Naród nie znosi próżni

Na manifestacjach organizowanych przez Młodzież Wszechpolską i ONR przeważają ludzie znacznie młodsi ode mnie. Mogło się zdarzyć, że uczyłem ich w szkole średniej, gdzie pracowałem w latach 1995–2002.

20.08.2016

Czyta się kilka minut

Minister edukacji Roman Giertych podczas konferencji prasowej w Zespole Szkół Katolickich w Białymstoku, listopad 2006 r.  / Fot. Agnieszka Sadowska / AGENCJA GAZETA
Minister edukacji Roman Giertych podczas konferencji prasowej w Zespole Szkół Katolickich w Białymstoku, listopad 2006 r. / Fot. Agnieszka Sadowska / AGENCJA GAZETA

Po lekturze artykułu Magdaleny Kicińskiej „Nowy Świat maszeruje” („Tygodnik Powszechny” 33/2016), poświęconego brunatnej fali wśród młodych Polaków, opublikowałem na swoim blogu coś w rodzaju rachunku sumienia byłego nauczyciela. Odezwali się natychmiast moi dawni uczniowie (dziękuję!). Jeden z nich stwierdził: „Twoi wychowankowie to byli ludzie, których pierwsze wspomnienia z dzieciństwa to pusty hak w sklepie mięsnym i ocet na półce. Siłą napędową boomu narodowo-prawicowego są ludzie, których pierwsze wspomnienie to otwarcie Auchana czy Carrefoura albo premiera Nokii 8110 w sieci Plus czy Era GSM. A więc z grubsza dekadę młodsi. W naszym pokoleniu, czyli dzisiejszych 30-latków, przez ostatnie 10-15 lat większość miała w głębokiej... nieuwadze zjawisko powolnego skrętu świata w prawo. A dziś albo łapią się za głowy, albo nie chcąc odstawać od młodszych kolegów, unoszą w górę racę w wyprostowanej ręce. Nie obwiniaj się, Jerzy, nie uczyłeś nikogo z nich”.

Niepokój mimo to pozostał, bo przecież brałem udział w projekcie edukacyjno-wychowawczym, który właśnie wyzionął ducha. Tak go podsumował inny internauta, już nie mój uczeń, z którego opiniami właściwie nigdy się nie zgadzam, ale doceniam, że umie je wyrazić prawie bez obelg: „Po 1989 roku wydawało się wam, że możecie wszystko, a już na pewno możecie przeprowadzić »ostateczne rozwiązanie problemu polskiego«, to jest – zniszczyć czy może raczej – nie pozwolić się odrodzić »polskiemu nacjonalizmowi«. No i zaczęliście ochoczo poniżać polskie uczucia narodowe i religijne, a tak agresywny program musiał wzbudzić reakcję, no i wzbudził”.

Nie przypominam sobie, żebym jako nauczyciel języka polskiego w liceum (ani też w ogóle) poniżał polskie uczucia narodowe i religijne, na dodatek „ochoczo”. Jednak ta opinia wydaje się podzielana przez niemałą część społeczeństwa (sądząc po sondażach preferencji politycznych). Dlatego chciałbym spróbować przyjrzeć się temu, co działo się przez ostatnich 20 lat w polskiej szkole – także po tym, jak z pracy nauczyciela zrezygnowałem – gdyż niewątpliwie młodzi ludzie, mylący nacjonalizm z patriotyzmem, tę właśnie szkołę w miarę niedawno ukończyli.

Indoktrynacja i alergia

O kształcie szkół – publicznych, społecznych oraz takich jak ta, w której uczyłem, więc prywatnych – zaczęli po 1989 r. decydować ludzie, którzy widzieli jasno niedostatki szkolnictwa w czasach PRL-u. Wiele mówiło się o konieczności uwzględniania w procesie nauczania indywidualności ucznia, odchudzenia przeładowanych programów, postawienia na umiejętności w miejsce encyklopedycznej wiedzy. W skrajnych przypadkach próbowano (poza szkolnictwem publicznym) eksperymentów polegających na poluzowaniu dyscypliny. Młodzi nauczyciele chcieli pracować w szkołach takich, o jakich marzyli, będąc uczniami, i mieszali przy tym pomysły świetne z bardzo niedobrymi.

