Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Celowo piszę słowo "zło" w cudzysłowie. Nie chodzi przecież w tym kontekście o zło, którego nie umielibyśmy opisać, zło demoniczne, nieludzkie, przekraczające wszelkie wyobrażenie. Nie: chodzi o "złych ludzi" i ich konkretne czyny, a w naszej dzisiejszej sytuacji - o "złe dzieci": dzieci, które sięgają po przemoc, które znęcają się nad sobą nawzajem lub przynajmniej przyzwalają na to, by takie rzeczy działy się w ich otoczeniu. "Coś złego dzieje się z tymi dziećmi". Tak, ale to nasze dzieci. Mogłyby być nasze... To mogłoby się wydarzyć w naszej szkole, na naszym osiedlu, w naszej miejscowości... Ale kiedy wskażemy i nazwiemy "zło", w tym samym momencie odsuwamy je od siebie. "Złe dzieci" przestają być nasze. Stają się bezosobowym "złem", czyli czymś obcym, za co nie ponosimy odpowiedzialności.
Za murami
Wróćmy do pytań z początku tekstu. Każde z nich wyznacza inny horyzont oczekiwań i - co ważniejsze - zaangażowań.
Jeżeli pragniemy "świętego spokoju", będziemy popierać siłowe rozwiązania narosłych problemów, będziemy się zgadzać na nowe środki segregacji i represji, wierząc, że okażą się skuteczne - odsuną od nas "zło" i przyniosą naszemu zalęknionemu "ja" upragnioną ulgę. Będziemy wyznawać wiarę w państwo silne i stanowcze, które mówi: "żarty się skończyły!" i obiecuje, że "nareszcie zrobi porządek". To wiara, która pomoże nam przejść przez życie bez brudzenia sobie rąk. Pohukiwania silnego państwa sprawiają, że możemy czuć się "moralni", nawet nic nie robiąc.
Jeżeli pragniemy "społeczeństwa życia", musimy zrezygnować ze "świętego spokoju", naruszyć nasze (i tak już kruche) poczucie bezpieczeństwa i wyjść naprzeciw innym ludziom, których do tej pory nie dostrzegaliśmy lub omijaliśmy z daleka. To mogą być nastolatkowie, sfrustrowani i zagubieni, którzy najlepiej rozumieją język agresji. To mogą być ludzie z naszego otoczenia, na przykład tacy, którym nie starcza do pierwszego nawet z dwóch pensji i dlatego żyją w utajonej rozpaczy, zmuszeni odmawiać dzieciom tego, czego sobie dawno już odmówili. Ale mogą to być także nasze własne dzieci, nasi małżonkowie, z którymi nie rozmawiamy częściej, niż tego wymaga pragmatyka mieszkania pod wspólnym dachem lub wspólnego wykonywania zadań. Tak, ich także nie dostrzegaliśmy... Innymi słowy, jeżeli chcemy żyć w "społeczeństwie życia", musimy wziąć na siebie odpowiedzialność za przestrzeń, w którą wkroczyło zło. To nasza przestrzeń, a więc i - nasze zło.
Bardzo łatwo jest zbudować mury. Zamknięte zakłady poprawcze symbolizują naszą klęskę. Nie każdy człowiek będzie kochany, nie każdemu warto dać szansę, nie każdy zasługuje na naszą uwagę. Nikt nie przeczy, że występek trzeba karać. Izolacja to często dobra kara - pod warunkiem, że towarzyszy jej resocjalizacja. Stara mądrość głosi, że trzeba odejść, aby móc wrócić. Żeby człowiek zrozumiał swoją winę, trzeba mu najpierw pomóc odbudować w sobie poczucie własnej wartości. Choćby szczątkowe. Ale kiedy zaczyna się oszczędzać na resocjalizacji - a pożałować pieniędzy na ten cel bardzo łatwo - droga powrotu się zamyka. Mury rosną. Mury, które są wyrazem pogardy i strachu.
