i zameczki należały do Niemców, ale dobrze się z nimi dogadywało. Powstanie było raczej kwestią tożsamości. W pierwszym powstaniu ludzie z Michałkowic, mimo chęci, nie wzięli udziału. Nie mieli karabinów. O przebiegu następnych powstań pan Józef wie niedużo. Bardziej interesuje go historia hitlerowskiej okupacji.
- Ale to się przecież łączy - tłumaczy. - Nasze stryjki walczyli,
to my też. Taka jest tradycja, żeby Śląsk był w Polsce. Kiedy jadę na koncerty za granicę, też podkreślam, że to polski zespół. Nawet sobie nie uświadamiamy, że niektóre rzeczy mają związek z powstaniami. Mamy to, po prostu, we krwi.