Nasycenie

Na placu, na ulicy wszyscyśmy bracia, ale uważaj, siostro, uważaj, bracie, bo nożyk, który w niezrozumiały sposób cię zmusi, żebyś z uśmiechem oddał sakiewkę, już jest naostrzony.

21.10.2013

Czyta się kilka minut

Nocą na placu Dżemaa el-Fna w Marrakeszu / Fot. Wojciech Nowicki
Nocą na placu Dżemaa el-Fna w Marrakeszu / Fot. Wojciech Nowicki

W Marrakeszu ruch uliczny taki, jakiego nie znają nawet te dziksze, odleglejsze części Europy: Sycylia, Stambuł czy Bałkany. Kilka samochodów i już korek, wrzaski i klaksony. Zwykłe wezwanie taksówki to sprawa dla wielu osób. Dla ciebie, który – chcesz czy nie chcesz – wyjdziesz przegrany, spłukany. Dla licznych naganiaczy, od umiarkowanie dobrze ubranych młodych ludzi przemawiających językami aż po złachmanionych starców, którzy porozumiewają się z tobą na migi i łapią za klamki u drzwiczek samochodów; pokrzykują bez ustanku, aż ci podprowadzą pod stopy taksówkę ze wściekłym kierowcą – wściekłym na pokaz, bo ten młodziak, bo ten dziad odbierze im z urobku parę groszy za przysługę. Ale nie będą stratni, nie ma obawy.

Kierowca złupi cię z nawiązką, wielokrotną nawiązką, na którą zezwala moralność taksówkarza. Potem jazda: pyli droga, samochód zawraca na podwójnej ciągłej albo jedzie pod prąd, przepycha się zderzak w zderzak z innymi, kierowca gestykuluje lewą ręką, przez otwarte okienko. Kto za kierownicą, jest bogiem.

ŻMIJA ROGATA

Nie sklepy, ale kramiki, sklepiki, najwięcej parę metrów powierzchni, to jest ideał handlu tutejszego. Handel, czyli wiedza tajemna, pisze o tym Canetti, jeden z zarażonych Marokiem. Cena zawsze pozostaje tajemnicą, pozostaje nią do końca, kupno to proces zbliżania pozycji. A ile naprawdę? Nie ma prawdziwej ceny, każda jest prawdziwa.

Kupowanie na targu nie jest, wynika z wywodu Canettiego – i to nauka, którą wyciągam dla siebie, już spokojnie siedząc na własnych śmieciach, a nie tam, wśród czerwonych, pustynnych murów Marrakeszu – nie jest czynnością zwykłą, tą prostą wymianą pieniędzy na towary, czynnością, po której powierzchni można się prześliznąć; jest raczej teatrem i walką, w której obie strony, szczególnie zaś kupujący, próbują zaglądnąć w duszę przeciwnika. Trzeba przebić się – dowolnym sposobem – przez mur obronny ciszy, przez zasieki odmów i gestów napuszonych, przez wybuchy obrazy, żeby na koniec przez nieskończenie mały otwór dostrzec zadowolenie we wzroku kupca: udało mu się po raz kolejny wydobyć sumę powyżej oczekiwań. (Łatwo to pisać na spokojnie, po czasie; na miejscu nerwy stargane, bezradność, wściekłość).

Ulica to jest teatr, plac – teatr, kawiarnia – teatr. Place. W tym ten największy, najbardziej hałaśliwy, Dżemaa el-Fna w Marrakeszu, plac zaraza, martwy za dnia, nocą jak padlina larw pełna, z których wykluwają się muchy: wszystkiego tu mnóstwo, są piękne zapachy i smród, dymy i wrzask, piski i brzęczenia, są nawoływania i szarpanie za rękaw, zabieganie drogi, „Bonsoir, Monsieur, vous êtes français?”. Każdy biały to Francuz, bo trzy czwarte obcych to Francuzi, a jeśli odpowiedź przecząca, to kolejne próby: Belg? Szwajcar? Włoch?, ale na tym już koniec, już pytanie zrozpaczone, „No to skąd jesteś, odezwij się, no co jest, no powiedz”; bo francuszczyzna tutejszej ulicy jest pozbawiona vous, grzecznościowej trzeciej osoby. Tu, na placu, na ulicy, wszyscyśmy bracia, ale uważaj, siostro, uważaj, bracie, bo nożyk, który w niezrozumiały sposób cię zmusi, żebyś z uśmiechem, dobrowolnie, oddał sakiewkę, już naostrzony, już od dawna śmiga, błyszczy w świetle acetylenowych lamp; ale ty nic nie widzisz, boś wychowany w ślepocie. Tak wygląda tu handel: niezrozumiale. To nie handel, to sztuka manipulacji.

