Nasze Macondo

Zbigniew Benedyktowicz: W czasie naszych studiów Kolberg funkcjonował jako klasyk, więc w zasadzie nie miało się do niego bezpośredniego dostępu. Zainteresowanie jego dorobkiem to był nasz własny, prywatny „zwrot ku źródłom”.

16.02.2014

Czyta się kilka minut

Dziewczęta ze świecami w drodze do kościoła na święto Matki Boskiej Gromnicznej, Kasinka Mała / Fot. Zdzisław Szewczyk, 1967 r.
Dziewczęta ze świecami w drodze do kościoła na święto Matki Boskiej Gromnicznej, Kasinka Mała / Fot. Zdzisław Szewczyk, 1967 r.

DARIUSZ CZAJA: Na początek pamiętny dla mnie obrazek: pierwsza połowa lat 80. ubiegłego wieku, Twoje ówczesne mieszkanie w Warszawie przy Wilczej, salon, a w rogu, na wielkim jak lotnisko blacie stołu stoją ułożone w stosy tomy Kolberga, spomiędzy których wystaje ledwie Twoja głowa. Skąd ten Kolberg wtedy, i to w takim nadmiarze? Czym było jego dzieło dla Ciebie i Twojego pokolenia etnografów?
ZBIGNIEW BENEDYKTOWICZ:
Nasze zainteresowanie Kolbergiem zaczęło się trochę wcześniej, jeszcze w latach 70. Prekursorami odkrywania Kolberga byli wówczas Ludwik Stomma, Joanna i Ryszard Tomiccy oraz Jerzy Wasilewski. To była swego rodzaju moda, nie wiem do końca, z czego ona się brała. Był to raczej odśrodkowy ruch wewnątrz środowiska etnografów, o bardzo różnych czynnikach motywujących.
Wydawano w tej socjalistycznej Polsce kolejne tomy „Ludu...” Kolberga pod solenną redakcją Józefa Burszty. I w którymś momencie dowiedzieliśmy się, że ta cała piękna seria została nagle przeceniona! Okazało się, że w tzw. wzorcówce w Pałacu Kultury stoją całe wagony Kolberga. I wchodząc z tyłu, pomiędzy regały, można było kupić tomy po 5-6 złotych za sztukę. Nikt tego wtedy nie czytał, nikt nie kupował, może poza zespołami muzyczno-tanecznymi czy folklorystami.
Oczywiście odkrywanie Kolberga to nie była tylko kwestia przeceny. Wiązało się to też z pasją kolekcjonerską – także kolekcjonowaniem książek – i odkrywaniem Kolberga jako źródła. Był on czytany źródłowo na równi z takimi pracami jak „Lud białoruski” Michała Federowskiego czy „Lud ukraiński” Antoniego Nowosielskiego. W środowisku etnograficznym kupowanie tych staroci zamieniło się w niemal sportowe współzawodnictwo; to był czas biegania po krakowskich antykwariatach, gdzie leżały jeszcze nadbitki prac Polskiej Akademii Umiejętności, prace Talko-Hryncewicza, nadbitki ze „Zbioru Wiadomości do Antropologii Krajowej” czy „Materiały Archeologiczno-Antropologiczne i Etnograficzne”. Wszystko to zalegało wtedy na półkach.
A więc „Lud...” to nie był dla Was preparat za szkłem, a Kolberg nie był synonimem etnograficznej ramoty?
Ależ skąd! Więcej: wtedy, w końcu lat 70., podczas badań terenowych można jeszcze było znaleźć ludzi, którzy należeli do czasu uchwyconego przez Kolberga. Jeszcze wtedy istniała, była żywa ta struktura mentalna, świadomościowa, wyobrażeniowa. Zasługą Ludwika Stommy, który kierował wówczas tzw. badaniami węzłowymi na KUL-u, dotyczącymi wierzeń i wyobrażeń ludowych, było może nie tyle zweryfikowanie Kolberga, ile raczej odsłonięcie żywej obecności minionego, potwierdzenie długiego trwania dawnych struktur mentalnych.
A przecież później, w swojej pracy „Antropologia kultury wsi polskiej XIX i XX wieku”, był on bardzo krytyczny w stosunku do wyidealizowanej, obrzędowej, przylizanej kultury ludowej. Podkreślał, jak nieprawdziwy jest obraz wsi polskiej pozbawionej nędzy, brudu, pijaństwa – a to właśnie ten obraz kojarzono powszechnie z wytańczonym i wyśpiewanym ludem à la Kolberg.
Nie mieliśmy poczucia, że to, co spotykamy w terenie, jest radykalnie odmienne od tego, co zarejestrował Kolberg. Kiedy o tym myślę po latach, mam wrażenie, że nasze ówczesne odkrywanie jego dzieła ma coś wspólnego z Marquezem. Czytanie Kolberga kojarzy mi się w sposób nieomal naturalny ze „Sto lat samotności”. Kiedy weszło się w te wszystkie wierzenia, w te – jak mówi podtytuł jego „Ludu...” – „obrzędy, gusła, zabawy”, a później zaczęło się czytać Marqueza, to można było odnieść wrażenie, że mamy tu do czynienia z tym samym realizmem magicznym z przełomu XIX i XX w., tyle że przeniesionym do czasów współczesnych.
