Nasze globalne Westeros

W „Grze o tron” nawet groźba globalnej katastrofy nie likwiduje rodowej walki o władzę, wpływy, prestiż i terytorium. Co najwyżej może je na chwilę zamrozić. I jest w tym jakaś prawda, niestety.

13.05.2019

Czyta się kilka minut

Lena Headey jako Cersei Lannister, królowa Westeros, w 8. sezonie serialu HBO „Gra o tron” / MATERIAŁY PRASOWE
Lena Headey jako Cersei Lannister, królowa Westeros, w 8. sezonie serialu HBO „Gra o tron” / MATERIAŁY PRASOWE

Gdy do kiosków trafi ten numer „Tygodnika Powszechnego”, do końca serialu HBO „Gra o tron” zostanie czytelnikom tylko jeden odcinek. Kiedy wysyłamy ten numer do drukarni, nie znamy jednak jeszcze dwóch ostatnich. Lecz niezależnie od tego, jak serial się skończy, już dziś można powiedzieć, że po „Grze o tron” telewizja i popkultura nie będą takie same.

Pierwszy serial światowy

„Gra o tron” stała się – zwłaszcza w ostatnich sezonach – pierwszym globalnym telewizyjnym blockbusterem. W samych Stanach trzeci odcinek ostatniego, ósmego sezonu – bitwę żywych i umarłych o Winterfell – oglądało prawie 18 milionów widzów. Imponujący wynik, zwłaszcza uwzględniając fakt, że dostęp do treści HBO jest płatny.

Widownia serialu nie ogranicza się jednak do Stanów. Widzowie w Ameryce Łacińskiej, Europie Zachodniej i Wschodniej od lat na bieżąco śledzą rozwój fabuły. Jeszcze dekadę temu było to nie do pomyślenia. Telewizja pozostawała silnie narodowym medium. Owszem, na całym świecie dostępne były seriale ze Stanów. Nawet największe hity miały jednak europejskie premiery dobrych kilka miesięcy po amerykańskim debiucie.

W ten sposób funkcjonowała też na początku „Gra na tron”. Z sezonu na sezon rosła jednak grupa fanów z całego świata, domagających się natychmiastowego dostępu do nowych odcinków. Zamiast czekać na emisję serialu przez telewizję w swoim kraju, fani sięgali po nielegalne źródła. Media obwołały „Grę o tron” „najbardziej piraconym serialem w historii”.

HBO ofensywnie zwalczało piratów. Z jednej strony trudno się dziwić, że firma dbała o swoją własność intelektualną. Z drugiej w wielu krajach to właśnie piractwo umożliwiło powstanie szerokiej bazy fanów serialu i uczyniło z niego powszechnie dyskutowany fenomen. W końcu HBO uznało, że trzeba po prostu dać fanom natychmiastowy dostęp do pożądanych przez nich treści. W 2015 r., tuż przed premierą piątego sezonu, stacja ogłosiła, że serial będzie od teraz jednocześnie premierowo emitowany o tej samej porze w 150 krajach.

Fenomen społecznościowy

Co kieruje widzami zarywającymi noce, by o trzeciej nad ranem europejskiego czasu obejrzeć odcinek w momencie światowej premiery? Kluczowy wydaje się lęk przed spoilerami. „Gra” zawsze słynęła z nagłych, zaskakujących zwrotów akcji. Współczesny widz zakłada, że im mniej wie o tym, co się wydarzy w filmie czy odcinku serialu, tym większa przyjemność. Recenzentowi filmowemu czy książkowemu czytelnik jest w stanie wybaczyć chyba wszystko, ale z pewnością nie spoi­ler. A jeśli przegapimy premierę „Gry o tron”, o spoilery nietrudno. Wystarczy zalogować się na Facebooka albo Twittera, by trafić na mem z kadrem z ostatniego odcinka bądź jego pisaną na gorąco analizę przez zachwyconych lub wkurzonych fanów. Niektórzy widzowie przed obejrzeniem kolejnego odcinka serialu profilaktycznie minimalizują więc kontakt z internetem – mniej wiedzy, czyli większa przyjemność.

Choć za „Grą o tron” stoi telewizja kablowa, to trudno wyobrazić sobie fenomen tej produkcji bez internetu i mediów społecznościowych. Internet nie tylko ułatwił legalną i nielegalną dystrybucję serialu, ale także stworzył forum, gdzie fani na żywo mogą dzielić się swoimi odczuciami, refleksjami, spekulacjami na temat tego, co stanie się w kolejnych odcinkach, czy interpretacjami pozostawionych przez twórców zagadek i wskazówek.

„Gra o tron” jest serialem silnie angażującym emocje widzów w świat przedstawiony i walki, jakie toczą w nim jego bohaterowie. Internetowe spory o to, kto z nich zasiądzie, a kto zasiąść powinien na Żelaznym Tronie, wywołują nieraz tyle emocji, co rzeczywiste spory polityczne. Podobnie jak poszczególne decyzje fabularne twórców.