Na tym placu może się zdarzyć wszystko. Ciężar raptowny na ramionach: to wąż zarzucony jak kołnierz skórzany, teraz dopiero sprawdzam w internecie, że to żmija rogata. Bezzębny właściciel namawia do zdjęcia, jego wspólnik już nadchodzi z chińskim aparatem, będzie pamiątka. Machasz rękami zrozpaczony, ogarnięty strachem przed gadem i przed tymi dwoma, a oni wyceniają twoje obrzydzenie i żądają pieniędzy, choć ani węża nie chciałeś, ani zdjęcia. A skoro jest wąż, to i małpa. Jest obok. Ma akurat przerwę w całodziennych występach, przebrana za dziewczynkę, w brudny strój, który kojarzy mi się z cyrkiem. Siedzi na blacie garkuchni i opluwa swojego pana chlebem. On za każdym opluciem się śmieje i zaciska łańcuch, żeby nauczyć zwierzę moresu.

W setnych garkuchniach na placu je się ślimaki w bulionie, silnie doprawione ziołami albo pieprzem; je się ryby, sardynki, labraksy, kalmary, krewetki, frytki ręcznie cięte, sałatkę z najprostszych jarzyn, tarkowanych albo krojonych w kostkę, surowych i gotowanych. Je się barana, każdą jego część: jądra, ogon, głowę, móżdżek (jest specjalnie ceniony). Robi się potrawkę z baraniego mięsa: mięso zamykane w garnku glinianym, z dodatkiem kiszonej cytryny i przypraw suchych, głównie kminu; pieczone w glinianym piecu, gotowe jest po wielu godzinach, zawiesiste mięso z kośćmi, jedzone za pomocą chleba, sos wymazywany do ostatniej kropli. Albo kiełbaski z jagnięciny, czerwone od papryki. Jajka, smażone w oliwie, chrupkie i brązowe. Oliwki w niezliczonych odmianach. Orzechy, daktyle, figi. Soki wyciskane na miejscu. Wodę sprzedają obnośni handlarze ze skórzanego bukłaka. Plac cały tonie w dymie, jego gruby kożuch przykleja się do skóry, na rękach pozostaje zapach, jakbym gotował przez cały dzień.

A na granicy garkuchni zaczynają się muzykanci, bębniarze; Tuaregowie, lekarze, którzy z pomocą skrawków podręczników higieny sprzedają jakiś proszek – jedni dla kobiet, inni dla mężczyzn. Są domorośli dentyści, których fach polega od lat już tylko na pobieraniu opłaty za fotografie: blat przykryty niebieską folią, na niej sztuczne szczęki i białe pagórki zębów jakiegoś zwierzęcia, nie ludzkich, ale strach podpowiada co innego. Dalej opowiadacze historii, ci, którzy są osią placu, opowiadają od wieków to samo, i nigdy nie braknie chętnych do słuchania. Plac faluje, unosi się nad ziemią, pod stopami dudni i wydycha dymy, jak wulkan, który jest bliski wybuchu.

Plac napędza się własną siłą, jest potężny, pobudza do wiecznej wędrówki, w każdy wieczór, od zachodu słońca, kiedy na śmierdzący i pusty parking zjeżdżają się wózki wypełnione żelastwem, które w ciągu godziny zamienią to miejsce w stoiska wypełnione jedzeniem, dymem, hajem, aż do świtu, kiedy z placu odejdą ostatni, modląc się o to, żeby następna noc była równie owocna.

Pora uciekać z Marrakeszu, z placu, ze skwaru; to wszystko nie do wytrzymania.

PRZEKLĘTY FEZ

Nie umiem inaczej: pochłaniam teksty o Maroku, a one jadą we mnie. Z zazdrością czytam, z zawstydzeniem, że wiele lat temu Canetti podróżował na ślepo, że nie nauczył się ani jednego słowa w miejscowych językach, nie czytał książek o kraju, a wiedział o nim tyle co nic, tyle, co każdy wie, ot tak, z powietrza. Chciałbym jak on, więc kradnę ukradkiem obrazy.