Ale jedna zasada przyświecała chyba nam, nauczycielom, powszechnie: koniec z indoktrynacją, tym koszmarem szkoły w realnym socjalizmie. Jako indoktrynację rozumieliśmy przy tym zarówno przemycanie treści politycznych czy, szerzej, ideowych, jak wymuszanie deklaracji patriotycznych w rodzaju śpiewania hymnu lub innych propaństwowych pieśni na apelach szkolnych (moje pokolenie pamięta z pewnością utwór zaczynający się od słów: „Wszystko, co nasze, Polsce oddamy...” – doprawdy w poniedziałek o 7.30 wszystko oddalibyśmy jedynie za jeszcze kwadrans snu). W tym podwójnym zakazie indoktrynacji był pewien sens, a jednak w szczegółach tkwił z całą pewnością diabeł.

Dziś już się nie pamięta, że manifestacje patriotyzmu były zasadniczym składnikiem propagandy PRL-u co najmniej od 1956 r., a już z pewnością – bo to pamiętam – od czasów Gierka. Po zdławieniu rzeczywistych narodowych aspiracji 13 grudnia 1981 r. ta obsesja, żeby wszystko było narodowe (łącznie z Wojskową Radą Ocalenia NARODOWEGO), naprawdę przyprawiała o mdłości. Dlatego chcieliśmy jako nauczyciele wychować pokolenie niemające podobnej traumy; kierowaliśmy się myślą wyrażoną klarownie w wierszu Jana Kasprowicza (skądinąd bynajmniej nie lewicowca): „Rzadko na moich wargach”. Uczucie do ojczyzny wydawało się nam zarazem oczywiste i intymne. Nasi uczniowie mieli być Polakami nie poprzez gromkie skandowanie bogoojczyźnianych haseł, ale przez krytyczne i mądre przywiązanie do tradycji, rozumianej jako punkt wyjścia ich samodzielnego życia. To życie miało wzbogacać polskość nie przez to, że kultywowało jakoś specjalnie formy przeszłości, ale przez to, że mieli je wieść obywatele naszego kraju. A co u nas się dzieje, polskie jest. Tak rozumowaliśmy.

Przekaz ideowy

Widzę dziś przynajmniej dwa słabe punkty tego sposobu myślenia. Po pierwsze (co dziś zrobiło się przeraźliwie jasne), wspólnota narodowa potrzebuje jednak jakichś form ekspresji swojej wspólnotowości – te formy zaś uważaliśmy, jako się rzekło, za mocno zużyte i bezwstydnie głośne.

Lubię wspominać powstały w tamtej epoce wiersz Miłosza Biedrzyckiego „Akslop”, w którym poeta szyfrował swoją czułość dla ojczyzny, pisząc jej nazwę (a także nazwiska ważnych polskich poetów, jak Diwron czy Cziweżór) na wspak. W podobnym klimacie pozostawał wiersz Świetlickiego „Polska”, w którym składnikami polskości okazywały się wspomnienia zwykłego życia, a nie akademie ku czci. Raz na jakiś czas, okazuje się, akademia by się jednak przydała.

Po drugie wszakże, działał jeszcze inny czynnik, którego działanie uświadomił mi jeden z uczniów. Otóż lata 90. to nie były lata wspólnotowe. Być może w innych liceach działo się trochę inaczej, ale moi wychowankowie, w znacznej części z bogatych rodzin, prowadzących biznesy, wzrastali – nic nie ujmując szlachetnym intencjom ich rodziców – w świecie sposobiącym ich do walki o swoje.

Wspomniany uczeń zapytał mnie kiedyś wprost, dlaczego ma żyć w państwie, które nie zapewnia mu możliwości kariery takich jak w państwach Zachodu. Powiedziałem wtedy, że relacja między obywatelem a państwem nie jest tym samym, co relacja między pracownikiem a firmą. Ale fakt, że musiałem to powiedzieć głośno, oznaczał przecież, że w przekazie od dorosłych, więc także ode mnie, coś, co wydawało nam się oczywiste, oczywiste jednak nie było.