Zbroje i dolary nie wystarczą

Co tak bardzo przyciąga widzów do serialu? Na pewno bogactwo świata przedstawionego. Osiem sezonów dało twórcom dość czasu, by na ekranie stworzyć fikcyjny, fantastyczny, quasi-średniowieczny świat, pozwalający widzowi na głębokie zanurzenie w alternatywnej rzeczywistości. Świat dwóch fantastycznych kontynentów, Westeros i Essos, został złożony w programie montażowym z materiałów kręconych m.in na Islandii i Malcie, w Chorwacji, Maroku i Szkocji. Epicki oddech czujemy nie tylko patrząc na islandzkie plenery, ale także w sekwencjach batalistycznych, kręconych z rozmachem do tej pory spotykanym tylko w kinie. Wyreżyserowana przez Miguela Sapochnika „bitwa bękartów” z szóstego sezonu – starcie o Północ między armią szlachetnego Jona Snowa i psychopatycznego Ramsaya Boltona – to jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza, scena średniowiecznej bitwy w tej dekadzie, zarówno w kinie, jak i telewizji.

Stacja nie żałowała na to wszystko pieniędzy. W pierwszych sezonach średni koszt odcinka zamykał się w budżecie 6 mln dolarów. Z każdym sezonem budżety rosły. Szósty sezon miał w sumie kosztować sto mln dolarów. W obecnym koszt odcinka to aż 15 mln dolarów. Dla porównania, na wsparcie całej polskiej kinematografii PISF wydał w 2017 r. 134,63 mln zł. Po dzisiejszym kursie trochę ponad 35 mln dolarów – niewiele więcej niż koszt dwóch odcinków „Gry o tron” z tego sezonu.

Recepta „wielki budżet i zbroje” nie zawsze okazuje się jednak kluczem do wielkiej widowni, wiernych fanów i uznania krytyków. Mimo Evy Green w roli Morgany nikt nie pamięta już dziś o startującym równolegle z „Grą o tron” „Camelocie” – pełnej seksu i przemocy przeróbce arturiańskiego mitu. Neil Jordan za kamerą i Jeremy Irons w roli papieża Aleksandra VI nie pomogli „Rodzinie Borgiów” zmienić się w „Grę o tron” na renesansowym papieskim dworze. Netflix wydał na pierwszy sezon swojego serialu o Marco Polo 90 mln dolarów – projekt zupełnie nie zaskoczył wśród widowni, nieporuszona był też większość krytyków. Amazon szykuje się do kosztującej pół miliarda dolarów serialowej adaptacji „Władcy pierścieni”. Branża wcale nie jest przekonana, że będzie to oczywisty hit. Podobnie jak netfliksowa adaptacja „Wiedźmina”.

Lannisterowie współcześni

Sekret „Gry o tron” polega bowiem na tym, że choć akcja osadzona jest w świecie baśniowego średniowiecza, to jej bohaterowie mówią do nas współczesnym językiem. Lannisterowie, Starkowie i inne wielkie rody Westeros to postaci z naszego świata. Z łatwością możemy sobie wyobrazić, jak przy odpowiedniej zmianie kostiumu równie zacięcie co o Żelazny Tron walczą o wrogie przejęcie konkurencyjnej firmy, miejsce w zarządzie korporacji czy urząd prezydenta.

Świat „Gry o tron” to nie wyidealizowany feudalizm rodem z Tolkiena. Westeros to okrutny i brutalny kontynent. Kapłani starych i nowych bogów to nie święci mężowie, ale zawodowi hipokryci. Rycerze to nie szlachetni obrońcy uciśnionych, ale żołdacy do wynajęcia. Feudalni panowie dbają tylko o własne interesy, a większość monarchów, jakich widzieliśmy w serialu, nigdy niczym nie powinna rządzić. No właśnie...

Współcześnie pobrzmiewa jeden z głównych wątków serialu – ekspansja Białych Wędrowców, nieumarłych ożywianych przez Króla Nocy. Wraz z Białymi Wędrowcami nad Westeros – gdzie pory roku mogą trwać nawet kilka lat – nadciąga wyjątkowo długo i mroźnie zapowiadająca się zima. Poza Jonem Snowem wszystkie kluczowe postaci tak pochłonięte są polityczną walką, że nie widzą zbliżającego się zagrożenia, które może zmieść z powierzchni planety znaną im cywilizację. W porównaniu z grozą armii umarłych tytułowa gra o tron wydaje się głupią, dziecinną zabawą.

Łatwo dostrzec w tym analogię do współczesnego kryzysu klimatycznego. Planeta przegrzewa się, nie wiemy, czy uda się powstrzymać te przemiany. Wiemy, że jeśli jest szansa, to kosztem radykalnej politycznej i gospodarczej transformacji, której nie można odkładać. Podobnie jak walczący o koronę Lannisterowie i Baratheonowie, współcześni politycy ignorują to zagrożenie, zajęci przepychankami o władzę, nieistotnymi w obliczu groźby klimatycznego załamania.