Pierwszy będzie obraz tłuściocha o obojętnej minie, ułożonego jak jedna z tych księżnych rozkoszy pędzla Botero, na boku, z głową podpartą na dłoni, w białych niegdyś spodniach, teraz poszarzałych i zakrwawionych, w podkoszulku ledwie wytrzymującym napór jego ciała, i równie jak spodnie poplamionym. Leży na ladzie zamkniętego kramiku, na targu w Meknesie, wśród worków i kartonów; nie siebie jednak sprzedaje, ani nie oddaje się największej przyjemności, obserwacji pustki. Przed nim, na srebrzystej tacy, leży różowy pagórek ułożony z baranich móżdżków; to rzeźnik, handluje tylko tym towarem.

Kradnę z tego samego targu widok kobiety, starej żebraczki w zielonej takhili, koszuli sięgającej do stóp, z rozmazanym od zwiędnięcia skóry tatuażem między dolną wargą a brodą; wałęsa się między stoiskami, mamrocząc coś cicho. Prawą rękę wyciąga do kramarza, a lewą ręką lekko podnosi rąbek ubrania. Pomiędzy stopami ukazuje się kałuża, która spływa strumyczkiem do następnego sklepiku; kramarz rzuca jej monetę. Starucha potrząsa lekko ciałem, zaciska pieniądz w dłoni, wypowiada słowa podziękowania, odchodzi. (A wokół cytryny, ciastka, przyprawy, mydła i mięso na haku, wiechcie zieleniny i kosze wypełnione chlebem).

Kradnę widok kameleona, który na próżno zmienia kolory, stojąc na klatce z innymi kameleonami. Handlarz przyprawami i artykułami do higieny ciała przywiązał mu łapkę drutem do klatki. Kiedy podchodzę, kameleon jest żółto-zielono-niebieski, piękny, jarzy się na tle cienia. Kiedy odchodzę, zaspokoiwszy swoją ciekawość, kameleon jest bury w czarne cętki. Jakbym go czymś skaził.

Dopiero po pewnym czasie myśl o tym, że miasto, każde miasto, nie jest jednym wielkim targiem, że są tu również ulice, dzielnice złożone niemal wyłącznie z domów mieszkalnych, zadomawia się na dobre w umyśle. Ten złożony labirynt, termitiera o tysiącu zapachów słodkich i gnilnych, miasto o konsystencji pumeksu, gdzie od każdej ściany, od każdego załomu, których są tu miliony, odbijają się dźwięki, ma jednak swoje strefy ciszy, zawsze niedostępne, zawsze za ścianą, za drzwiami, za bramą, za zakazem wstępu dla takich jak ja, przybyszy pożądanych i niechcianych jednocześnie.

Jest Fez jak Jerozolima, tak przeczytałem, i najwygodniej mi powtórzyć to porównanie: w Fezie są uliczki rozwidlone, wymykające się rozsądkowi, błędnik od nich szaleje. Góra-dół, raz po raz w lewo i w prawo, uliczka wąziutka zwęża się coraz bardziej, aż pozostaje z niej korytarzyk, a tym lepsze to porównanie z korytarzem, że gdzieś, nie wiadomo gdzie, ulica zyskuje sufit, przemyka się pod domami, pod balkonami, wykuszami. Czasem na tabliczkach są nazwy tych uliczek, ale częściej nie ma, cóż zresztą z tego, skoro nie istnieje dobra mapa, plan; trzeba się zdać na porady miejscowych.

Im bliżej garbarni, jednej z głównych atrakcji miasta, tym o poradę trudniej – zawsze będzie nieszczera. Tu się zaczyna Fez przeklęty, Fez – teatr rabusia, gdzie każdy mężczyzna stojący pod ścianą, zrazu grzeczny, zacznie obrzucać przekleństwami, jeśli mu tylko odmówić; bo każdy będzie chciał zaprowadzić do sklepu i pobrać za to opłatę. „Va te faire foutre!”, dostaję w plecy za każdym razem, kiedy się oddalam. To teatr tylko, tylko teatr, powtarzam sobie w duchu, ale zdradliwa czerwień wypełza na twarz, i zamiast po prostu odejść, miotam przekleństwami, dorzucam ponadnarodowe gesty, i już wojna gotowa, wojna europejsko-afrykańska, a może chrześcijańsko-muzułmańska. Jeśli to tylko teatr, to sugestywny ponad moją miarę.

Z INNEJ ERY

Portier w hotelu uśmiecha się uprzejmie, ale nie potrafi pomóc – zna tylko kilka słów powitania po francusku, mapy nie rozumie, nie umie czytać ani pisać. Jego atutem, mężczyzny po pięćdziesiątce, jest siła mięśni i spokój: jeśli nie wnosi bagaży na piętro, siedzi nocami na zapleczu, czekając, aż wrócą ostatni goście. To jak spotkać gatunek zwierzęcia, które niegdyś żyło na naszym kontynencie i wymarło na długo przed moim urodzeniem. Ale wystarczy podróż w gruncie rzeczy niezbyt daleka, jeśli ją liczyć godzinami lotu, żeby znów spotkać analfabetę, stworzenie z innej ery.