Pozrywane nici
Pisałem dwa tygodnie temu na tych łamach o wizycie w Polsce Jeana Vanier. Podczas publicznych spotkań i prywatnych rozmów Jean ciągle wracał do pytania: dlaczego człowiek potrzebuje mieć kogoś, komu mógłby okazać pogardę? Przypomnę raz jeszcze odpowiedź, którą znalazł u Martina Luthera Kinga. "Gdyby człowiek nie gardził drugim człowiekiem, byłby zmuszony przyjrzeć się temu, co w nim samym jest godne pogardy". "Wielu z nas żyje w stanie utajonej depresji - mówił Vanier. - Ukrywamy własne lęki, ukrywamy prawdę o nas samych. W ten sposób przywiązujemy się do naszych zranień i nie potrafimy się od nich uwolnić. Przyjąć to, co jest raną w każdym z nas - oto droga przemiany i wyzwolenia".
Kiedy "wychodzimy na zewnątrz", nasz wewnętrzny świat burzy się i buntuje. Czujemy się niepewnie. Ryzyko wydaje się nam zbyt wielkie. Nie ma jednak innej drogi do "społeczeństwa życia". Żeby móc dawać i przyjmować życie, trzeba przekroczyć własne lęki, uwolnić się od ran, które w sobie nosimy. To nie dzieje się od razu. To proces, który trwa. Proces uzdrowienia. Aby stanąć - naprawdę stanąć - wobec tragedii, które dziś przeżywamy, każdy z nas musi zapytać samego siebie: czy chcę tego uzdrowienia? I czy chcę go tylko dla siebie, czy również dla innych? Czy chcę go dla mojej żony, męża? Czy chcę go dla moich dzieci? Dla moich przyjaciół i znajomych? Czy chcę go dla tych chłopców, którzy upokorzyli czternastoletnią Anię, i dla jej koleżanek i kolegów, którzy na to patrzyli?
Nie dziwmy się dzieciom, że patrzyły na zło i nie reagowały. My też patrzymy na zło i nie reagujemy. Kryć zło, jak długo się da, odwracać głowę - oto czego mogą się od nas nauczyć. Jeżeli chcemy stanąć - naprawdę stanąć - wobec tragedii, które dziś przeżywamy, musimy zejść głęboko. A następnie szeroko otworzyć oczy.
Jeszcze raz zapytajmy: jakie są nasze pragnienia? Konkretnie - dzisiaj, w tej rzeczywistości, w której żyjemy? Czego chcemy dla siebie? Czego - dla naszego otoczenia? Czy zależy nam na Polsce? Jakiego bezpieczeństwa pragniemy dla naszych dzieci? Jakiej szkoły? Czy nie takiej, która wychowywałaby ludzi dojrzałych i wrażliwych, ludzi o chłonnych i otwartych umysłach, a zarazem takich, co to na pewno "dadzą sobie radę w życiu"?
Między naszymi pragnieniami a miejscem, w którym jesteśmy, biegną rozmaite nici. Wiele z nich jest pozrywanych, wiele gdzieś się zagubiło, nie sięgnąwszy nigdy końcem drugiego brzegu. Co powoduje, że nici rwą się lub plączą? Odpowiem najprościej, jak umiem: to nasze ucieczki z pola odpowiedzialności. Mam wrażenie, że z każdym rokiem przybywa uciekinierów. Nie chodzi mi o tych, którzy wyjeżdżają na Zachód. Chodzi mi o "emigrację wewnętrzną". O czekanie - może coś się zmieni...
Tymczasem mamy swoje państwo. Zamiast czekać, co nam zaproponuje, domagajmy się od niego przynajmniej, by było bardziej "ludzkie". By nie kładło kłód pod nogi tym, którzy chcą uzdrawiać, którzy spieszą z pomocą, którzy działają na rzecz dialogu. Tyle przecież możemy żądać?
Wybór, przed jakim stoimy, nie jest tylko naszym wyborem. Pytanie o przyszłość odpowiedzialności stoi przed całą naszą cywilizacją. Niestety, odpowiedź raczej nie przyjdzie "z góry". Doświadczenie dwóch totalitaryzmów podpowiada, że każda odpowiedź, która przyszłaby "z góry", mogłaby być dla odpowiedzialności jeszcze większym zagrożeniem. Gdzie zatem szukać ratunku?
Ostatnie pytanie pozostawię bez odpowiedzi. Niech będzie jak dzwonek przed końcem lekcji. Może choć na tę pauzę wyjdziemy w milczeniu...