Ano właśnie, „przekaz ideowy”! Kiedy mówiło się o tym, że szkoła nie ma indoktrynować, przemilczano kłopotliwą różnicę między wychowaniem, które indoktrynuje, a wychowywaniem, które wprowadza w świat wartości. Piszę o kłopotliwej różnicy, ponieważ istnieje ona niewątpliwie, a przecież bardzo trudno ją jednoznacznie wskazać. Teraz będzie się ją zacierać z przeciwną intencją: my baliśmy się, że zbyt jednoznacznie wskazując wartości, ulegniemy pokusie przekonywania do takiej, a nie innej opcji ideowo-politycznej; dziś przedstawia się upolitycznioną wizję świata, twierdząc, że jedynie wskazuje się młodemu człowiekowi wartości. Jedno i drugie wynika z tego, że chyba nigdy problem nie został postawiony odpowiednio jasno i nauczyciel musi zdać się na własną intuicję, nieraz zawodną

Za czym kolejka ta stoi

Klemens Szaniawski na pytanie, jak zamierza wychowywać młodzież akademicką (zadane zresztą ze złą wolą, w intencji udowodnienia mu, że nie nadaje się na nauczyciela w socjalistycznym państwie), odpowiedział z wyszukaną grzecznością, że, o ile mu wiadomo, wychowuje się przede wszystkim własnym przykładem. Sam byłem w gronie nauczycieli, którzy tak właśnie rozumieli granicę między indoktrynacją a wychowaniem: indoktrynacja oznaczała podsuwanie jednoznacznych odpowiedzi, będących składnikiem jakiejś doktryny, wychowanie natomiast miało polegać na świadczeniu swoim własnym zachowaniem, jakie wartości są dla nas ważne.

Zakładaliśmy przy tym – tego ukryć się nie da – że dobrze pracujący nauczyciel powinien młodzież pociągać za sobą, ale bez cienia przymusu, chroniąc wolność młodych ludzi, z której zresztą, w mojej ocenie, chętnie rezygnowali. Gdyż młodzież licealna tak naprawdę desperacko szuka autorytetów i można takim zostać niechcący, a nawet wbrew woli, mając pełną świadomość, że z takich czy innych powodów na autorytet się nie nadaje.

O tej potrzebie autorytetu myślę dziś często, gdy słyszę o planowanych zmianach w oświacie. Na szczęście – tak mi się wydaje – młodzi ludzie obdarzeni są również czułym detektorem przymusu i najchętniej idą za ludźmi, którzy tego od nich właśnie NIE wymagają. Innymi słowy, młodzież bywa, Bogu dziękować, przekorna. Przekonał się o tym minister edukacji w poprzednich rządach Prawa i Sprawiedliwości (oraz Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin) Roman Giertych, kiedy wykreślił z kanonu lektur „Ferdydurke”: chyba nigdy wcześniej Gombrowicz nie cieszył się takim zainteresowaniem licealistów.

Być może z tego właśnie powodu wychowanie w szkole, w której uczyłem, mimo wskazanych wyżej niedostatków, ostatecznie nie uczyniło naszych absolwentów entuzjastami autorytarnej prawicy – jak zapewnił mnie mailowo jeden z nich. Nie dostarczaliśmy im form wyrazu zbiorowych uczuć patriotycznych, to prawda. A przecież pamiętam dobrze, jak po prostu poszedłem ze swoją klasą na przedstawienie do Teatru Buffo, prezentujące polskie piosenki z lat 80. Ostatnia sekwencja przed przerwą to był chóralny śpiew „Za czym kolejka ta stoi” i scena zbiorowa, nawiązująca do tego, jak tę piosenkę wykonywano w legendarnym, gdyńskim spektaklu „Kolęda nocka” Krzysztofa Bukowskiego: z niesieniem na drzwiach człowieka, oczywiste nawiązanie do wydarzeń Grudnia 1970 r. W przerwie jeden z moich uczniów, jąkając się z przejęcia, mówił, ba, krzyczał prawie, że powinni to obowiązkowo obejrzeć wszyscy jego rówieśnicy. Pomyślałem wtedy, że i bez akademii szkolnych pewien ważny rodzaj wzruszeń zbiorowych udało się jakoś, nieomal mimochodem, przekazać.