Na tej samej ulicy, gdzie w hotelu pracuje analfabeta, rue El Kasbah w Tangerze, jest kilka kawiarni. Największa naprzeciw nieczynnego kina Alcazar. W pomieszczeniu na dwa telewizory grają dwie ligi, hiszpańska i marokańska. Sygnał La Liga dochodzi idealny, nienaruszony, zbyt piękny, żeby był prawdziwy, a mecz marokański zaciął się po kilku minutach. Mężczyźni – kawiarnia jest miejscem intymnym, tylko dla mężczyzn przeznaczonym, obecność kobiet zaburzyłaby ich spokój – piją herbatę z miętą i palą na przemian kif i papierosy; a ich uwaga jest po madryckiej stronie, do marokańskiego meczu obrócili się plecami. Do Madrytu kierują głośne obelgi i pochwały, przeżywając ten mecz jak rodzinną tragedię; ale to teatr tylko.

W tym właśnie miejscu z wielkiego okna kawiarni po raz pierwszy w życiu widzę człowieka z kołtunem, plica polonica. Kołtun jest ogromny, wygląda jak narośl na drzewie. Nikt nie zwraca uwagi ani na kołtun, ani na mężczyznę, który idzie powoli, z głową przechyloną na prawą stronę od ciężaru, który najwyraźniej dźwiga od wielu już lat.

TWARZ KRÓLA

Król jest tu królem, on tu króluje, panuje, rządzi. Króla się kocha i po cichu czasem nienawidzi; jak by nie było, pozostaje najwyższą instancją – to do niej odnoszą się uczucia poddanych. Władza jest tu taka, tak ją tu pojmują: ostateczna, bezdyskusyjna. Twarz króla. Kiedy tam byłem po raz pierwszy, był smukłym młodym człowiekiem. Jego twarz była jakby niewystarczająca, niedostateczna, więc wzmacniano ją twarzą ojca, świeżo zmarłego starego króla. Wisieli obaj, jeden obok drugiego, we wszystkich miejscach, gdzie twarz króla powinna być wywieszona, to jest wszędzie, w kawiarni, w hotelu, w domu, w sklepie, na ulicy, na dworcu. A w każdym z tych miejsc inna podobizna: w hoteliku prowadzonym przez Francuzów będzie król na ich miarę – uprawiający polo, wyluzowany pan świata, który wie, co to luksusowa rozrywka. W cukierni król-ojciec częstuje słodyczami swoje dzieci. Na suku, u kramarza, jest król na tym samym suku, częstowany przez tego samego kramarza. Na stoisku starej kobiety obok zdjęcie przedstawia króla całowanego w dłoń przez tę samą starą kobietę. Robi się z tego szybko pudełkowa opowieść, historia wyobrażeń obywateli kraju o swoim władcy, o panu, historia przywłaszczeń władcy, zagarnięcia dla własnego użytku. Twarz króla jest jak znak, co chroni przed złym urokiem. W Tangerze na place de France, przy murze konsulatu francuskiego, twarz króla jest monstrualnych rozmiarów: pamięć o dawnym najeźdźcy nie może przytłoczyć krajobrazu.

Teraz, po latach, pamięć o smukłym władcy odeszła w niepamięć. Król właśnie skończył pięćdziesiątkę, ma nalaną twarz sybaryty; ponoć jeździ gdzieś tu kabrioletem, razem z bratem, i macha ręką ludowi, a lud wiwatuje. W ten sposób, powiadają, łatwiej zapomnieć o tym, o czym lepiej nie pamiętać.

ZAWIESZENIE

Słońce praży. Jadę po słońce, i unikam go od razu, od chwili, kiedy wyjdę spod dachu klimatyzowanego lotniska i odkrywam, że to, co brałem za temperaturę w cieniu, jest wnętrzem kapsuły, w której nas umieszczono, dla naszego ratowania. Wszystko dobre, żeby się przed słońcem schronić. W nowych dzielnicach szerokie markizy, na targu w medynie worek podarty napięty na sznurkach, kpina z namiotu, nad uliczkami kratka drewniana, przez którą słońce wnika złagodzone, jak strzały światła. Przede wszystkim zaś: dom własny, twierdza niezdobyta, do której zajrzeć rzecz niemożliwa.