Wszystkie te przesądy, wierzenia, płanetnicy, czarownice, południce, utopcy, duchy, sny, wróżby... To wszystko kojarzyło mi się z Mar­quezem, było takim zanurzaniem się w „rzeczywistość równoległą”. I kiedy zaczynało się czytać fragmenty Kolberga dotyczące wierzeń, fragmenty dotyczące rzeczywistości apokryficznej, to był to podobnie intensywny świat. To było nasze Macondo, ten sam świat cudowności, surrealizmu i magii.
Z perspektywy badacza terenowego wieś z lat 70., z jej zachowaniami, wyobrażeniami i mentalnością, przeglądała się w Kolbergu jak w lustrze.
Mało tego: Kolberg pomagał rozumieć tamtą tradycyjną rzeczywistość. Oto przykład: pod koniec studiów brałem udział w badaniach terenowych prowadzonych przez prof. Mariana Pokropka przy naszej wschodniej granicy, niedaleko dzisiejszego „Pogranicza” Krzysztofa Czyżewskiego, siedliska Strumiłły i Krasnogrudy Miłosza. W pewnej wiosce nagrywałem z jakimś krawcem litewskie pieśni żniwne. Nie rozumiałem ni w ząb, o co idzie, ale nagrywałem pokornie. On był znany z tego, że wróżył z kart. I podczas tego wywiadu z nim wywróżył mi przyszłość, dokładniej może: wskazał, jak powinienem się zachowywać w życiu. Powiedział mianowicie, że „powinienem szukać żony nie dalej niż kilometr na południe od domu i żeby nie miała rzadkich zębów”. Żonę znalazłem co prawda 500 kilometrów na południe ode mnie, ale długo nie mogłem zrozumieć, o co chodziło z tymi zębami. I dopiero po latach, szykując się do doktoratu o wizerunku Innego, ­Obcego – w tym także wizerunku istot demonicznych – pojąłem, przekopując się przez tomy Kolberga, że rzadkie zęby mają wiedźmy, czarownice. Po latach dopiero zrozumiałem, co on miał na myśli, kiedy mówił o tych zębach. I ja to wyczytałem u Kolberga właśnie!
Wygląda na to, że nie ma racji Andrzej Bieńkowski – zasłużony skądinąd badacz i rejestrator muzyki polskiej wsi – kiedy w liście do redakcji „Kontekstów” wspomina lata 70. i pisze o jakoby „lekceważącym i protekcjonalnym tonie środowisk naukowych” wobec Kolberga w tamtym czasie, mówi o odwróceniu się intelektualistów od „chama”. Wasz entuzjazm wobec „Ludu...” pokazuje coś zgoła odwrotnego.
W czasie naszych studiów o Kolbergu uczono głównie w ramach kursu historii etnografii. Funkcjonował jako klasyk, więc w zasadzie nie miało się do niego bezpośredniego dostępu. Zainteresowanie Kolbergiem to był nasz własny, prywatny „zwrot ku źródłom”.
To zresztą zbiegało się z proklamowanym wtedy antypozytywistycznym przełomem w humanistyce – warto przypomnieć, że dominował wtedy u nas pozytywistyczny model nauki. Za oknem szara rzeczywistość, schyłek socjalizmu, późny Gierek, cała ta nasza przaśna „nowoczesność”, z fiatami i meblościankami – a my tu zaczynamy nagle cofać się do XIX wieku! Dla naszego pokolenia to był rodzaj „eskapizmu”, ucieczki, gest przekory wobec czasów, w których żyliśmy. Ale równocześnie była to także ucieczka do przodu – Kolberga czytaliśmy przez okulary strukturalizmu, semiotyki, zmierzającej do źródeł fenomenologii! Dlatego ten nasz anachroniczny gest trudno nazwać lekceważącym.
Zresztą, owo ówczesne zanurzenie w Kolbergu miało mocne przełożenie na etnograficzne studia i monografie, by przypomnieć tylko „Drzewo życia” Joanny i Ryszarda Tomickich, „Mit Alkmeny” i „Antropologię kultury wsi polskiej” Ludwika Stommy, „Symbolikę ruchu obrotowego” Jerzego Wasilewskiego...
...i Twoje prace o figurze „obcego” w kulturze ludowej, czy o realnym i symbolicznym domu – bez Kolberga też trudno je sobie wyobrazić.
Dodam coś jeszcze. Nie gdzie indziej, jak właśnie w „Tygodniku Powszechnym” pod koniec lat 70. zaczął się pojawiać cykl „Święta po polsku”, w którym warszawscy etnografowie prezentowali eseje na temat głębokich struktur mentalnych i symbolicznych świąt związanych z kościelnym rokiem obrzędowym. Młodzi badacze śledzili w nich złożoną ideologię kościelnych świąt, pokazując ich liczne uwikłania w wątki ludowe i apokryficzne. W cyklu tym znaleźć można teksty o Niedzieli Palmowej, Zaduszkach, święcie Trzech Króli, ale też o Zapustach czy o błogosławionej wtedy (później ogłoszonej świętą) Kindze. Jako materia źródłowa Kolberg zajmował w tych tekstach zawsze eksponowane miejsce.