Po wstrząsach

Wszystko to, o czym opowiadam, działo się jeszcze w czteroletnim liceum z maturą niesprowadzoną do egzaminu testowego. Kiedy naukę w liceum skrócono, zrezygnowałem z pracy nauczyciela (nie tylko dlatego, ale decyzja ministerstwa niewątpliwie ułatwiła mi wybór). Wszyscy znani mi poloniści protestowali wtedy i alarmowali, że tzw. nowa matura i skrócone liceum niszczy to, co cenne w naszej oświacie. Rzeczywiście, nie przyszło nam chyba do głowy, że zdemolowanie w ten sposób nie tylko programu dydaktycznego, lecz i wychowawczego szkoły średniej może dać w efekcie kompletne zagubienie się ideowe polskiej młodzieży. A przecież – choć wiem, że rozumowanie post hoc, ergo propter hoc (po czymś, więc w wyniku tego) nie jest niezawodne – wygląda na to, że tu właśnie leży pies pogrzebany.

W internecie straszą co pewien czas filmiki (najczęściej pod tytułem „Matura to bzdura”) obrazujące bezgraniczną niewiedzę młodych ludzi. Domyślam się, czy raczej mam nadzieję, że wycinane są z nich wypowiedzi dorzeczne – ale trzeba sobie jasno powiedzieć, że jakie by nie były wyniki międzynarodowych testów (!), nasza młodzież wie dziś o świecie znacznie mniej niż roczniki o dekadę starsze. Choć matura ulega powolnym zmianom w rozsądnym kierunku, jej wyjściowa idea rozpowszechniła przekonanie, że także w humanistyce na każde pytanie jest jedna poprawna odpowiedź – i to dająca się zamknąć w kilku zdaniach. Nie rozpoznajemy w tym przypadkiem struktury autorytarnych ideologii?

Wiedza gorzej niż skromna, zapotrzebowanie na krótkie i jednoznaczne formuły, brak czasu na dyskusje o życiu na kanwie lektur szkolnych, co więcej, lęk nauczycieli przed tego rodzaju dyskusjami, bo jeszcze któryś uczeń coś w efekcie pokręci i na maturze straci punkty – to wszystko mogło nie przynosić zatrutych owoców, dopóki nasz świat toczył się, lepiej czy gorzej, utartym torem. Wystarczył jednak kryzys ekonomiczny, a obecnie kryzys uchodźczy, do tego zaś nasz polski wstrząs mentalny, jaki niewątpliwie przyniosła katastrofa smoleńska, i jeszcze gwałtowny wzrost agresji w stosunkach między poszczególnymi częściami społeczeństwa – by źle wyedukowane roczniki stały się łatwym łupem dla nacjonalistów, tych dostarczycieli niemądrych, ale za to prostych odpowiedzi na skomplikowane pytania.

W tym sensie nasza wina, byłych i obecnych nauczycieli, nie polega na tym, żeśmy przed 20 laty nie dość patriotycznie wychowywali młodzież i chcieli obdarzyć ją wolnością – tylko że nie umieliśmy zablokować zmian w edukacji, które tej wolności wprawdzie nie zabrały, ale oswobodzonym młodym ludziom nie dały porządnego wykształcenia i czasu, by w przededniu dojrzałości pogadać spokojnie o podstawowych wartościach. Także o zasadniczej różnicy między szlachetną miłością do ojczyzny a histerycznym i niegodnym wrzaskiem o Wielkiej Polsce, która w efekcie robi się moralnie mała.
Ktoś mógłby mnie zapytać: „Czyż w ten sposób nie przegnano ostatecznie ze szkoły ryzyka indoktrynacji, której i pan chciał unikać?”. Ale – myślę dziś – zakaz indoktrynacji nie polega na tym, by nie przestrzegać przed autorytaryzmami (lewicowym czy prawicowym, przy czym lewicowy autorytaryzm jest od dawna niemodny, a prawicowy owszem), które przyniosły w minionym stuleciu tyle zła. ©

Autor jest pisarzem i publicystą. Do 2016 r. był dziennikarzem radiowej Trójki. Ostatnio wydał tom esejów „Co Bóg zrobił szympansom?” (2015 – Nagroda im. ks. Józefa Tischnera) i powieść „Sen sów” (2016).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą i dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Jest autorem kilkunastu książek, m.in. "Ach", "Apokryf Agłai", "Instalacja Idziego", "Wielościan", "Sen sów". Za esej "Co Bóg zrobił… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2016