Desperacka walka z Królem Nocy zapowiadała się jako główny wątek serialu. Na razie wydaje się jednak, że twórcy rozwiązali go już w połowie sezonu. Żywi obronili Winterfell przed nieumarłymi, Król Nocy zginął. Po jego śmierci od razu wraca niska, brudna polityka. Postaci wczoraj walczące ramię w ramię w imię życia zaczynają walczyć ze sobą.

Czyżby wątek Króla Nocy miał się tak skończyć? Mamy poczucie, że ludzkość zbyt łatwo uniknęła zagłady, której narastające zagrożenie twórcy tak sugestywnie pokazywali przez kilka poprzednich sezonów. Z drugiej strony, konkluzja, że nawet groźba globalnej katastrofy nie likwiduje logiki walki o władzę, wpływy, prestiż i terytorium, że co najwyżej może je zamrozić na chwilę, ma też swoją mądrość, niestety.

Więźniowie wiecznego średniowiecza

„Gra o tron” ma jeszcze jeden nieoczywisty punkt wspólny z naszymi czasami. Co jest dziś nam bowiem najtrudniej pomyśleć? Prawdziwą zmianę społeczną. Jak nazwał to brytyjski teoretyk kultury, Mark Fisher, żyjemy w czasach „powolnego anulowania przyszłości”. Przynajmniej takiej, która jest czymś innym niż kontynuacją teraźniejszości.

W Westeros jest podobnie. Kontynent od tysięcy lat tkwi w tym samym ustroju społecznym, opartym na rycerstwie, feudalnych panach, monarchii oraz religii. Inwazja dynastii Targarye­nów – mająca miejsce około 300 lat przed początkiem wydarzeń z serialu – po raz pierwszy zjednoczyła politycznie kontynent, ale niewiele zmieniła w jego strukturze społecznej. Ród Starków od ponad tysiąca lat jest dominującą siłą na północy Westeros, a jeszcze dłużej włada rodowymi ziemiami, skupionymi wokół zamku Winterfell.

Wojna, którą obserwujemy w serialu, wybiła kilka najpotężniejszych rodów na kontynencie. Trudno jednak spodziewać się, by podobnie jak w przypadku wojny dwóch róż w Anglii przetrzebienie feudalnej elity przyniosło zmianę społeczną. W ostatnim sezonie nie ma już żadnej reprezentującej nowe społeczne energie postaci. Lord Petyr ­Baelish, genialnie amoralny człowiek, talentem, sprytem i oszustwem pokonujący ograniczenia swojego urodzenia, został w poprzednim sezonie skazany na śmierć przez Starków, najbardziej przywiązanych do feudalnej ideologii ród w Westeros. Pod amoralnością i intrygami Baelisha można było dostrzec zarysy nowego porządku, mniej opartego na urodzeniu, zamkach i armiach feudalnych baronów, bardziej na talencie, przedsiębiorczości, racjonalnym planowaniu, nowożytnym aparacie państwowym.

O ile Baelish jest postacią rodem z Makiawela, to Szary Wróbel przypomina Savonarolę albo radykalnego kaznodzieję z XVI-wiecznych wojen chłopskich. Przewodzi oddolnemu religijnemu ruchowi przeciw zepsuciu arystokracji i elity kapłańskiej. Ginie spalony żywcem przez królową Cersei – postać prezentującą feudalną władzę w jej najbardziej nagiej, bezwzględnej formie. Jako widzowie nigdy nie mamy szansy go polubić – jego ruch łączy zaangażowanie po stronie najsłabszych z autentycznym fanatyzmem, bigoterią, barbarzyńskim stosunkiem do kultury materialnej i homofobią.

Przez jakiś czas wydawało się, że nowe otwarcie przynieść może Westeros Jon Snow, nieślubny syn Neda Starka, jako bękart pozbawiony miejsca w feudalnym społeczeństwie. Snow ma naturalną charyzmę, zdolny jest do wizjonerskich politycznych decyzji – choć wykonanie jego planów często wychodzi dramatycznie źle. Już w poprzednim sezonie okazało się jednak, że Snow nie jest bękartem Starków, ale prawowitym potomkiem Targarye­nów z tytułem do tronu mocniejszym niż Daenerys. Jeśli to on w końcu zasiądzie na Żelaznym Tronie, otrzymamy tolkienowską z ducha opowieść o powrocie króla.

Gdyby „Gra o tron” zamknęła się taką figurą, byłbym rozczarowany. Liczę, że w dwóch odcinkach, które ciągle mam przed sobą, twórcy czymś jeszcze zaskoczą. Szkoda byłoby, gdyby produkcja, która otworzyła przed widzami tak bogaty fantastyczny świat, okazała się kolejnym dowodem na kryzys politycznej wyobraźni we współczesnej popkulturze. Czy naprawdę łatwiej jest stworzyć światowy blockbuster i zrewolucjonizować sposób odbioru telewizyjnych treści, niż wiarygodnie pokazać zmianę społeczną? Przyszłość faktycznie przynoszącą coś innego? Nawet w fikcyjnym świecie, gdzie po stuleciach feudalizmu naprawdę przydałoby się nowe otwarcie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2019