Charakterystyka Bieńkowskiego lepiej chyba pasuje do nas, kolejnego pokolenia etnografów. Nasz dystans – nie do Kolberga oczywiście – ale do wsi, ludowości, tzw.tradycji miał swoje źródło głównie w ówczesnej maniakalnej ideologizacji kultury ludowej, w kłamstwie wyrobów cepeliowskich, w głupkowatym programie „Z Kolbergiem po kraju”, w nakazowej miłości do chłopa i wszystkiego, co ludowe. Pamiętam z tamtych czasów taki rysunek Czeczota: babina w chustce klęczy na rozstajach i modli się do figurki: „I żeby ślag trafił folklor”. No właśnie: ta nasza repulsja nie była przeciwko ludziom, ideom czy wytworom pochodzącym ze wsi, ale przeciwko nadmuchanej ideologicznie kukle pod nazwą „folklor”.
Jeśli nawet tak było, to przecież czytaliście – wiem to na pewno – i Kolberga, i piękne książki Kotuli, i powieści Nowaka, i Myśliwskiego, i wielki epos Vincenza... Aby zamknąć ostatecznie temat naszej rzekomej niechęci do Kolberga, dodam jeszcze, że Andrzej Bieńkowski nieraz mówił o współczesnym fenomenie powrotu do „korzeni” muzyki ludowej. We wspomnianym liście obwieszcza tryumfalnie, że teraz właśnie jest czas dla Kolberga, że z antykwariatów znikają jego dzieła, że młode pokolenie poluje na jego książki, uczy się grać i śpiewać zapisaną przez niego muzykę.
To wszystko prawda, jak i prawdą jest to, że praca wykonywana latami przez Bieńkowskiego (i latami niezauważana) zasługuje na najwyższy szacunek. Etnografia była zawsze dyscypliną niszową i może dlatego o tym, czym się realnie zajmowaliśmy, niewiele wiadomo było „na zewnątrz”, poza jej obrębem. Tym sobie tłumaczę to dziwne „zapomnienie” o naszej ekscytacji Kolbergowskim „Ludem...”.
Warto więc przypomnieć, że ten sławiony dzisiaj powrót do Kolberga miał swój precedens, że już na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego stulecia odkrywaliśmy „Lud...” Kolberga jako coś niezwykłego i ożywczego, coś naprawdę żywego.
Ale może nie ma tu jakiegoś dramatycznego sporu. Kiedyś Kolberga interpretowano bardziej słowem, dzisiaj – bardziej czynem. Kiedyś materiały przez niego zebrane funkcjonowały głównie w przestrzeni idei, dzisiaj młodzi nie tyle chcą go analizować, ile przyswajać, aplikować do własnych celów. Jako nośny tekst i jako żywa muzyka Kolberg opuścił uniwersytet i – można by rzec – został na powrót wcielony, zbliżył się do realnego życia. Dzisiejszy Kolberg to przecież głównie świat fonosfery: on teraz swawoli, weseli się, lamentuje, jęczy, tupie i dudni...
W porządku, nie ma wątpliwości, że to, co obserwujemy dziś, to niezwykle intrygujący kulturowo i wciąż trwający proces. Kolejne pokolenie odkrywa dla siebie Kolberga i to może być naprawdę ciekawe! Zmienił się świat, zmieniły się nasze pytania, zmieniła się ideologia. Dziś można odczytywać Kolberga inaczej niż kiedyś. 

Dr ZBIGNIEW BENEDYKTOWICZ jest antropologiem kultury, wykładowcą w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UW oraz pracownikiem Instytutu Sztuki PAN. Redaktor naczelny kwartalnika „Konteksty”, autor m.in.: „Portrety »Obcego«. Od stereotypu do symbolu” (2000).

Dr hab. DARIUSZ CZAJA jest antropologiem kultury, redaktorem „Kontekstów”, eseistą i recenzentem muzycznym. Wykładowca w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. Ostatnio wydał „Znaki szczególne. Antropologia jako ćwiczenie duchowe” (2013).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Antropolog kultury, redaktor kwartalnika "Konteksty", eseista, recenzent muzyczny. Profesor, wykładowca w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. Opublikował: Metamorfozy ciała. Świadectwa i interpretacje (red.), 1999;… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2014

Artykuł pochodzi z dodatku „Wariacje Kolbergowskie