Spacer miastem jak przechadzka labiryntem dla szczurów podczas badań: ściany chropowate, pomalowane na ostre kolory, szybkie mijanie z drugim człowiekiem, okienka maleńkie, wysoko, poza zasięgiem ciekawości, grzęźnięcie w cieniu, aż za którymś załomem słońce powala jak młot.

Tanger: oddech od morza. Miejscowi wychodzą w niedzielę na klify, siedzą na skałach i obserwują drugą stronę. Wydaje się, że cieśninę można by pokonać wpław.

Pęka pod zębami zielona figa. Stoimy na uliczce pod meczetem w Meknesie, choć do pociągu zostało niewiele czasu: pójdziemy dalej, kiedy się nam skończą figi. Olśnieni smakiem, stoimy zawieszeni. Przez ulicę przechodzi dwóch wojskowych, trzymając się za ręce. Znów muszę się przyzwyczaić do tego, że mężczyźni chodzą za rękę, a kobiety siedzą zamknięte w domach.

TRANSY

Jan Potocki przyjechał, żeby poznać kraj i obserwować jego mieszkańców, z właściwym sobie zacięciem literata i człowieka nauki. Termometrem mierzy temperaturę powietrza w cieniu i zamieszcza w dziennikach dokładny opis tego doświadczenia: chce sprawdzić, czy jest tak gorąco, jak mówią miejscowi (jest nie do wytrzymania, mówią; jemu wychodzi, że powietrze ma temperaturę ludzkiego ciała). Spisuje opowieści i historię panowania ówczesnego cesarza, nie mniej od baśni baśniową i dziką.

Canetti śni na jawie, jego podróż jest transowa: ślepy starzec wkłada do ust monety i je żuje, brocząc śliną; chór starców powtarza imię Allaha, przyjmując opłatę – a kto zapłaci, ten zyskuje modlitwę na swoją korzyść; mężczyźni ważą w dłoni bochenki chleba, obmacują je z każdej strony, badając, czy są dość pulchne i ciężkie, warte swojej ceny.

William Burroughs śni, zapadły w odmęty swoich żył, a w nich krąży cały przemysł chemiczny świata. Jak przez mgłę widzi miasto, w którym się osiedlił, Tanger (nawet nie zwiedzi reszty kraju), Tanger biały, pełen mężczyzn nadobnych i tanich. W listach pisanych do Allena Ginsberga skarży się, jęczy, miasta nienawidzi. Wszystko mu dolega, szprycuje się czym popadnie. „Jeszcze nigdy nie byłem tak uzależniony” to fraza, która się pojawia co rusz, fraza skomlenie. Pod względem intelektualnym Tanger, pisze Burroughs, to zero; na dodatek ludzie go nienawidzą. Przyciśnięty do muru wyznaje: w Tangerze życie niedrogie, miejscowi nie patrzą na ciebie jak na obcego, Tanger to seksualny raj. Przelicza pieniądze, których nie ma, i choć wciąż na haju, między jedną próbą odwyku a drugą pisze do Ginsberga, że tysiąc pięćset dolarów starczyłoby na dom pod miastem. Dopiero potem zacznie się bać, dopiero potem się uzbroi, potem dopiero, podczas zamieszek, zacznie o Arabach pisać tak obelżywie, że po latach, kiedy dojdzie do publikacji listów, on, pisarz niezłomny, niepodległy, mistrz wulgarysta, sam swoje listy ocenzuruje.

Centrum życia tej dziwnej kolonii pisarzy, dziwaków bez zajęcia, narkomanów, włóczęgów, wyklętych w swoich krajach homoseksualistów, którzy w latach 50. zaludnili miasto nad cieśniną, było przy Petit Socco, placyku, który łatwo wziąć za chwilowe rozszerzenie uliczki, którym jest w istocie. To główna ulica medyny; łatwo się pogubić w mieście, w którym wszystko nie na naszą miarę. Wszystko małe, maleńkie, a jednocześnie tych korytarzyków, otworków, tych zaludniających je istot jest drażniąco wiele; życie tu toczy się w ciągłym ocieraniu o drugiego człowieka.

Ja śnię za nimi wszystkimi, przepełniony, przesycony tym, co zobaczyłem, co sobie wyobraziłem. Po powrocie swędzi mnie całe ciało. Nie wiem od czego. Ale po tygodniu swędzenie mija, tak jak mija nasycenie: powoli wyparowuje Maroko.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2013